Mój fangirlizm naprawdę się zmienia. Chociaż przez ostatnie
trzy odbywam na ten temat tak wiele rozmów, że zaczynam się zastanawiać czy ja
jeszcze mam jakieś inne tematy do konwersacji, bo co bym nie powiedziała to
zawsze wszystko sprowadza się do jednego. W sumie to się cieszę, że ludzie
jeszcze ode mnie nie pouciekali. Wczoraj, po raz pierwszy od dłuższego czasu
poszłam do kina na film, w którym nie było nikogo, kogo bym namiętnie
uwielbiała. Wraz z moi Wilsonkiem pojechałyśmy na „Nice Guys. Równi Goście.”
Tym razem to nie ja byłam tym na widok kogo emocje zaczynają szaleć.
Już zabawnym faktem po dotarciu do kina było to, że jako
jedyne szłyśmy na ten film. Cała sala tylko dla nas. Już dawno mi się tak nie
zdarzyło, ale to było świetne. Nie dość, że miałyśmy zarezerwowaną kanapę to
jeszcze mogłyśmy śmiać się bez żadnych ograniczeń, z nogami robić co nam się
podoba i głośno komentować to co się dzieje na ekranie. W innym wypadku zapewne
obrzuciliby nas popcornem albo wywalili z seansu.
A o czym film? Poznajemy dwóch zupełnie różnych facetów.
Pierwszy z nich to prywatny detektyw Holland March (Ryan Gosling), który jest
trochę nieogarnięty życiowo, a jego techniki pracy dają sporo do myślenia.
Drugim jest Jackson Healy (Russell Crowe), który również działa w biznesie
detektywistycznym, ale na trochę innych zasadach. Przypadkowe spotkanie
sprawia, że panowie łączą siły i muszą rozwiązać zagadkę zaginięcia pewnej
Amelli (Margaret Qualley). Generalnie fabuła nie jest jakaś porywająca, ale
splot wydarzeń, scenki sytuacyjne i dialogi sprawiają, że to się ogląda
naprawdę dobrze.
Początkowo podchodziłam sceptycznie do tego filmu. Mimo iż
widziałam, że ludziom się podoba i to jakoś nie byłam przekonana. Znając
poczucie humoru amerykańskich komedii spodziewałam się chamskich i żenujących
żartów. Owszem, czasami ręce mi opadały jak rzucili tekstem, ale większość była
jadalna.
Zastanawiające było to, że March miał nastoletnią córkę
Holly (dziewczyna miała 13 lat), którą zagrała Angourie Rice. Nie byłoby w tym
nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że ona jeździła samochodem lepiej niż jej
ojciec i do tego była bardziej zorganizowana życiowo. Rozumiem, że to tylko
film, w dodatku osadzony w latach 70., ale no błagam, dziecko zachowujące się
jak dorosły człowiek i to dosłownie. Pominę już fakt, że łaziła z ojcem na
imprezy (w celach zawodowych) i brała udział w strzelaninie.
Wielką fanką Gosilnga nigdy nie byłam. Był mi obojętny. Nie
mdlałam na jego widok w telewizji, a z jego udziałem widziałam tylko jeden film
i to mi wystarczyło. W sumie szaleństwo na punkcie jego osoby mi się nie
włączyło (w zasadzie to ze mną nigdy nic nie wiadomo, więc nie będę mówić „hop”),
ale z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że aktorem dobrym jest i daje
radę. Film komediowy trzeba umieć zagrać i jemu to wyszło. Z kolei Russell
Crowe stał się takim amerykańskim wujkiem, któremu brzuch urósł od piwa, ale
jeśli potrzeba to umie porządnie przywalić komuś w twarz. Obsada dobra i na
dokładkę jeszcze się pojawiła Kim Basinger, ale kim była to nie zdradzę.
Nie mogę nie wspomnieć o muzyce. Pojawiło się dużo znanych
utworów, szczególnie w momentach, gdy bohaterowie szli na imprezę. Rytmy disco
przyprawiły nas o bezwstydne tańce w fotelu kinowym. Do tego trochę
pośpiewałyśmy i poczułam się jakby trafiła na imprezę razem z nimi. Chyba
najlepszym kawałkiem było „Boogie Wonderland”. Cały klimat lat 70. zawarty w
jednej piosence. Petarda!
Generalnie film udany. Jeśli ktoś nie ma pomysłu jak spędzić
wieczór to polecam wybrać się do kina. Można się pośmiać, ale i wbić w fotel ze
zwrotów akcji i przede wszystkim podążać za tokiem myślenia bohaterów, który
czasami mają trochę opóźniony zapłon. Szczególnie March.