piątek, 26 grudnia 2014

Jak się dowiedzieć, by się dowiedzieć i nie być bezczelnym? Czyli coś o biografii idola...

Wiem, że tegoroczne Święta Bożego Narodzenia dobiegają już do końca, ale chciałabym złożyć Wam spóźnione życzenia. Wszystkiego najlepszego, zdrowia, szczęścia, pomyślności i spełnienia marzeń w nadchodzącym 2015 roku! A jako prezent mam dla Was parę słów o pewnej książce, którą skończyłam wczoraj czytać...

Z biografiami, bo o tym dziś mowa, mam pewien problem. Jak można się brać za napisanie biografii osoby, która jeszcze żyje i dodatkowo nadal jest aktywna zawodowo (mam tu na myśli aktorów, piosenkarzy, pisarzy, sportowców, itp.)? A jeszcze większą porażką jest tworzenie takiej książki, gdy artysta nawet nie osiągnął pełnoletności (patrz: Justin Bieber)? Cóż, na usta się ciśnie tylko jedno: kasa, kasa, kasa... Generalnie rzadko sięgam po biografie (mam na tu na myśli te naprawdę dobre i wartościowe) i sama nie wiem czemu. W końcu lubimy się zagłębiać w życie innych osób. Ale odkąd mam obsesję na punkcie pewnych osób to dorobiłam się dwóch, a właściwie trzech takich książek i na pewno kiedyś o nich coś napiszę.

Gdy we wrześniu na stronie Empiku dowiedziałam się, że w Polce ukaże się biografia Benedicta Cumberbatcha (to ten pan grający Sherlocka w serialu BBC) stwierdziłam, że co by się nie działo i jak bardzo bym nie miała pieniędzy muszę kupić tą książkę. Gdy zbliżał się dzień premiery, postanowiłam zamówić książkę (w paczce znalazły się jeszcze trzy sezony Sherlocka na DVD i jednocześnie moja świnka skarbonka straciła swoja całą zawartość) i w spokoju oczekiwałam na nadejście paczki. Zakupy odebrałam po trzech dniach i od tej pory książka wędrowała ze mną wszędzie. Czytałam w każdym możliwym miejscu z samochodem włącznie. Jednak po dwóch dniach musiałam książkę odłożyć na półkę na całe trzy miesiące ze względu na studia. I tak stała sobie na półce w akademiku i czekała aż do niej powrócę. W końcu na dzień przed wyjazdem do domu na święta bardzo mi się nudziło i wróciłam do lektury. Kiedy kończyłam sobie jeden z rozdziałów pomyślałam: "Po jaką cholerę ktoś napisał tą książkę? Żeby kasę trzepać?". Najwyraźniej tak. Otóż z początkiem listopada książka straciła na aktualności, gdyż Benedict Cumberbatch ogłosił swoje zaręczyny. Dodatkowo pojawiły się informacje o nowych filmach w jakich aktor weźmie udział. Fakt, na końcu książki jest kilkadziesiąt stron o jego dotychczasowej filmografii i pojawiają się tam zapowiedzi, ale nie są one całkiem aktualne. Rozumiem, że książka powstała jakiś czas temu i nie o wszystkim autor wiedział lub został poinformowany, ale jaki jest wtedy sens pisać taką książkę?

Za to jeśli chodzi o informacje zawarte w tej pozycji to autor nie odkrył niczego nowego. Oczywiście, jeśli nikt wcześniej nie miał do czynienia z Cumberbatchem to dla niego będzie to nowość i zapewne interesująca lektura, jednak ja się przyznaję do tego, że jestem Cumberbitch (obsesyjna fanka, pozdrawiam) albo Cumbercollective (to określenie dla swoich fanów woli sam Benedict) i wszystko co zostało opisane było mi wcześniej znane. Czasami miałam wrażenie, że autor po prostu przeczytał jakieś notki na Wikipedii albo stronach, gdzie opisuje się sylwetki aktorów, do tego zagłębił się w wywiady, które udzielił aktor i twórcy filmów, przy których pracował, a na koniec skopiował to wszystko do Worda i zaniósł do wydawcy. Ale jeśli ktoś jest zwykłym laikiem w tej kwestii to książka jest godna polecenia.

Jest też druga książka o Cumberbatchu, ale jeszcze się jej nie dorobiłam i nie wiem czy się dorobię, bo jeśli ma ona wyglądać tak samo i ma zawierać te same informacje co ta to raczej sobie podaruję. Wygląda na to, że w dobie Internetu pisanie i kupowanie tego typu książek nie ma sensu. Chyba, że zostałaby ona stworzona przez jakiegoś bliskiego biografa artysty, który przebywał z nim przez większość każdego dnia. Taką osobą mogłaby być np. żona, matka, ojciec albo siostra.


Generalnie w książce nie zabrakło niczego co możemy znaleźć w Internecie, jednak ja myślałam, że skoro ktoś zabiera się za pisanie takiego utworu to zdradzi czytelnikowi coś więcej niż jest wiadomo. Ale to nie jest nawet autoryzowane, więc nie ma na co liczyć. A książka została dokończona przeze mnie wczoraj i postawię ja na półce na regale w honorowym miejscu, ale tylko z jednego powodu... Na okładce jest Benedict. 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Poskromić smoka! - Czyli poznajmy Hobbita...

Przez całe moje jakże krótkie i nudne życie przysięgałam sobie, że nigdy, przenigdy nie przeczytam książki fantazy. Zrobiłam to tego lata. Właściwie nosiłam się z tym zamiarem od marca, gdy odkryłam, że w filmowej adaptacji „Hobbita” zgrał Martin Freeman (uwielbiam tego faceta!). Ale przysięgłam sobie, że najpierw przeczytam książkę, a dopiero potem obejrzę film, bo nie ma nic gorszego niż w pierwszej kolejności zabrać się za ekranizację.

W lipcu tego roku siedziałam u mojej kuzynki i zauważyłam, że na regale stoi owa interesująca mnie powieść, czyli „Hobbit”. Kilka dni później napisałam do niej SMS czy nie zechciałaby mi pożyczyć książki. Zgodziła się i na drugi dzień miałam ją w swoim posiadaniu. Połknęłam ją w trzy dni siedząc w pracy i byłam bardzo zaskoczona. Po pierwsze zakochałam się w tej książce, mimo iż 3/4 jej treści to opis wędrówki i czasami bywało nudno. Po drugie dopadło mnie zdziwienie: w jaki sposób z jednego, trzynastostronicowego rozdziału można zrobić prawie trzygodzinny film? Okazało się, że można (ale nie mogę się na ten temat  wypowiadać, bo drugiej części filmu, czyli „Hobbit: Pustkowie Smauga” jeszcze nie widziałam. Wiem, wiem, co za fan ze mnie?). Smaug, który na całą książkę wypowiada może z pięć zdań jest głównym obiektem drugiej części filmowej trylogii. Cóż, albo reżyser i scenarzyści popłynęli albo dokonał się cud.

Ale w tej chwili chodzi mi raczej o książkę. Oczywiście czytając miałam przed oczami Martina Freemana jako Bilbo Bagginsa (tak to jest jak w Internecie się człowiek naogląda gifów i grafik). Uroczy mały Hobbit z owłosionymi stopami. Kiedy skończyłam czytać zrobiło mi się smutno, że to już koniec i moim priorytetem stało się to, żeby jak najszybciej zakupić swój własny egzemplarz i przeczytać to jeszcze raz. Chciałam tego dokonać jak tylko we wrześniu wrócę do domu, ale stało się coś co ku mojej radości pokrzyżowało mi plany…

Pod koniec sierpnia miałam przyjemność obchodzić urodziny. A dzień przed tą datą moja kuzynka robiła mi podchody w postaci pytań o to, o której kończę pracę w urodziny, co będę wtedy robić, itp. Wiedziałam, że coś kombinuje tylko nie wiedziałam co (pozdrawiam Cię, Kasieńko!). Gdy przyszłam już do swojego pokoju trzeźwieć po małej imprezie przygotowanej przez babcię i oglądać „Młodych gniewnych”, usłyszałam, że pod bramą ktoś zaparkował samochód. Wyleciałam na schody, a zza domu wyszły moje dwie kuzynki i ciocia. Złożyły mi życzenia i wręczyły kwiaty oraz prezent. Zajrzałam do środka i ucieszyłam się jak dziecko, bo dostałam mój własny, ślicznie wydany (okładka wyglądała jak stara księga) egzemplarz „Hobbita”. Uściskałam raz jeszcze moją kuzynkę, a przez resztę wieczoru nie mogłam się napatrzeć i nawąchać (mam takie zboczenie, wącham książki) mojego prezentu. Po czym stwierdziłam, że jest tak ładnie wydana, że szkoda jej czytać. Póki co stoi na jednej z półek na regale (w towarzystwie Sherlocka Holemsa, a jakżeby inaczej!) i czeka na powtórne przeczytanie.

Sama książka to opis przygód spokojnego hobbita Bilbo Bagginsa. Żyje on sobie w swojej norce, uwielbia dobrze zjeść i generalnie nie przejmować się niczym. Jednak wszystko się zmienia, gdy do jego drzwi puka czarodziej Gandalf i oznajmia mu, że wybrał go do odbycia wraz z krasnoludami podróży w celu odzyskania skarbu, który ukradł i nad którym piecze trzyma Smaug. Początkowo Baggins zdecydowanie odrzuca propozycję, aby potem się zgodzić i rozpocząć przygodę życia…
Ale jeszcze na moment wrócę do filmu. 28 listopada na TVN-ie została wyemitowana pierwsza część filmu. Jak tylko pojawił się zwiastun w telewizji (chyba na miesiąc przed) to zadzwoniła do mnie moja mama i radośnie oznajmiła: „Hobbit będzie na TVN-ie”. Po tych słowach zaczęłam piszczeć jak psychofanka, aby po chwili usłyszeć: „Wiedziałam, że się będziesz cieszyć”. Od razu zaznaczyłam, że tego dnia zajmuję telewizor, porywam pilota i odbędzie się seans. Automatycznie oznaczało to, że moi rodzice będą skazani na oglądanie tego razem ze mną. I tak też się stało. Początkowo nie sądziłam, że mama również będzie to oglądać, ale obejrzała. Oczywiście powiedziała (muszę zacytować!), że: „Czy my naprawdę musimy oglądać tych potwornickich?”. Cóż, musieliśmy. Co do mojego taty to jest on wielkim fanem Sapkowskiego i Pilipiuka (nie wiem czy o tym pisałam), więc stwierdził, że może obejrzeć, czemu nie? I tak wspólnie przebrnęliśmy przez trzy i pół godzinny seans (podziękujmy TVN-owi za łączne czterdzieści minut reklam). Natomiast w najbliższy piątek w większości polskich kin odbędzie się maraton z „Hobbitem”, ponieważ 25 grudnia w naszym kraju nastąpi premiera trzeciej i ostatniej części filmu. Podczas maratonu będzie prapremiera i będziemy mogli obejrzeć „Bitwę pięciu armii” o tydzień wcześniej. Także już nie mogę się doczekać, by spędzić dziewięć godzin w kinie na nocnym pokazie filmowym. Trzymajcie kciuki, żeby udało mi się zwędzić plakat z Bilbem!

A Wam gorąco polecam zapoznanie się z książką (z filmem też). Sięgajcie po książki fantazy i nie martwicie się, że może być nudno. Może być wręcz przeciwnie. Watro się przełamać, bo może to być nasza nowa miłość…


P.S. Jak będziecie czytać książkę (może ktoś się skusi?) to zwróćcie uwagę, że w powieści nie ma ani jednej osobniczki płci pięknej, a z kolei w filmie na tak ową trafimy. Cóż, kto reżyserowi zabroni wprowadzania zmian? 

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Wróćmy do czasów, gdy wszyscy byliśmy dziećmi! Czyli idealny prezent na Mikołajki!

Z czym nam się kojarzy Francja? Z Wieżą Eiffla? Z Champs-Élysées? A może z jadalnymi kasztanami i bagietką? Otóż, Moi Drodzy, w moim przypadku jest zupełnie inaczej. Z tej okazji, że w sobotę obchodziliśmy Mikołajki mi przychodzi do głowy tylko jedno: René Goscinny i Jean-Jacques Sempé, czyli ojcowie pewnego uroczego chłopca o imieniu Mikołaj. Moje dzieciństwo bez tego uroczego rozrabiaki byłoby bardzo nudne. Pierwszą książkę zatytułowaną po prostu „Mikołajek” poleciła mi pani z biblioteki w podstawówce, a potem to już się zakochałam i samo poszło. Kolejne tomy chłonęłam jak gąbka. A najgorszą rzeczą wtedy było dla mnie to, że na całą szkołę był tylko jeden egzemplarz „Wakacji Mikołajka” i trzeba było czekać w długiej kolejce, żeby móc ją przeczytać. Mi na szczęście posiadanie jej przypadło na ferie zimowe, więc byłam bardzo szczęśliwa, bo nie zostałam skazana na nudę.

Pamiętam, gdy pojawiły się w księgarniach „Nowe przygody Mikołajka”. Potężny tom, który zawierał w sobie jeszcze więcej interesujących historyjek. Spędziłam cały tydzień nad jeziorem czytając i czytając. Wolałam siedzieć w namiocie i wertować książkę niż iść popływać albo łowić ryby (tak, tak, swego czasu uwielbiałam to robić!). Jednak jest najstraszniejsze wspomnienie związane z Mikołajkiem. Drugi tom „Nowych Przygód Mikołajka” wychodził właśnie na Mikołajki, gdy byłam w szóstej klasie podstawówki. Od miesiąca prosiłam Mikołaja, a właściwie rodziców o tą książkę na 6 grudnia. Niestety moi rodzice nie spełnili mojej prośby i byłam mocno rozczarowana. Dodatkowo zrobiło mi się przykro, gdy okazało się, że moja najlepsza przyjaciółka ową książkę dostała właśnie w prezencie. Szczerze mówiąc popłakałam się wtedy. Ale że miałam (i nadal mam!) wspaniałą przyjaciółkę oznajmiła mi, że podzieli się nią ze mną i będziemy ją razem czytać. Poszłyśmy do pana od historii i poprosiłyśmy go o zgodę na czytanie na jego lekcji. Zgodził się pod warunkiem, że będziemy cicho. Rozradowane usiadłyśmy w ostatniej ławce i czytałyśmy całe czterdzieści pięć minut. Za to moi rodzice zrehabilitowali się i dostałam książkę pod choinkę.

A o czym jest sama książka? Jak sugeruje tytuł o Mikołajku, który jest jednocześnie narratorem wszystkich opowiadań. To uroczy chłopiec, który mieszka wraz z rodzicami we Francji. Chodzi do jednej z męskich szkół i ma mnóstwo przygód. Jego najlepszym przyjacielem jest Alcest, który ciągle je i jest gruby, a ukochaną, do której wzdycha (oczywiście nie przyznaje się do tego publicznie) jest jego sąsiadka Jadwinia. Ma też kilku kolegów, m.in. Kleofasa, który jest najgorszym uczniem w klasie, ale jako jedyny ma telewizor w domu, Euzebiusza, który jest najsilniejszy i lubi dawać fangi w nos, Gotfryda, którego tata jest bardzo bogaty, dzięki czemu chłopiec ma wszystko czego tylko zapragnie. Jest także Rufus, którego tata jest policjantem, Maksencjusz, który szybko biega i ma ciągle brudne kolana oraz Joachim, który świetnie gra w kulki. W klasie jest również Ananiasz, którego nikt nie lubi, bo jest pupilkiem wychowawczyni i ma najlepsze oceny w klasie, a do tego nosi okulary i nie można go bić. W opowiadaniach pojawia się jeszcze kilku innych bohaterów np. Rosół (opiekun w szkole), Bunia (babcia Mikołaja), Pan Blédurt (sąsiad chłopca, który lubi się przekomarzać z jego tatą).

Kilka lat temu (niestety dokładnie nie pamiętam kiedy, ale to chyba było na początku mojej edukacji w liceum) została wydana książka pt.: „Nieznane przygody Mikołajka”. Jest to zbiór dziesięciu opowiadań opatrzonych kolorowymi akwarelami (o ile się nie mylę). Niestety ze smutkiem muszę stwierdzić, że przedstawienie obrazków z książki w kolorze nie trafiło do mnie. Wolałam, gdy były one klasyczne, czarno-białe poprowadzone jakby jedną, grubą, czarną kreską. Może i jestem starodawna, ale wolę to co klasyczne i sprawdzone.

Ostatnio byłam w Empiku i w dziale z prezentami znalazłam cudowne wydanie wszystkich opowiadań z tomu pierwszego i drugiego „Nowych przygód Mikołajka” i gdyby nie to, że mam każdy tom osobno to nie wahałabym się i zakupiłabym tą książkę. Ale mam zamiar w najbliższym czasie zarazić mojego młodszego kuzyna opowiadaniami o Mikołajku, to może będę miała gest i kupię mu to wielkie tomisko. A co mi tam!

Na dowód tego, że Mikołajek stał się kultowy można obejrzeć przygody małego bohatera na ekranach kinowych. Powstały już dwa filmy o francuskim łobuziaku. Na pierwszym filmie byłam w kinie i przytrafiła mi się zabawna sytuacja, bo na seans wybrałam się sama, ja człowiek 16-letni (to było parę lat temu), a dookoła mnie same 11-latki i młodsze dzieci. Cóż, taki tam komizm. Ale śmiałam się równie głośno co oni. A drugą część niestety nie było mi dane iść do kina, bo wyszła ona w tym roku w wakacje, a ja w tym czasie pracowałam, a do najbliższego kina, w którym grano film miałam ok. 40 km. Ale od czego jest wydanie DVD? Obiecuję nadrobić.


Ja ze swojej strony gorąco polecam historyjki o Mikołajku i to nie tylko dzieciom, ale i dorosłym. Każdy w nich znajdzie coś dla siebie i będzie się śmiał z czegoś innego. Książki jak najbardziej idealne na prezent pod choinkę albo na Mikołajki. 

czwartek, 13 listopada 2014

Czy Ten Drugi naprawdę istnieje? - Czyli dajcie na scenę dwóch pisarzy i czekajcie na efekt!

W zasadzie powinnam zamieszczać tu wpisy tylko o książkach albo o autorach, ale chcę się podzielić z Wami czymś co może mieć jednak związek z literaturą. W poniedziałek miałam okazję rozmawiać ze znajomymi mojego taty i padło hasło, że idę do teatru, na co jeden z nich mi odpowiedział: „Ja to tam nigdy nie byłem w teatrze, nic ciekawego”. Cóż, ile osób tyle opinii, ale może nie warto oceniać książki po okładce jak to mawiają. Może czasem jest to coś interesującego?

W owym teatrze miałam przyjemność być 11 listopada na spektaklu wystawianym przez Teatr Narodowy z Warszawy pt.: „Dowód na istnienie drugiego”. Mimo iż była to końcówka tzw. długiego weekendu i nie chciało mi się wracać do akademika z domu to wiedziałam, że czeka mnie tego dnia niesamowite przeżycie. Początkowo byłam zestresowana faktem, że nie zdążę na spektakl albo coś będzie nie tak z biletem. Na szczęście takiego się nie stało. Za to przytłoczył mnie ogrom pięknego gmachu Teatru Szekspirowskiego, w którym odbywał się spektakl. Sala ze sceną w całości wyłożona drewnem i fotele jakby żywcem wyjęte z salonu w bogatym domu nic a nic nie przypominają ziejącego nudą i niezbyt przyjemnym zapachem miejsca. Kulturalnie zajęłam miejsce i usiadłam, pisząc sms-y z moją Dobrą Duszyczką (pozdrawiam Cię :* ), gdy nagle zauważyłam, że stoi sobie urocza pani z jakimiś książeczkami i otacza ją tłum ludzi. Zebrałam się z fotela i poszłam do niej. Okazało się, że sprzedaje (hmm… jakby to nazwać?) broszury dotyczące spektaklu, w których znajdują się m.in. opis spektaklu, scenariusz, słowo od reżysera i sylwetki aktorów biorących udział w przedstawieniu. Po krótkim zastanowieniu stwierdziłam, że kupię sobie to cudeńko (tak, tak, za to się płaci i to jeszcze 12 zł). Niestety owa pani nie miała drobnych i musiałam iść z nią do wyjścia do drugiej pani. Tamta pani dała mi moje należności i byłam już wolna trzymając w ręku książeczkę. Jednak zanim wróciłam na miejsce znalazłam na stoliku koło wejścia pocztówki reklamujące inne spektakle TN. Niestety udało mi się dorwać tylko dwie, bo starsze kobiety się pchały jakby to było złoto albo co najmniej darmowe bilety. Jednak swoje wywalczone karteczki z reklamą (czy to właściwe słowo?) „W mrocznym mrocznym domu” i „Fortepian pijany” schowałam do broszury i wróciłam skąd przyszłam. Nim zdążyłam się dobrze wkręcić w czytanie zgasły światła i… The show must go on!

W oficjalnej wersji poszłam na spektakl, żeby zażyć trochę poważnej kultury, ale tak naprawdę chciałam się pogapić na ładnych i zdolnych ludzi, których się widuje w kinie albo telewizji. No bo kto by nie chciał zobaczyć na żywo Jana Englerta albo Kamilli Baar? Poszłam też na to z innego powodu, ale to już pozostawię dla siebie. W końcu trzeba mieć jakieś sekrety.

„Dowód na istnienie drugiego” to zderzenie ze sobą dwóch wielkich autorów: Sławomira Mrożka i Witolda Gombrowicza. Kto z nas nie zna takich tytułów jak  „Tango”, „Ferdydurke” czy „Trans-Atlantyk”? Maciej Wojtyszko (reżyser spektaklu) pokazuje dwóch zupełnie różnych pisarzy. Mrożek – małomówny (co świetnie pokazane jest w pierwszym akcie), trochę jakby obok wszystkiego oraz Gombrowicz –  egoistyczny, uważający się za lepszego od innych. W tych rolach pojawili się genialni aktorzy, Cezary Kosiński i Jan Englert. Na scenie towarzyszyli im Kamilla Baar jako Rita Labrosse, Monika Dryl jako Maria Paczowska, Patrycja Soliman jako Mara Obremba, Marcin Przybylski jako Kazimierz Głaz oraz Grzegorz Kwiecień jako Bohdan Paczowski. Cała akcja toczy się głównie wokół Mrożka i Gombrowicza, ale gdyby nie bohaterowie drugoplanowi (choćby Rita, która przez cały czas mówiła po francusku, a po polsku powiedziała może jedno słowo albo Głaz, który przez większość pierwszego aktu się śmiał i sprawiał wrażenie jakby nie do końca wszystko było z nim w porządku) to spektakl nie bawiłby tak bardzo. Oczywiście w ostatniej scenie już nie było zabawnie, ponieważ pojawia się wątek śmierci Gombrowicza, a opowiada o tym Mrożek. Generalnie drugi akt był mniej zabawny niż pierwszy, ale chyba taki był zamysł reżysera. W każdym razie podczas owej sceny pani siedząca obok mnie zaczęła płakać. Ogólnie spektakl bardzo mi się podobał i jeśli będę miała okazję (albo i Wy, Moi Czytelnicy) to pójdę jeszcze raz! Tylko trzeba będzie się bić o bilety, bo jak tylko się dowiedziałam o sprzedaży biletów (czyli dzień po owym wydarzeniu) to 3/4 miejsc było już wyprzedanych.

Muszę powiedzieć, a raczej napisać, że pewne fragmenty bardzo się wyróżniały. Szczególną perełką, która zasługuje na uwagę jest scena, w której Mrożek mieli mięso, stojący obok niego Głaz kroi pietruszkę (tak to przynajmniej wyglądało z mojej perspektywy), a siedzący na krześle Gombrowicz rozprawia o tym , czy jak umrze to pochowają go na Wawelu i czy Mrożek wygłosi mowę (co jest bardzo znaczące i w tym momencie cały teatr wybucha śmiechem, bo Mrożek przez cały spektakl powiedział może z dziesięć zdań). W międzyczasie Kazimierz ucina sobie palec nożem, rozpoczyna poszukiwania  opatrunku, a Mrożek wypowiada jedno z najważniejszych zdań  całej sztuki: „Najlepiej by się było nie urodzić. Tylko kto ma tyle szczęścia?”. Ech, wszechobecny dekadentyzm...


Nie chcę tu streszczać całego spektaklu, bo może ktoś będzie miał okazję zobaczyć go na żywo, dlatego pozostawię ten wpis taki jakim jest. Ja bawiłam się świetnie, pieniędzy jakie zapłaciłam za bilet nie żałuję, a jak jeszcze kiedyś Teatr Narodowy przyjedzie ze spektaklami (w tym miesiącu będą wystawiać jeszcze dwa, ale z tego co wiem to biletów już raczej nie ma) to na pewno się wybiorę. 

piątek, 3 października 2014

Gdzie z tym fanfickiem do ludzi?

Pisanie powieści to prawdziwa frajda, jednak co się dzieje, jeśli bohater bądź bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem poza kartami książki autora? Otóż wtedy to się zaczyna prawdziwy popis fanów. Powstaje coś co jest nazywane fanfickiem. Dla tych co nie do końca orientują się co to takiego to pokrótce wyjaśnie. Fanfick to opowiadanie, w którym fani wykorzystują bohaterów filmu, książki lub serialu do tego, by osadzić go w zupełnie innej rzeczywistości niż został stworzony. Bardzo często jest to spotykane na wszelkiego rodzaju forach lub blogach internetowych. Muszę się przyznać, ale również zdarzyło mi się popełnić kilka takich opowiadań. Z zasady nie można wydawać tego typu książek, ponieważ jest to nielegalne korzystanie z praw autorskich. Tak gdzieś kiedyś przeczytałam, ale skoro jest to blog o książkach, a takich książek się nie wydaję to czemu o tym piszę? A no właśnie...

Kilka tygodni temu w moje ręce (oczywiście będąc w Empiku, bo gdzie indziej?) wpadła pewna książka, która miała bardzo interesujący tytuł "Pusty dom Sherlocka". Podczas gdy powinnam pomóc mojej mamie szukać książki na prezent dla jej znajomej (a mama nie znosi tego sklepu) ruszyłam na mój ulubiony dział z sensacją i natrafiłam na ten projekt. Jak wskazuje tytuł wiąże się ona z wspaniałym detektywem-konsultantem, jednak nie jest to jakieś nieznane opowiadanie Sir Conan Doyle'a. Jest to zbiór najciekawszych opowiadań napisanych przez fanów. Gdy przeczytamy informacje z okładki to dowiemy się, że całe przedsięwzięcie powstało w bardzo ważnym celu. Fundusze ze sprzedaży książki zostają przeznaczone na rzecz domu, w którym mieszkał autor opowiadań o Sherlocku. W obecnym stanie dom jest ruiną i fundacja, która powstała, aby ratować posiadłość zdecydowała, żeby zaangażować fanów i stworzyć coś wspaniałego. Udało się powstrzymać pewnego dewelopera przed wyburzeniem budynki, ale potrzeba wsparcia finansowego jest ogromna do tego, bo odrestaurować dom. Jednym z najbardziej przejętych losem Undershaw jest Mark Gatiss, czyli pomysłodawca i scenarzysta serialu BBC "Sherlock", a także odtwórca roli brata detektywa, Mycrofta. Napisał on kilka słów przedmowy do "Pustego domu...". To samo uczyniły inne znane osobistości, które w jakiś sposób mają związek z Holmesem.

Opowiadania to zbiór przeróżnych pomysłów fanów z całego świata, zaczynając od Stanów Zjednoczonych, poprzez Australię, Rosję i Europę. Akcja fanficków toczy się za równo w XIX wieku jak i współcześnie, a także podczas wojny. Głównym narratorem zazwyczaj jest Watson, ale zdarzają się rozdziały, gdzie nigdy nie pada ani nazwisko Johna ani Sherlocka i musimy się domyślać o kogo może chodzić. Pod koniec książki jest również opowiadanie, w którym Holmes i Watson stają twarzą w twarz z... Sir Conan Doylem.

Szczerze mówiąc (a raczej pisząc) trudno mi by było wybrać jedno jedyne opowiadanie, które podoba mi się najbardziej. Wszystkie osoby, które przyczyniły się do powstania tej książki mają prawdziwy dar pisania. Czasami miałam wrażenie, że sam twórca Holmesa mógł napisać któreś z opowiadań. Muszę też wspomnieć o dwóch ważnych rzeczach w tej książce. Po pierwsze wciąga do tego stopnia, że czytałam ją w każdym możliwym miejscu i gdy tylko miałam czas. Potrafiłam ją czytać o trzeciej w nocy w samochodzie stojąc w kolejce do przejazdu, w łazience podczas kąpieli, a nawet teraz w akademiku, w którym egzystuję, gdy za drzwiami była impreza. Otwierając pierwszą stronę rozpoczyna się piękna i zupełnie nowa podróż, która trwa aż do ostatniego słowa. Drugą sprawą jest cena książki. Gdy tylko wzięłam ją do ręki byłam przekonana, że będzie kosztować więcej niż 30 zł. Ku mojej radości jej wartość to 19,90, a na empik.com (mówiłam już, że kocham ten sklep? :D) tylko 16,49 zł, więc po powrocie z miasta szybko zamówiłam książkę i dwa dni później leżała już na moim biurku.

Także jeżeli macie wielką ochotę poznać trochę innego Sherlocka albo zobaczyć jak widzą go inni to śmiało szukajcie książki w sklepach lub Internecie. Ja się zakochałam na nowo po raz setny i na pewno wrócę jeszcze do tej książki nie raz. A może jeśli bardziej dorosnę to sama się skuszę na napisanie czegoś o Holmesie, bo póki co kryminały to nie moja dziedzina twórczości.


P.S. Przepraszam za tak długą zwłokę, ale cóż... Nie miałam czasu, a teraz będę mieć go jeszcze mniej, bo studia filologiczne to czytanie książek, ale zupełnie innych niż tutaj mogłabym opisać. ;) Jednak obiecuję, że w miarę możliwości będę wrzucać coś nowego. ;)

wtorek, 23 września 2014

A może podróż na północ?

Z czym może kojarzyć się Szwecja? Z Ikeą? Ze szwedzkimi klopsikami? Z koroną szwedzką? Możliwe. Mi się kojarzy z małym, drewnianym domkiem w ciemnym lesie zasypanym śniegiem po sam dach. Ale w ostatnich latach na świecie skojarzenie jest jedno: świetne kryminały. Każdy z nas, interesujących się chociaż trochę literaturą jest w stanie wymienić minimum jednego autora. Tym moim jednym autorem będzie Stieg Larsson, a to znaczy, że skupię się na Trylogii Millennium.

Pierwszy raz usłyszałam o tej książce (a raczej książkach) w telewizji i będąc kiedyś z tatą na zakupach powiedziałam mu, że chcę to sobie kupić. Jednak 99,99 zł do wydania dla mnie jednorazowo (w tamtym czasie, bo teraz to nie problem) było niezbyt optymistyczną perspektywą i na jakiś czas zapomniałam o tym zakupie. Dopiero w 2012 roku zaczęła mi się obsesja na punkcie Daniela Craiga i zachciało mi się oglądać filmy z jego udziałem. W moje ręce wpadła produkcja o dziwnie znanym tytule "Dziewczyna z tatuażem" (w sumie kiedy film był w kinach mieliśmy jechać na to z klasą, ale naszej wychowawczyni nie spodobało się to, że tam jest scena gwałtu). Kulturalnie obejrzałam sobie trwający prawie trzy godziny obraz i od razu tego pożałowałam. Sam film był fajny i dzięki niemu pokochałam Rooney Marę, ale popełniłam typowy błąd. Nigdy najpierw nie oglądaj filmu tylko w pierwszej kolejności przeczytaj książkę o ile to pierwsze powstało na kanwie tego drugiego. Nie dość, że obcięto niektóre wątki to jeszcze pozmieniano pewne fakty. Ale, ale, tu nie o film chodzi. Ostatecznie Święty Mikołaj stwierdził, że byłam wystarczająco grzeczna przez cały rok, zrobił na Allegro zakupy, za które zapłacił o 30 złotych mniej niż w księgarni i zostawił mi box z książkami pod choinką. Trylogia Millennium to trzy wspaniałe tomy naprawdę dobrego kryminału i jedyne do czego można się przyczepić to kilka rozlazłych opisów, które są zbędne i dotyczą one przeważnie polityki.

W pierwszym tomie pt.: "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" poznajemy dziennikarza Mikaela Blomkvista, który zostaje poproszony o napisanie biografii pewnego szwedzkiego przedsiębiorcy, który w latach swojej świetlności miał pod swoją władzą pół kraju. Jednak to tylko przykrywka. Mężczyźnie tak naprawdę zależy na tym by Mikael rozwiązał zagadkę zaginięcia jego bratanicy sprzed czterdziestu lat. Równocześnie zostaje nam przedstawiona genialna, choć całkowicie aspołeczna i dziwna hakerka Lisbeth Salander. Dziewczyna całe życie miała pod górkę i jedyną osobą, która poświęcała jej należną uwagę był jej kurator. Jednak odkąd mężczyzna zachorował zaczęła przeżywać prawdziwe piekło. Ale splot pewnych wydarzeń połączył ją z dziennikarzem i wspólnie zajęli się odkryciem mrocznej, rodzinnej tajemnicy bogatego Szweda.

W drugiej części pt.: "Dziewczyna, która igrała z ogniem" poznajemy więcej faktów z życia Lisabeth. Odkrywamy co tak naprawdę wydarzyło się, gdy była dzieckiem i jakie to miało konsekwencje w jej dorosłym życiu. Dodatkowo jest podejrzana o popełnienie poważnego przestępstwa. Blomkvist oczywiście nie wierzy w jej winę i będzie próbował jej pomóc. Z kolei w trzeciej części pt.: "Zamek z piasku, który runął" dochodzi do całkowitego odkrycia prawdy o przeszłości Salander co nawet szokuje samą bohaterkę. Dodatkowo w ostatnim tomie zostają poruszone kwestie polityczne, które nawet w obecnych czasach mogą mieć w sobie zawarte trochę obecnych sytuacji na świecie.

W trylogii pojawia lekki wątek miłosny między głównymi bohaterami. Z komentarzy, które kiedyś przeczytałam w Internecie wynika, że fani są podzieleni w tej kwestii. Część uważa, że bohaterowie powinni być razem, a pozostali, że to zdecydowanie niemożliwe i Lisabeth nie mogłaby być stateczną żoną Mikaela i matką gromadki ich dzieci. Ja zaliczam się do tej drugiej grupy i według mnie oni lepiej pasują do siebie jako przyjaciele.

W 2004 roku autor zmarł nagle na atak serca. Jednak przed śmiercią Larsson rozpoczął pracę nad czwartym tomem. Niestety prawdopodobnie nie ujrzy ona światła dziennego. Są dwa powody, o których się mówi. Pierwszy to dlatego, że książka po prostu nie została dokończona, a drugim jest batalia o prawa autorskie i majątek autora, którą toczą ze sobą partnerka życiowa Larssona oraz jego brat i ojciec. Sprawa jest dość skomplikowana i nie będę się w to zagłębiać, a jeśli ktoś jest zainteresowany to odsyłam Internetu.

Co do tego ile zajęło mi przeczytanie książki to... No cóż... Ponad pół roku. Ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że nie miałam czasu, bo lektury szkolne były ważniejsze. A poza tym (może to głupie) nie chciałam się za szybko rozstawać z tą historią. Pierwszy tom przeczytałam w trzy dni, w Wigilię i Pierwsze oraz Drugie Święto Bożego Narodzenia. Drugi tom skończyłam czytać przed Sylwestrem. Z kolei ostatnia część to skomplikowana sprawa, bo zaczęłam czytać na początku stycznia, potem porzuciłam ją do ferii. W ferie trochę jej przerobiłam, ale z czasem nie było najlepiej i ostatecznie udało mi się do niej wrócić w lipcu. Ale ostatecznie skończyłam całość i zrobiło mi się smutno, że to koniec.

Osobiście gorąco Wam polecam tą trylogię i jeśli macie czas i pieniądze (pojedynczo książki kosztują 39,99 zł, 44,99 zł i 49,99 zł w kolejności od pierwszej do ostatniej) to śmiało po nią sięgnijcie. U mnie na regale ma honorowe miejsce i jestem pewna, że jeszcze nie raz wrócę do jej lektury.

wtorek, 16 września 2014

;)

Dzisiaj wpisu o książce nie będzie, za to chcę się rozreklamować. ;)
Jeśli siedzicie częściej na Facebooku niż tutaj na platformie, a chcecie być na bieżąco to serdecznie zapraszam Was do polubienia fanpage'a tego bloga.
Tutaj macie link: https://www.facebook.com/sayhitohunt
Trzymajcie się ciepło i do następnego wpisu. ;)

niedziela, 14 września 2014

Dziewczyną być!

Z reguły nie czytam takich książek, ale (o zgrozo, sama się o to nie podejrzewałam) okładka coś w sobie miała. A że potrzebowałam pomysłu na prezent imieninowy, było jak znalazł. "Piosenkami dla Pauli", bo o tym mowa, zachłysnęłam się chyba pod koniec gimnazjum. Książkę przeczytałam przez trzy dni, a potem długi czas przyszło mi czekać na drugą część. Jednak później odkryłam, że również pojawi się trzecia część, więc warto poczekać, ale wszystko po kolei.

W pierwszej części poznajemy przeuroczą Paulę, która jest "gwiazdą swojej paczki". Ładna, zgrabna i... niezdecydowana. Ma trzy przyjaciółki i wielu adoratorów. Dwóch z nich będzie toczyło prawdziwy bój o jej serce. I miejscami nie można się zdecydować, któremu się bardziej kibicuje w tym wyścigu. Czy przystojnemu dziennikarzowi Angelowi czy wrażliwemu i romantycznemu pisarzowi Alexowi? Pierwsza część kończy się w dość zaskakujący sposób, ale dopiero później zaczyna się prawdziwa zabawa.

Gdy w końcu kupiłam drugą część trochę się rozczarowałam, bo liczyłam na coś lepszego. "Czy wiesz, że cię kocham?" tak naprawdę mogłoby nie istnieć w pewnych wątkach, ale z drugiej strony to właśnie tam jesteśmy świadkami narodzin nowego, dość zaskakującego uczucia. W tym tomie także kończy się pewna istotna dla głównej bohaterki relacja i zaczyna się nowa, wręcz ważniejsza od poprzedniej. W ostatnim rozdziale pojawia się przeskok w czasie i wprowadzenie do tomu trzeciego, w którym zostaje przedstawiona najbardziej interesująca (moim zdaniem) przygoda Pauli i wszystkich osób z jej dotychczasowego otoczenia.

"Ucisz mnie pocałunkiem" to skrzyżowanie komedii, romansu, kryminału, sensacji i wszystkich możliwych gatunków spotykanych w literaturze. Autor najbardziej rozwinął, a właściwie skondensował wątki wszystkich bohaterów i zgrabnie wytłumaczył to co wcześniej nie zostało wytłumaczone np. zniknięcie pewnych osób. Trzecia część kończy się w sposób dość niespodziewany i po przeczytaniu ostatniego rozdziału poczułam lekkie rozczarowanie, ale gdy na drugi dzień otworzyłam epilog na nowo to uśmiechnęłam się do siebie i stwierdziłam, że w sumie lepszego rozwiązania autor nie mógł znaleźć.

Co do tego ile zajęło mi przeczytanie całej trylogii to jakieś... pięć lat. Tak, wiem, to strasznie długo, ale odkąd wyszła ostatnia część to nigdy nie miałam czasu jej kupić, aż do lipca tego roku, gdy przyszło mi odbyć pewną podróż, a mi się nudziło w oczekiwaniu na pociąg. Zawsze miałam jakieś inne wydatki, ale w końcu udało mi się dokonać zakupu. W sumie to się opłacało czekać. Książkę połknęłam w dwa dni (ostatni tom, oczywiście) i wspaniała przygoda się zakończyła.

Może jeszcze kiedyś wrócę do tej powieść, a raczej trylogii, ale póki co jest to dla mnie "przeczytaj, pozachwycaj się i odstaw na półkę na długie lata". Jeśli ktoś ma ochotę porównać swoje życie lub jego elementy z tym co dzieje się u Pauli to gorąco polecam. Albo po prostu jeśli macie gorszy dzień i chcecie się wyluzować to zabierzcie się za lekturę. Mimo iż to książka głównie dla dziewczyn to może jakiś się również na to skusi?

piątek, 12 września 2014

"O Kapitanie!", czyli niespełnionym artystą być...

Zazwyczaj jest tak, że to film powstaje na podstawie książki i w 80% wychodzi to tragicznie. A co jeśli dzieje się odwrotnie i to książka zostaje napisana na podstawie filmu? Otóż znam taki przypadek...

Będąc kiedyś na lekcji języka polskiego w gimnazjum robiliśmy próbny test na koniec szkoły sprawdzający naszą wiedzę. Zaczęłam czytać fragment tekstu, na podstawie, którego miałam napisać wypracowanie i coś mnie uderzyło. Mianowicie to, że przytoczona zdanie już gdzieś słyszałam. Odwróciłam kartkę i zobaczyłam dobrze mi znany tytuł - "Stowarzyszenie Umarłych Poetów". Pomyślałam, że to niemożliwe, ponieważ to jest film, a nie książka i na dodatek scenariusz nie był pisany na żadnej podstawie. Zapisałam sobie na ręku wydawnictwo i autora, po czym wróciłam do domu i zaczęłam szukać dokładnych informacji w Internecie. Doskonale pamiętałam umiejscowienie sceny z tekstu, ponieważ miałam przyjemność obejrzeć film kilka miesięcy wcześniej, gdy odkryłam, że gra w nim młody Robert Sean Leonard (przechodziłam wtedy mocną fascynację Dr. Housem i wszystkim co związane z tym serialem). Oczywiście ryczałam na nim jak bóbr, co nie zdarza mi się często (oprócz tego filmu płakałam jeszcze na "Prosiaczku i przyjaciele" w wieku 6 lat oraz na "Czarnym czwartku"). Kiedy dokonałam małego śledztwa, odkryłam że w Empiku (kocham ten sklep!) można kupić tą książkę. Zapakowałam więc tatę do samochodu i zmusiłam do przejechania 30 km do najbliższego Empiku pod pretekstem nagłego zakupu lektur szkolnych, bo w naszej miejscowej księgarni nie ma tych tytułów, a Empiku jeszcze (wtedy, bo teraz już jest) się nie dorobiliśmy. Niechętnie się na to zgodził, ale nie miał wyjścia. Wpadłam do sklepu i ruszyłam na łowy. Okazało się, że książka stoi wciśnięta gdzieś między jakieś idiotyczne poradniki. Chwyciłam ją w swoje ręce i spojrzałam na cenę. Spodziewałam się minimum 30 zł, ale ku mojej radości książka kosztowała tylko 20 zł. Poszłam jeszcze szybko dla niepoznaki zabrać z półki "Dziady" Mickiewicza i udałam się do kasy.

Książkę przeczytałam w dwa popołudnia i płakałam jeszcze bardziej niż na filmie, co przy książkach WCALE mi się nie zdarza. Ale wolałam wyć w rękaw bluzy niż uczyć się na sprawdzian z chemii.

Oczywiście czytając widziałam wszystkich bohaterów z filmu (zawsze tak mam jak najpierw obejrzę film, a potem zabiorę się za książkę) i właśnie wtedy zrozumiałam, że chyba będę pisać. Cokolwiek, byle pisać. Nieważne czy dla siebie czy dla innych. Chciałam postawić na swoim jak Neil. Tylko mi się udało, a jemu nie. Aha i nigdy nie miałam zamiaru zrobić to co on zrobił i nigdy nie zamierzam!

I jeszcze jednej rzeczy mi tak strasznie szkoda. Że Robin Williams już nigdy nie zagra tak wspaniałego nauczyciela, o którym mógłby tylko pomarzyć każdy uczeń na świecie.

A Wy jeśli kiedykolwiek traficie na tą książkę to przeczytajcie ją bez wahania. Zresztą film też Wam polecam. A potem najlepiej iść się upić. Jak obejrzycie bądź przeczytacie to zrozumiecie dlaczego...

poniedziałek, 8 września 2014

Jeździć każdy może...

A teraz wyjdzie ze mnie moja chłopczyca. Samochody to coś co uwielbiam i odkąd pamiętam zawsze wiedziałam, że będę mieć prawo jazdy. Gdy w wieku szesnastu lat tata zabrał mnie na pierwszą nieoficjalną lekcję trochę zwątpiłam w swoje umiejętności. W międzyczasie Bóg tak chciał (a raczej tata), że tatuś został instruktorem prawa jazdy i wtedy zaczęła się zabawa. Każda trasa autem w gronie rodzinnym, która dystansem przekraczała pięć kilometrów była egzaminem wiedzy o ruchu drogowym. Niestety ofiarą tych testów padłam ja. Tatunio pytał (i nadal pyta) o każdy znak przy drodze i każdą namalowaną linię na jezdni. Na szczęście, gdy ruszaliśmy w dłuższe trasy miałam zwyczaj (i wciąż mam) zakładania słuchawek na uszy i całkowitej izolacji. Jednak prawdziwy huragan uderzył, gdy rok temu poszłam na prawo jazdy (oczywiście do szkoły, w której pracuje tata) i pod czujnym okiem tatki przyszło mi robić kurs. Niby wszystko pięknie, ładnie, ale bywały dni, że wracałam do domu i trzaskałam drzwiami ze złości, że mi nie wychodzi, a ojciec się na mnie wydzierał. Ostatecznie po kilku interesujących przygodach (m.in. po tym jak jakiś dziadek wjechał mi w tył auta na skrzyżowaniu) udało mi się zdać egzamin i grasuję na publicznych drogach.

Będąc któregoś dnia w Empiku rzuciły mi się w oczy książki pana, który nazywa się Jeremy Clarkson. Pewnie osobą, które nie interesują się motoryzacją to nazwisko nic nie mówi. Jest to sympatyczny Brytyjczyk, który w BBC prowadzi program "Top Gear". Osobiście jestem wielką fanką tego programu odkąd zobaczyła w nim gościnne występy Benedicta Cumberbatcha i Toma Hiddlestona (dzięki, chłopaki!). A potem już samo poszło...

Oglądałam, oglądałam i oglądałam, zalewając się przy tym łzami ze śmiechu. Ci, którzy oglądali kiedykolwiek jakikolwiek odcinek wiedzą o czym mówię, a pozostałych zapraszam na seans. Po kilkunastu obejrzanych odcinkach postanowiłam nabyć książkę pana Clarksona. I zrobiłam to ostatnio podczas podróży, w której składałam podanie o akademik. Między jednym, a drugim pociągiem poszłam na zakupy i natrafiłam na promocję jednej z jego książek. Obszerny, granatowy tom pod tytułem "Clarkson. Moje lata w Top Gear" to zbiór felietonów, które autor przez prawie dwadzieścia lat pisał do czasopisma o tym samym tytule co program. Zgrabnie przeplata opinie o samochodach i jego życiowe doświadczenia. Podczas lektury da się zauważyć, że większość aut jest przez niego krytykowanych, ale kto bogatemu zabroni, gdy przez cały czas jest mowa o Ferrari, Porsche i Jaguarach oraz pozostałych dwuśladach z górnej półki? Szkoda mi trochę, że nie omawia samochodów bardziej przyziemnych takich jak Skoda, VW czy Fiat, ale przecież "Top Gear" czymś takim się nie zajmuje. A może się mylę?

Ale jeśli chcecie poczytać o luksusie, na który nigdy nie będzie stać przeciętnego Kowalskiego w Polsce to proszę bardzo, macie moje błogosławieństwo. Ja się jednak trochę rozczarowałam, bo myślałam, że będzie bardziej przyziemnie, ale mam nadzieję, że w innych jego książkach będzie trochę inaczej.

piątek, 5 września 2014

Do zakochania jedna książka...

W ostatnim czasie dużo czytam książek Moniki Szwai, która stała się moją ukochaną autorką. Pierwszą książkę kupiłam przez przypadek (a właściwie zrobił to za mnie mój kolega), bo strasznie nudziło mi się w pracy, a w portfelu miałam ostatnie 7 zł i wolałam je wydać na książkę niż na zapychające jelita frytki. Na moje szczęście książka kosztowa 6,99 zł. Dostałam ją w swoje ręce i w jedno popołudnie w pracy przeczytałam pół pierwszego tomu. Początkowo książka wydawała się trochę zbyt "babska", ale wciągnęłam się. Okazała się świetną lekturą i powinien mi zasugerować sam fakt, że autorka (a właściwie główna bohaterka, bo książka jest napisana w pierwszej osobie) porównuje nowo poznanego mężczyznę do Liama Neesona. To już o czymś świadczy. Na drugi tom musiałam poczekać dwa tygodnie, ale opłaciło się. Druga książka okazała się jeszcze lepsza, a dodatkowo została podzielona na dwie części, więc automatycznie tom trzeci stawał się kontynuacją "dwójki". W międzyczasie do mnie na urlop przyjechała mama i przyprawiła mnie o moje własne Paranormal Activity (czy co to tam jest).

Któregoś dnia po powrocie z pracy późnym wieczorem weszłam do pokoju, spojrzałam na stół, a tam leżała zupełnie inna, wcześniej mi nie znana książka... Moniki Szwai. Pomyślałam, że jakieś dziwne rzeczy się tu dzieją, bo właśnie chciałam się pochwalić, że odkryłam nową pisarkę, a tu leży jej książka. Pół nocy zastanawiałam się skąd ona się tam wzięła, ale nic nie wymyśliłam. Niestety rano zapomniałam o tym zupełnie i w niewiedzy pojechałam do pracy. Gdy wróciłam od razu zapytałam mamę czyja to książka, na co mi odpisała, że pożyczyła od znajomej (bardzo dobrze znam tą panią) i dodała, że to jej ulubiona autorka (tej znajomej), co potem potwierdził mi mój kolega (ten sam, który kupił mi pierwszy tom). Oczywiście podprowadziłam mamie książkę, którą przeczytałam w kilka godzin i grzecznie oddałam na drugi dzień. Mamcia oczywiście nie zajrzała nawet do książki jak to ma w zwyczaju, bo należy do tej grupy, która nie ma czasu na czytanie.

Niedawno skończyłam czytać czwarty tom. Znowu jestem oczarowana. Przeczytałam go w czwartkowy poranek, a dokończyłam w piątkowe popołudnie, ale doskonale wiem, że warto czekać jeszcze tydzień na kolejną część. Tym bardziej, że będzie ona zawierała w sobie wątek kryminalny, a wszelkiego rodzaju dobre kryminały są moim ulubionym gatunkiem, ale tylko te DOBRE.

I możecie sobie mówić, że to tanie romansidła dla znudzonych kur domowych bądź emerytek, jednak pokochałam je całym sercem. Lekkie i zabawne pióro pani Szwai może rozbawić do łez i przyprawić o prawdziwe wzruszenie. Każda jej książka, jakąkolwiek byście wybrali, jest idealna na jesienne wieczory przy kubku herbaty jak i na gorące letnie dni na plaży.

czwartek, 4 września 2014

Wesołe jest życie staruszka!

Będąc 6 czerwca 2014 r. w kinie na "Nocy filmowej" z moją przyjaciółką zobaczyłam interesujący slajd reklamujący film pt.: "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął". Na plakacie był przedstawiony uroczy staruszek ubrany w różowy kostium słonia, a w reku trzymał bombę wykonaną z dynamitu. Pomyślałam, że to może być całkiem zabawny film, a potem zauważyłam napis: "Bestseller, na podstawie, którego nakręcona brawurową komedię". Uśmiechnęłam się do siebie, a później jeszcze dwa razy w ciągu tej nocy widziałam tamten slajd.

Kilka dni później zbliżał się Dzień Ojca, a ja jak zwykle postanowiłam kupić mojemu tacie książkę (tak, tak, tatunio też czyta i to dla przyjemności). Ruszyłam do Empiku wraz z moją drugą przyjaciółką i moim oczom ukazała się promocja 3 za 2. Pierwsze co to rzuciłam się na nowości i kupiłam sobie najnowszego Cobena "Sześć lat później" (o tej książce i tym autorze też kiedyś wspomnę). Następnie zwinnie przeniosłam się na fantastykę i chciałam zakupić tacie jedną z książek Pilipiuka, ale nie było tytułów, które by mnie zainteresowały. Przejrzałam półkę dokładniej i zdecydowałam się na zbiór opowiadań Sapkowskiego, który jeszcze nie zagościł na tatusiowej półeczce (książka, nie autor, bo autora tatko dobrze zna). No i została mi do kupienia jeszcze jedna książka. Chciałam wziąć trzecią cześć "Piosenek dla Pauli" (temu także kiedyś poświęcę tutaj chwilkę), ale niestety nie mieli na stanie. Poszłam w stronę obyczajówki i dostałam małpiego rozumu, bo nie wiedziałam na co się zdecydować. Spośród kilkudziesięciu bądź nawet kilkuset propozycji mój wzrok spoczął na dwóch okładkach. Pierwsza mówiła coś o Nowym Jorku, a druga przedstawiała dziwnie znajomego dziadka w przebraniu różowego słonia. "O tak, biorę to!" - pomyślałam, ale przez dziesięć minut targały mną wątpliwości. Ostatecznie pomaszerowałam do kasy z Cobenem, Sapkowskim i Różowym Słoniem. Zapłaciłam i zorientowałam się, że ten ostatni wyszedł mi za darmo. Wróciłam do domu, zapakowałam tatusiny prezent, a dwie pozostałe książki odłożyłam na półkę.

Gdy nadszedł czas wypakowania się u babci (bo właśnie u niej mieszkałam podczas pracy), miałam kilka dni wolnych przed pójściem do pracy i postanowiłam, że zacznę coś czytać. Wybrałam "Stulatka, który..." i przez jedno popołudnie przeczytałam ponad sto stron, ale potem znowu odstawiłam książkę na półkę. W połowie lipca zrobiłam drugie podejście do tej książki i zakończyło się to tak samo jak za pierwszym razem, ale jak to mówią "do trzech razy sztuka" i się udało. Pod koniec sierpnia wrzuciłam książkę do plecaka i pojechałam do pracy. Przez dwa dni przeczytałam całą książkę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się uśmiałam czytając książkę. Jest ona podzielona na dwie części, które się przeplatają. Pierwsza to obecna akcja w okresie od 1 maja 2005 roku do 16 czerwca 2005 roku plus epilog. Natomiast druga część to retrospekcje z wcześniejszych lat życia Allana (tak ma na imię główny bohater) i przedstawia się ona w latach 1905-2005. To co zostało opisane w tej książce bardzo przypomina mi cudowny polski film  o uroczym Franku Dolasie, czyli "Jak rozpętałem II wojnę światową". Allan to taki Franek. Wszystkie jego perypetie są tak nieprawdopodobne i zabawne, że aż niemożliwe.

Dziadzio był przyjacielem Trumana, leciał samolotem z Churchillem, pił wódkę i rozwścieczył Stalina, a także poznał Mao Zedonga. Nikt zdrowy na umyśle nie uwierzyłby w to. jednak w literaturze wszystko może się zdarzyć, a książki to fikcyjny świat, więc jeśli chcecie się dobrze bawić i nie szkoda Wam 32,90 zł w Empiku (przynajmniej tyle kosztowała) to gorąco Was zachęcam do udania się w podróż przez życie uroczego Allana ze Szwecji. A ja cieszę się z tej podróży podwójnie, bo pojechałam w nią za darmo.

wtorek, 2 września 2014

Witaj, Mistrzu, czyli o wielkiej (zapominanej) miłości...

Cóż, długo zastanawiałam się od jakiej książki powinnam zacząć. Mam kilku ukochanych autorów, ale chyba zacznę od światowej klasyki jaka jest, a raczej jakim jest (sama już nie wiem) Sir Arthur Conan Doyle. Pada to nazwisko i wszyscy wiedzą o czym mowa, a właściwie o kim mowa... Sherlock Holmes. Nie tak dawno miałam przyjemność zdawać maturę i założyłam sobie, że to właśnie ten bohater stanie się moim głównym zainteresowaniem w tym czasie. Jednak los tak chciał (a raczej moja była polonistka), że obeszłam się smakiem. Chociaż nie do końca, bo miałam radosny temat "Od herosa do bohatera. Obraz mężczyzny w literaturze". Tadam! Drogi Panie Holmes, musisz pan tam być. I był. Ostatecznie nie wyszło mi z nim jak chciałam, komisja nie zadała ani jednego pytania na jego temat, ale maturę ustną zdałam na 95%. Ale nie o maturę mi chodzi. chodzi raczej o książkę, którą nie do końca rozumiem, ale niedawno była czytana w miłym towarzystwie. "Studium w szkarłacie", bo o tym mowa, było pierwszym opowiadaniem o słynnym detektywie z jakim się zetknęłam. I dobrze, ponieważ tam poznajemy tego geniusza. Mój własny osobisty egzemplarz dostałam na urodziny (bądź imieniny) od byłej koleżanki, gdzieś w okolicach pierwszej/drugiej klasy gimnazjum. Słyszałam o tym już wcześniej, ale nigdy nie poświęciłam temu specjalnej uwagi. Wtedy wszystko się zmieniło. no, na jakiś czas., bo jak to mówią "stara miłość nie rdzewieje". Przeczytałam książkę przez trzy wieczory, zakochałam się, kupiłam "Przygody Sherlocka Holmesa", przeczytałam przez cztery kolejne wieczory, odstawiłam obie książki na półkę i uczucie wygasło. Za to po latach wróciło ze zdwojoną siłą. Ale najpierw mama mojej przyjaciółki pożyczyła mi "Księgę wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa" i na odchodne powiedziała: "Trzymaj ile chcesz, ja jej i tak nie przeczytam". Grzecznie podziękowałam i postawiłam książkę na regale z nadzieją, że w najbliższym czasie to przeczytam. Tak się jednak nie stało. I byłoby tak, gdyby nie wizyta u mojej kuzynki rok temu w październiku. Nudziło nam się trochę, po czym ona powiedziała: "Mam genialny serial. Może nie jest do zakochania od pierwszego razu, ale wciąga". Pomyślałam, że można spróbować. Obejrzałyśmy cały pierwszy sezon (ma tylko trzy odcinki), po czym stwierdziłam: "Nowy sherlock. Inny, lepszy,chyba potrwa to dłużej". Zgrałam od niej drugi sezon i wróciłam do domu (w pociągu decydując się na Sherlocka na maturze). O serialu zapomniałam aż do Bożego Narodzenia, wtedy z nudów wciągnęłam nosem drugi sezon i dowiedziałam się, że trzeci wychodzi tuż po Nowym Roku. Obejrzałam go z małym opóźnieniem, bo w ferie, ale wtedy to już wpadłam po same uszy. Serial wałkowałam jeszcze parę razy, nawet gdy puścili go w telewizji. Zmusiłam też moich rodziców do oglądania, ale pominę ich reakcję. I wtedy właśnie nastał mój wielki powrót do oryginalnych opowiadań. Zaczęłam czytać "Księgę wszystkich dokonań...", ale zatrzymałam się na kilku opowiadaniach, bo matura była ważniejsza (chociaż w spisie lektur w konspekcie miałam to opasłe tomisko, jednak nie przeczytałam go). znowu Sherlock wrócił na półkę.

W połowie lipca kończyłam pracę przed obiadem, więc spokojnie wracałam do domu, jadłam i kładłam się na podwórku na materacu. Któregoś popołudnia dołączyła do mnie moja ciocia (ciocia brzmi staro, ale ona jest młoda) i stwierdziłyśmy, że można coś poczytać. Na głos. Podrałowałam do pokoju, spojrzałam na regał, chwyciłam "Studium w szkarłacie" i krzyknęłam ze schodów: "Może być Sherlock?!". Nie miała nic przeciwko. zaczęłyśmy czytać. Dwa rozdziały ja, dwa ona. Mimo iż czytałam to wcześniej, niektórych rzeczy z książki nie pamiętałam. Wiedziałam tylko, że książka jest podzielona na dwie części i druga część jest nudna. I tak tez było. O ile część pierwsza (z perspektywy kochanego doktora Watsona) była świetna, to druga część była piekłem. Swoje rozdziały czytałam ze zrozumienia, a na cioci... zasypiałam. Dla mnie mogłaby nie w ogóle nie istnieć (druga część, nie ciocia). Nie potrafię znaleźć praktycznego związku tej historii z przeszłości z obecnymi sprawami zawartymi w części pierwszej. Nie wiem dlaczego tak jest, ale może ze mną jest coś nie halo?

Tak czy inaczej na obecną chwilę Sherlock powrócił (nawet jeśli jest on pod postacią wielkiej miłości do Benedicta Cumberbatcha i troszkę mniejszej, ale nadal miłości do Martina Freemana), pamiętam o nim i w każdej wolnej chwili będę wracać do opowiadań, a właściwie je poznawać. Tylko czy to, że nie znam jeszcze wszystkich opowiadań czyni mnie nieprawdziwym fanem?


P.S. Dziś w Empiku trafiłam na książkę "Pusty dom Sherlocka", która jest zbiorem wierszy i opowiadań napisanych przez fanów. Zamówiłam ją sobie w Internecie i jak tylko ją przeczytam to napiszę czy jest warta uwagi czy nie. O ile będzie to Was interesowało. ;)
Hmm... Od czego by tu zacząć? Może od tego co mnie skłoniło do rozpoczęcia pisania tego bloga (zobaczymy ile wytrzymam :D). Od polowy czerwca zaczęłam pracę, jakby to powiedzieć, marzeń. Fakt, że tylko do końca wakacji (które dobiegły już końca), ale to zawsze coś. Otóż pracowałam w solarium w jednym z nadbałtyckich kurortów. Tak, wiem, zaraz ktoś mi napisze, że "po jakiego grzyba komuś solarium nad morzem?". A po takiego, że jak ktoś pracuje 12-14 godzin na kuchni albo w innym tego typu miejscu to nie ma czasu na leżenie na plaży. Tak więc przychodzi na 10 minut na solarę i jest "przysmażony".

No ale nie o to tutaj chodzi, żebym się rozwodziła nad solarium. Chodzi mi raczej o to, gdzie jest pies pogrzebany w słowie "praca marzeń". Otóż siedzisz sobie na zmianie 7,5 godziny (zdarzyło się nawet kilka dni, że siedziałam po 15 h) i gdy jest cudowna pogoda ty nie masz klientów. I co wtedy możesz robić? No cóż... Albo siedzieć na Internecie albo rozwiązywać krzyżówki albo... czytać książki. Tą ostatnią opcja zajęłam się ja. Jadąc tam moim boskim Jaguarem (tak mówię na mój samochód, a właściwie na auto pożyczone na ten okres od mojej mamy) załadowałam go 11 książkami. Zakładałam, że to będzie optymalna liczba na te dwa i pół miesiąca. Jak się potem okazało to było zdecydowanie za mało, ale o tym później. Zabrałam ze sobą książki, które dostałam bądź kupiłam w ciągu ostatniego roku i nie zdążyłam ich przeczytać, bo miałam wtedy na głowie lektury do matury. Radośnie ustawiłam książki na półce w pokoju, który miałam zajmować przez najbliższe 78 dni i patrzyłam na nią przez pierwszy tydzień pracy, bo wtedy najzwyczajniej nie miałam ochoty na czytanie. Jednak po tym przestoju nadeszła taka fala chęci do czytania, że jedną książkę czytałam przez dwa dni.

Na chwile obecna nie pamiętam co było pierwsze, ale musiało być dobre. Kilka dni później trafiłam na kolekcje książek Agathy Christie i postanowiłam, że będę ją kupować, a jakiś czas temu odkryłam serię książek Moniki Szwai i tez zaczynam ją kolekcjonować.

Wychodzi na to (a raczej sądząc po kartonie jaki przywiozłam ze sobą do domu), że miałam przeczytać w te wakacje 11 książek, ale popełniłam chyba trochę większy występek, bo doliczyłam się ich 28.

I tak sobie pomyślałam, że skoro dzięki tym książkom nie nudziłam się podczas pracy to mogłabym Wam o nich co nieco napisać i podzielić się z Wami moimi refleksjami na ich temat. A Wy, Kochani Czytelnicy, zrobicie z tym co będziecie chcieli. Albo będziecie tutaj czasami zaglądać albo będziecie omijać ten adres szerokim łukiem. To tyle tytułem wstępu, witajcie w moim świecie, a opis pierwszej książki bądź serii popełni się już niedługo...