sobota, 28 maja 2016

Jesteśmy mili, ale możemy ci przywalić

Mój fangirlizm naprawdę się zmienia. Chociaż przez ostatnie trzy odbywam na ten temat tak wiele rozmów, że zaczynam się zastanawiać czy ja jeszcze mam jakieś inne tematy do konwersacji, bo co bym nie powiedziała to zawsze wszystko sprowadza się do jednego. W sumie to się cieszę, że ludzie jeszcze ode mnie nie pouciekali. Wczoraj, po raz pierwszy od dłuższego czasu poszłam do kina na film, w którym nie było nikogo, kogo bym namiętnie uwielbiała. Wraz z moi Wilsonkiem pojechałyśmy na „Nice Guys. Równi Goście.” Tym razem to nie ja byłam tym na widok kogo emocje zaczynają szaleć.


Już zabawnym faktem po dotarciu do kina było to, że jako jedyne szłyśmy na ten film. Cała sala tylko dla nas. Już dawno mi się tak nie zdarzyło, ale to było świetne. Nie dość, że miałyśmy zarezerwowaną kanapę to jeszcze mogłyśmy śmiać się bez żadnych ograniczeń, z nogami robić co nam się podoba i głośno komentować to co się dzieje na ekranie. W innym wypadku zapewne obrzuciliby nas popcornem albo wywalili z seansu.


A o czym film? Poznajemy dwóch zupełnie różnych facetów. Pierwszy z nich to prywatny detektyw Holland March (Ryan Gosling), który jest trochę nieogarnięty życiowo, a jego techniki pracy dają sporo do myślenia. Drugim jest Jackson Healy (Russell Crowe), który również działa w biznesie detektywistycznym, ale na trochę innych zasadach. Przypadkowe spotkanie sprawia, że panowie łączą siły i muszą rozwiązać zagadkę zaginięcia pewnej Amelli (Margaret Qualley). Generalnie fabuła nie jest jakaś porywająca, ale splot wydarzeń, scenki sytuacyjne i dialogi sprawiają, że to się ogląda naprawdę dobrze.


Początkowo podchodziłam sceptycznie do tego filmu. Mimo iż widziałam, że ludziom się podoba i to jakoś nie byłam przekonana. Znając poczucie humoru amerykańskich komedii spodziewałam się chamskich i żenujących żartów. Owszem, czasami ręce mi opadały jak rzucili tekstem, ale większość była jadalna.


Zastanawiające było to, że March miał nastoletnią córkę Holly (dziewczyna miała 13 lat), którą zagrała Angourie Rice. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że ona jeździła samochodem lepiej niż jej ojciec i do tego była bardziej zorganizowana życiowo. Rozumiem, że to tylko film, w dodatku osadzony w latach 70., ale no błagam, dziecko zachowujące się jak dorosły człowiek i to dosłownie. Pominę już fakt, że łaziła z ojcem na imprezy (w celach zawodowych) i brała udział w strzelaninie.


Wielką fanką Gosilnga nigdy nie byłam. Był mi obojętny. Nie mdlałam na jego widok w telewizji, a z jego udziałem widziałam tylko jeden film i to mi wystarczyło. W sumie szaleństwo na punkcie jego osoby mi się nie włączyło (w zasadzie to ze mną nigdy nic nie wiadomo, więc nie będę mówić „hop”), ale z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że aktorem dobrym jest i daje radę. Film komediowy trzeba umieć zagrać i jemu to wyszło. Z kolei Russell Crowe stał się takim amerykańskim wujkiem, któremu brzuch urósł od piwa, ale jeśli potrzeba to umie porządnie przywalić komuś w twarz. Obsada dobra i na dokładkę jeszcze się pojawiła Kim Basinger, ale kim była to nie zdradzę.


Nie mogę nie wspomnieć o muzyce. Pojawiło się dużo znanych utworów, szczególnie w momentach, gdy bohaterowie szli na imprezę. Rytmy disco przyprawiły nas o bezwstydne tańce w fotelu kinowym. Do tego trochę pośpiewałyśmy i poczułam się jakby trafiła na imprezę razem z nimi. Chyba najlepszym kawałkiem było „Boogie Wonderland”. Cały klimat lat 70. zawarty w jednej piosence. Petarda!



Generalnie film udany. Jeśli ktoś nie ma pomysłu jak spędzić wieczór to polecam wybrać się do kina. Można się pośmiać, ale i wbić w fotel ze zwrotów akcji i przede wszystkim podążać za tokiem myślenia bohaterów, który czasami mają trochę opóźniony zapłon. Szczególnie March. 


czwartek, 26 maja 2016

Jestem fangirl i nic tego nie zmieni

Dzisiaj nie będzie o filmach. Dzisiaj będzie o moich fangirlowych cierpieniach. W końcu to moje miejsce i tu mogę wylać swoje smutki i żale z tym związane. Ostatnio usłyszałam, że bycie fangirl to ciągłe polowanie. Tak się świetnie składa, że jestem Hunt (pozdrawiam!). Fangirl, żeby poszerzać swój harem nie może zamykać się w jednym kręgu. Musi poszukiwać, polować, zdobywać.


Ostatnio jakoś tak się stało, że mój fangirlowy pęd nabrał jakiegoś niesamowitego tępa. Kiedyś jak się uwiesiłam jednego obiektu (no dobrze, aktora) to potrafiłam szaleć za nim przez dwa lata i nikt inny mnie nie interesował. Od półtora roku to się jakoś zmieniło. Co rusz nowe trofeum, nawet nie jest w stanie powiedzieć kto się w ostatnim czasie najdłużej utrzymał. Stwierdzam, że w tej kwestii „dorosłam”. Na pewno zmienił mi się punkt widzenia. To już nie są szaleńcze miłości, że koniecznie, umrę jak nie dowiem się gdzie mieszka i jak ma rozmiar buta. Teraz bardziej zaczynają mnie interesować dokonania artystyczne (filmowo-serialowe) danego obiektu. Wolę obejrzeć wieczorem jakiś film z tą osobą niż szukać po portalach plotkarskich z kim jest czy na jakiej ostatnio imprezie bywał. Owszem, fajnie np. na Tumblrze zobaczyć jakieś zdjęcia z gali czy rozdania nagród, ale wielki fanatyzm kona zanim się jeszcze narodził.


Fakt, nie mogę powiedzieć, że jak tylko na kogoś zarzucę sieci to nie sprawdzam na Wikipedii gdzie się urodził i ile ma lat. Robię to. Do tego zawsze szukam koloru oczu (bo to wcale nie jest tak łatwo stwierdzić kto jakie ma w dobie charakteryzacji i szkieł kontaktowych), bo to moje skrzywienie. Na to zwracam uwagę. Pozostałe sprawy odchodzą w odstawkę. Chyba, że czegoś dowiem się przez przypadek to wtedy tym nie pogardzę.


Z kolei nie wyzbyłam się, a wręcz przeciwnie ze zdwojoną siłą korzystam z tego co YouTube nam w całości daje, czyli wszelkiego rodzaju wywiady, making of, Q&A, wpadki i fragmenty nie publikowanych fragmentów filmów. Czasem to jest bardzo pomocne w zrozumieniu danej produkcji czy samego aktora/aktorki co nim/nią kierowało podczas przygotowań czy oddania uczuć u swojego bohatera. Niektóre rzeczy potrafią naprawdę zszokować i to co aktorzy potrafią zrobić ze sobą dla wiarygodnego odegrania roli. Szkoda, że za to nikt nie przyznaje specjalnych nagród, bo czasem warto.


Jak powszechnie wiadomo, gdy zbliża się sesja wtedy student robi wszystko, byle tylko się nie uczyć. U mnie to włączyło się na miesiąc przed sesją. Wynajduje sobie filmy i seriale i namiętnie je tłukę, a potem cierpię. I to bardzo. Tak właśnie dzieje się teraz. Znalazłam sobie genialny serial „Hinterland” (przy okazji chyba po raz pierwszy nie oglądam serialu dla aktora, chociaż lubię odtwórcę głównej roli, tylko dla naprawdę ciekawej fabuły i klimatu panującego w produkcji). Wynalazłam w sieci, że są dwa sezony po cztery odcinki (ach to BBC), do tego jeden epizod ma półtorej godziny i planowana jest trzecia transza. Cała szczęśliwa zaczęłam oglądać i niestety już wpadłam w depresję. Nigdzie nie ma literek do drugiego sezonu. Jest to na tyle specyficzny serial, że żeby dobrze go zrozumieć potrzebne są napisy albo lektor. I tak sobie siedzę w smutku i nie wiem co zrobić ze swoim życiem, gdy znalazłam, że drugi sezon puszczają na „Ale kino”. Fakt, że tylko w sobotę i niedzielę, ale to już dwa odcinki będą zaliczone, a mój fangirlizm chociaż trochę zaspokojony. Resztą będę się martwić potem, byle dotrwać do soboty.


Jednak najbardziej ulubioną częścią bycia fangirl jest to, że czasem uda się znaleźć kogoś, kogo zachęcisz do oglądania czegoś, co ciebie samą interesuję. Tak też się stało kilka dni temu, gdy moja była współlokatorka zza ściany została namówiona przeze mnie do oglądania „Poldark” (Marcia, pozdrawiam Cię, drugi sezon już we wrześniu!). Wiecie jakie to świetne uczucie, gdy wchodzisz na Messengera, a tam rozpacz albo radość, bo główny bohater zrobił to czy tamto i ta druga osoba się dzieli tym z mną. „Poldark” jest o tyle fajną produkcją, że u mnie w domu jest to zdecydowania najlepszy serial. I dokładnie wiesz kogo kochamy, a kogo nienawidzimy. Gdy oglądałam to wspólnie z rodzicami potrafiliśmy o tym dyskutować na długo po zakończeniu odcinka, co wcześniej się nie zdarzało, bo my mamy odmienne gusta.


Proces bycia fangirl to także reakcja łańcuchowa. Zaczynasz od jednego serialu. Tam znajdujesz tego jedynego aktora/tą jedyną aktorkę. Potem sprawdzasz jej filmografię. Zaczynasz namiętnie oglądać wszystko co wpadnie ci w ręce. Potem w tych produkcjach dostrzegasz innych aktorów/inne aktorki. Przerzucasz się na nich, szpiegujesz w czym grali i zaczynasz to oglądać. I tak w kółko. Aż nie padniesz, aż starczy ci sił. Kiedyś usłyszałam, że „wyrosłam już z tego”. Z bycia fangirl lub fanboy (tak, tak, chłopców też to dotyczy) się nie wyrasta. To zostaje w tobie do końca życia. To ewoluuje. Zmienia się poziom fangirlizmu, ale nigdy nie umiera. Jeśli to straciłaś/straciłeś to znaczy, że nigdy tak naprawdę nie byłaś, nie jesteś i nie będziesz fangirl. To się w ciebie wygryza i nigdy nie wychodzi.


Jednak czasami bycie fangirl to nie łatwa sprawa i stwierdzam, że za te wszystkie cierpienia powinno się nam płacić i to grube pieniądze. Najbardziej boli, gdy zdążysz się przyzwyczaić do jakiegoś serialu, bohaterów traktujesz jak dobrych znajomych i co tydzień z wypiekamy na twarzy czekasz na kolejny odcinek, a tu nagle producenci albo lepiej, szefowie stacji, która puszcza daną produkcję oznajmiają, że serial zostaje zdjęty z anteny i już nigdy nie wróci. Tak też się stało wczoraj, gdy poinformowano mnie, że kasują „Limitlees” po zaledwie jednym sezonie. Fakt, film był lepszy od serialu, ale był w tym potencjał i śmiało można było pociągnąć chociaż jeszcze jeden sezon. A tak, czas się pożegnać. Pamiętam jednak, że największą taką rozpacz miałam, gdy po ośmiu sezonach skasowali „House’a”. Teraz jednak wiem, że to była bardzo dobra decyzja.


O byciu fangirl można pisać i pisać. Niedługo prawdopodobnie będę miała szansę się o tym powymądrzać przed większym gronem, ale o tym na razie cisza. Fangirlizmu nie zamierzam porzucić, zamierzam to rozwinąć, ale tylko w dobrym kierunku.


P.S. W sobotę bardzo możliwy kolejny wpis, bo jutro wybieram się do kina.

P.S.2. Wszystkim Mamom raz jeszcze wszystkiego najlepszego!

wtorek, 17 maja 2016

Czworokąt po włosku

Do kina praktycznie chodzę dla aktorów. Tak mi się zrobiło i już. Odnoszę wtedy wrażenie, że nie będę się na pewno nudzić, bo będzie na co popatrzeć i na czym się skupić. W przypadku „Nienasyconych” właśnie tak było. Dostałam obsesji na punkcie Matthiasa Schoenaertsa i staram się oglądać wszystkie możliwe produkcje z jego udziałem. A że świat kina zaczyna go odkrywać to pojawia się wiele okazji wyjścia do kina. „Nienasyconych” chciałam koniecznie obejrzeć odkąd po raz pierwszy zobaczyłam zwiastun. Dodatkowo ucieszyłam się, że występuje tam także Ralph Fiennes.


Gwiazda rocka Marianne Lane (Tilda Swinton) razem z ukochanym Paulem De Smedtem (Matthias Schoenaerts) przebywają na wakacjach we Włoszech. Kobieta odpoczywa i nabiera sił po trasie koncertowej, która odbiła się na jej zdrowiu. Niespodziewanie wypoczynek przerywa pojawienie się byłego partnera Marianee, Harry’ego Hawkes’a (Ralph Fiennes), który przyleciał na wyspę wraz ze swoją niedawno odnalezioną córką Penelope (Dakota Johnson). Przyjazd gości zaczyna burzyć spokój i harmonię jaka panuje dookoła.


Film pokazuje, że każdy z bohaterów ma jakiś problem. Marianne traci głos i nie wiadomo czy go odzyska. Do tego pojawienie się Harry’ego przywraca jej dawne wspomnienia i uczucia jakie między nimi były. Mimo iż jest zakochana w Paulu i mówi Hawkesowi wprost, że nie zostawi swojego obecnego partnera, widać, że ma wątpliwości. Sam Harry jest specyficznym człowiekiem. Ciągle gada. Twarz mu się nie zamyka. A do tego w swoich wypowiedziach jest bardzo wylewny i szczery. Czasami wręcz przekraczający granicę. Z kolei jego relacja z córką wygląda dość dwuznacznie. Niby dopiero niedawno nawiązali kontakt i się poznają, to jednak ich zażyłość jest zbyt bliska. Sama Marianne pyta go co go tak naprawdę łączy z dziewczyną. Ten w gniewie na ulicy oznajmia kobiecie, że „nie pieprzy własnej córki”. Penelope to postać tajemnicza, o której tak naprawdę nic nie wiadomo. Jak się potem okaże nawet jej dane osobowe nie są do końca prawdziwe. Za to jest bardzo wyzywająca i naładowana erotycznym napięciem. Natomiast Paul, który został przedstawiony jako opiekuńczy i kochający partner sam miał problemy. Wyszedł z nałogu alkoholowego i przeszedł nieudaną próbę samobójczą.


Akcja filmu jest przeplatana scenami z retrospekcji z życia Marianne, Harry’ego i Paula. Pokazano w nich wzajemne relacje jakie parę lat temu łączyły bohaterów, m.in. moment poznania Marianne i Paula czy szalone imprezy Lane i Hawkes’a. W tym miejscu zabrakło mi czegoś o Penelope. Jakiegoś elementu pokazującego jej poznanie z ojcem.


Denerwujące (a może ekscytujące, trudno mi powiedzieć) było zawieszenie pewnych scen. Niedopowiedzenia pewnych sytuacji były na porządku dziennym. Chyba największym był moment, gdzie Penelope i Paul idą na spacer nad jezioro, dziewczyna się rozbiera i kładzie na kamieniach, a Paul znajduje się po drugiej stronie akwenu i patrzy, nie do końca wiedząc co ma zrobić. Potem kamera znika i pojawia się w domu, gdzie Harry i Marianne ich szukają. Z kolei po powrocie wszyscy na siebie patrzą podejrzliwie. Gdy w końcu Harry zaczyna się kłócić z Paulem, ten pyta go otwarcie czy doszło do czegoś między nimi, a De Smedt odpowiada mu pytaniem na pytanie. Do końca to nie zostało wytłumaczone i widz może się tylko domyślać czy coś było czy jednak nie.


Czytając ostatnio wywiad z reżyserem, ten opowiedział o scenie otwierającej film. Na ekranie pojawia się Marianne, która wychodzi na scenę i tłum ludzi na jej koncercie skanduje jej imię. Reżyser przyznał, że koncert miał miejsce naprawdę. Jego znajomy muzyk był właśnie w trasie koncertowej i zapytał go czy mogliby „pożyczyć” scenę do nakręcenia ujęcia. Ten powiedział, że daje im dwadzieścia minut i przez ten czas mogą sobie tam robić co tylko im się podoba. Do tego „fani” Marianne to byli prawdziwi słuchacze koncertu, na który przyszli tamtego dnia. A to że krzyczeli jej imię wyszło podobno spontanicznie i bardzo realistycznie.


Na film byłam pozytywnie nastawiona, jednak w pewnym momencie seansu najzwyczajniej zaczęło mi się trochę nudzić i dłużyć. Niektórzy widzowie chyba byli zbytnio znudzeni, bo zaczęli wychodzić. A może miało to też wpływ, że nie musieli płacić za bilety, bo nie dość, że był to pokaz przedpremierowy, to jeszcze darmowy. Moim największym problemem oprócz wkradającej się nudy była Dakota Johnson. Widziałam z nią już kilka filmów i naprawdę, z produkcji na produkcję, coraz bardziej się przekonuję, że w każdym filmie jest właściwie taka sama i nie wprowadza to niczego nowego. Bardzo możliwe, że jest to spowodowane faktem, że każda rola jest taka sama lub podobna. A może po prostu jest średnią aktorką z jednym i tym samym wyrazem twarzy.


Produkcja nie porwała. Gdybym zapłaciła za bilet za swoje własne pieniądze byłabym rozczarowana. Nie ma szału. Jedyne co może zachwycać to piękne krajobrazy i najazdy kamery na widoki jakie są dookoła wyspy. A reszta to poprawie skonstruowany film, z dobrą obsadą, któremu czegoś zabrakło.



P.S. Film jest remake'iem produkcji z 1969 r. pod tytułem "Basen". Ciekawe czy pierwowzór jest lepszy?

P.S.2. Nie polecam iść na film z dziećmi. Sceny erotyczne i nagość pojawiały się regularnie. 

środa, 11 maja 2016

Wieś, klify i zawiła historia miłosna, czyli "Z dala od zgiełku"

Ostatnio bardzo dużo oglądam filmów. Są to przeróżne produkcje, ale żadna dawno nie wywołała u mnie takich emocji jak „Z dala od zgiełku”. Ale zanim przejdę do owych emocji to muszę z dumą stwierdzić, że w końcu nauczyłam się wymawiać nazwisko przystojnego Pana Belga, czyli Matthiasa Schoenaertsa. Zajęło mi to trochę czasu, ale w tym miejscu należą się podziękowania YouTube’owi i wywiadom.

UWAGA! Zawiera spoilery.

A wracając do filmu. Mamy tu historię młodej dziewczyny, Bathsheby Everdene (Carey Mulligan), która odziedziczyła spadek po wuju i postanawia się nim zająć. W międzyczasie, gdy ona prowadzi rolę w jej życiu pojawia się trzech mężczyzn, który walczą o jej względy. Pierwszym z nich jest pasterz i rolnik Gabriel Oak (Matthias Schoenaerts), którego dziewczyna poznaje jeszcze zanim dowiedziała się o spadku, gdy pracowała na wsi. Drugim jest bogaty właściciel ziemski William Boldwood (Michael Sheen), a trzecim żołnierz i imprezowicz sierżant Francis Troy (Tom Sturridge).


Czasami w filmach czy książkach zdarza się tak, że główna bohaterka jest kompletną idiotką. Zacznę od tego, że już na początku Bathsheby łapie kontakt z Gabrielem, rozmawia z nim, spędza czas. A potem w jej drzwiach pojawia się ten przystojny pasterz, wręcza jej jagnię (licząc, że ona je odchowa, bo urodziło się za wcześnie) i po chwili się jej oświadcza, na co ta mówi... Nie. Pasterz smutny i odrzucony wychodzi, a bohaterka wyjeżdża do odziedziczonego majątku. Później na swojej drodze spotyka Williama, który zaleca się do niej, stara się by z nim spędzała czas, nawet przychodzi do niej na święta i w duecie przed wszystkimi (przed Gabrielem także, bo on po utracie swoich owiec opuszcza wieś i przypadkowo natrafia na palącą się stodołę, która okazuje się być owym spadkiem panny Everdene i ta w dług wdzięczności zatrudnia go u siebie) śpiewają piękną pieśń. Ten także pragnie się oświadczyć dziewczynie, ale ona początkowo trzyma go w niepewności, by potem ostatecznie odrzucić, ponieważ pojawia się Francis. Wystarcza by raz spojrzał jej w oczy, pomachał przed nią szablą, zmacał w lesie i w następnej scenie dowiadujemy się, że już są po ślubie. Mąż już na weselu okazuje się być kompletnym dupkiem i gdy Gabriel pyta Bathsheby czy może wziąć ludzi to zabezpieczenia plonów, bo nadchodzi burza, ten wtrąca się, że od dziś to jego ma o wszystko pytać, a że jest wesele to ma nic nie robić. Oak jako, że nie ma zamiaru słuchać żołnierza sam idzie zabezpieczyć zbiory, a pomaga mu w tym... Bathsheby.


Zabawne jest to, że mimo, już dystrybutor sugeruje nam plakatem filmowym z kim tak naprawdę na końcu będzie Bathsheby. Gabriel jest zawsze przy niej, ale tak często jak ona z nim rozmawia tak samo zwalnia go i mówi mu, że już nigdy więcej ma jej się nie pokazywać na oczy. A mimo to za każdym razem i tak go prosi, żeby wrócił. Francis przed poślubieniem panny Everdene ma narzeczoną, z którą zamierza wziąć ślub. Czekał na nią nawet w kościele, ale ta pomyliła świątynie i dotarła na miejsce, gdy jego już nie było. Potem odnalazł ją, gdy była na targu jako żebraczka. On obiecał jej pomoc, ale niestety, gdy ta miała się z nim spotkać na drugi dzień, dziewczyna umiera, a trumna z jej ciałem pojawia się w domu państwa Troy. Tam Francis otwiera wieko skrzyni z jej ciałem, całuje umarłą i mówi, że on nigdy nie kochał, nie kocha i nie będzie kochać tak mocno Bathsheby jak kochał denatkę. Dodaje, że żona jest dla niego nikim i wychodzi z domu. Udaje się na plażę, gdzie pozbywa się ubrań, wchodzi do morza i odpływa. Kobieta dowiaduje się, że mąż utonął i zostaje wdową.


Po śmierci Francisa, Bathsheby zostaje z ogromnymi długami po mężu i żeby nie stracić całej posiadłości, William proponuje jej małżeństwo. Ta początkowo nie jest chętna. Radzi się Gabriela co ma zrobić i w odpowiedzi słyszy, że to co jest najlepsze. Ostatecznie przyjmuje zaproszenie na przyjęcie do Boldwooda, na którym również pojawia się pasterz, który staje się sojusznikiem Williama. Tamten zachęca Oaka, by zatańczył z panią Troy przed ich zaręczynami. Kobieta przyjmuje propozycję, jednak w połowie tańca wybiega z domu, a przed nią staje jej zmarły mąż. Ten nakazuje jej wracać z nim do domu, jednak ona nie chce. Dochodzi między nimi do szarpaniny i krzyków. Z przyjęcia wybiega za dziewczyną Gabiel i William, który strzela śmiertelnie do Francisa. Bathsheby jest zrozpaczona, a William trafia do więzienia.


Po pewnym czasie Bathsheby i Gabriel spotykają się na cmentarzu, a ten informuję kobietę, że odchodzi z gospodarstwa i udaje się do Stanów Zjednoczonych. Nazajutrz ma prom odchodzący z Bristolu i bez większych pożegnań pragnie wyjechać. Oczywiście wdowie nie daje to spokoju i gdy pasterz jest już w drodze, jedzie za nim na koniu, by dowiedzieć się czy Gabriel nadal coś do niej czuje.


Tak naprawdę do ostatniej minuty nie wiadomo jako cała historia się zakończy. Po niby już po ślubie z Francisem wydawać by się mogło, że to koniec szans na jakąkolwiek zmianę. Bo nie oszukujmy się, tak naprawdę od pierwszego spotkania Bathsheby i Gabriela wiemy, że są oni sobie pisani. A przez serię niefortunnych zdarzeń i odczuć krążą koło siebie przez wiele lat i nic z tego nie ma.


Bo tak naprawdę Gabriela się kocha, Williama odrzuca, a Francisa nienawidzi odkąd pojawia się na ekranie. Bathsheby początkowo sprawia wrażenie silnej i niezależnej kobiety, której nie jest potrzebny mężczyzna, ale wystarczy, że pojawił się ładnie (w moim odczuciu to bardzo wątpliwe) wyglądający żołnierz, a ta już porzuca swoje ideały i leci za nim do kościoła, a gdy potem przytomnieje, zdaje sobie sprawę, że to prawdopodobnie jej największy błąd życiowy. Ale patrząc po Gabrielu wygląda na to, że trzeba być wiernym i czekać do samego końca na swoją okazję, bo można ją bardzo dobrze wykorzystać.


Nie ukrywam, że zabierając się za ten film miałam głęboka nadzieję, że Matthias Schoenaerts w końcu nie będzie grał jakiegoś psychopaty, popaprańca albo dziwnie przypominającego sobowtóra pewnego polityka człowieka. Chciałam, żeby był kimś uroczym, kogo by się chciało przytulić, a najlepiej to mieszkać z nim na tej wsi. Na szczęście „Z dala od zgiełku” mi to wynagrodziło i spełniło moje oczekiwania.


No i nie mogę nie wspomnieć o krajobrazie. Po „Poldarku” jestem totalnie zakochana w angielskiej wsi XVIII/XIX. Panuje tam spokój, harmonia i naturalne piękno. Do tego pola, łąki i klify. Klify są najpiękniejsze. Chociaż w filmie klify okazały się zabójcze. Scena jak spada z niego stado dwustu owiec jest naprawdę przygnębiająca.

Film powstał oczywiście na podstawie książki i mam zamiar ją zakupić i przeczytać. Film bardzo mi się podobał, polecam choćby dla pięknych angielskich krajobrazów. No i bo ładny Belg, ale to pewnie tylko dla mnie. 


P.S. Wiem, że pewnie po tym całym wywodzie mało osób obejrzy ten film, bo za dużo zdradziłam, ale trudno. Musiałam się pozbyć swoich myśli. 

poniedziałek, 9 maja 2016

I kto tutaj rządzi?!

W sobotę w pewien sposób zrobiłam to co chciałabym zrobić. Kiedyś pisałam, że marzy mi się iść do kina na cały dzień i oglądać wszystkie filmy jakie mnie interesują. Przedwczoraj spędziłam w kinie praktycznie cały wieczór i byłam na dwóch filmach. Pierwszy to Kapitan Ameryka, o którym pisałam wczoraj. A drugim była Szefowa.

Michelle Darnell (Melisa McCarthy) jest posidaczką wielkiej fortuny, na biznesie zna się jak nikt inny, a tłumy podążają za nią jak za boginią. Pławi się w luksusie, nie patrzy na nikogo i jest królową, ale do czasu. Pewnego dnia wychodzą na wierzch jej machlojki finansowe i trafia na pięć miesięcy do więzienia. W między czasie traci wszystkie pieniądze i jedyne co jej zostaje to torba i kufer od Louis Vuitton oraz pudło, które zabiera po niej z firmy jej ówczesna asystentka Claire (Kristen Bell). Gdy Michelle przychodzi do mieszkania kobiety, córka Claire, Rachel (Ella Anderson) prosi matkę by pozwoliła swojej byłej szefowej zostać u nich przez jakiś czas. Ta się niechętnie zgadza, ale w zamian za to Darnell ma iść z Rachel do szkoły na spotkanie odnośnie sprzedaży ciastek. To popycha byłą królową do rozkręcenia biznesu, w którym dziewczynki ze szkoły będą mogły zarobić pieniądze, a nie tylko działać charytatywnie. Do doprowadza do serii komicznych przypadków.

Można by powiedzieć, że to typowa amerykańska komedia. Trochę śmiechu, trochę chamskich i niesmacznych żartów, do tego pokazanie, że większość Amerykanów to jednak idioci, a najważniejsze co się liczy do góra pieniędzy i dojście na sam szczyt w swojej karierze.

Z drugiej strony pokazane zmagania samotnej matki, która ma mądre i rezolutne dziecko, które jeśli się w coś zaangażuje to brnie do samego końca. Dopóki ktoś go nie zrani. Wtedy jest tylko smutnym, skrzywdzonym dzieckiem. I nawet pocieszenie kochającej matki nic nie da.

Rola Melisy McCarthy dobra. Zresztą jak zawsze. Specyficzne dla niej poczucie humoru się pojawiło, a także bezpośredniość. Jak coś już mówić to z grubej rury i bez owijania w bawełnę.

Na początku filmu pojawia się flashback do przeszłości głównej bohaterki. Dowiadujemy się, że jest z domu dziecka, którym zajmują się siostry zakonne. Michelle była w trzech rodzinach zastępczych i za każdym razem wracała do sierocińca. Dwa pierwsze powroty były dla niej trudne, ale przy trzecim była już nastolatką, która zdecydowała, że rodzina jest jej nie potrzebna i aby osiągnąć to co chce, da sobie radę sama.

W filmie najbardziej podobały mi się dwa momenty. Pierwszy, gdy Michelle, po tym jak zatrzymała się u Claire, zadomawia się w jej salonie i otrzymuje do spania starą kanapę. Początkowo wszystko wydaje być się w porządku, dopóki bohaterka nie siada na sofę, a ta się składa pod ciężarem jej ciała i uderza nią o ścianę. Wiem, to okropne, ale to przecież tylko film. W drugim momencie obudził się mój fangirlizm. W scenie, gdy Michelle przychodzi do nowej pracy Claire i poznaje jej szefową, która pełnymi garściami bierze nauki Darnell, i słyszy, że to niesamowite, że kobieta ma okazję (ta szefowa) stać przed jedną z swoich dwóch idoli. Na co Michelle pyta kto jest tą drugą osobą i w odpowiedzi dostaje: Benedict Cumberbatch. High five, Cumberbitch!


Generalnie film w porządku, ale pewnej części ciała nie urywał. Dobra komedia na odstresowanie się w piątkowy lub sobotni wieczór. No i obowiązkowa pozycja dla fanów Melisy McCarthy.


P.S. Mama namawia mnie, żeby iść do kina na #WszystkoGra, bo wczoraj była i jej się podobało. Ale ja jakoś nie mogę się przekonać. Chyba nie wierzę w to, że Polacy potrafią robić musicale. 

niedziela, 8 maja 2016

Wojna Braci, czyli gdzie się podziali Avengersi?

Z filmami o superbohaterach jest tak, że albo je kochasz albo nienawidzisz. Nie ma czegoś po środku. To jasna ścieżka. Albo czekasz z wypiekami na twarzy na kolejną część albo po prostu odwracasz wzrok i krytykujesz wszystko. Ja od pewnego czasu (no dobra, to będzie z jakieś półtorej roku) jestem w tej pierwszej ekipie. Zakochałam się totalnie i czekam na każdy następny film Marvela. No tak, zapomniałam, jest jeszcze drugi podział. Zwolennicy Marvela (przykładowo Iron Man, Kapitan Ameryka, Thor) i DC Comics (Superman, Batman, Green Latern). W moim przypadku tylko Marvel.

Wczoraj miałam przyjemność iść na najnowszy film "Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów". Początkowo miałam iść na maraton ze wszystkimi filmami Kapitana, ale stwierdziłam, że na drugi dzień będę człowiekiem betonem, a poza tym moja kochana towarzyszka tego dnia niezupełnie mogła ze mną iść. Tak więc bilety zostały zarezerwowane na sobotę. Momentalnie na sali zrobił się tłum ludzi. Czasem to jest naprawdę fajne, jak wszyscy idą do kina na coś na co długo czekali. A jeszcze fajniejszym elementem jest strój fanowski. Oczywiście nie mogłam się powstrzymać i aby zamanifestować swoją przynależność #TeamCaps or #TeamIronMan, założyłam swoją koszulkę z tym pierwszym. A czekając pod kinem widziałam, że nie tylko ja na to wpadłam. Z naprzeciwka szedł chłopak, którym miał koszulkę z Iron Manem i nawet zamawiał ją z tej samej strony co ja (dzięki, Othertees!), tylko że następny wzór.

Ale przechodząc do samego filmu. Mam zamiar zawrzeć kilka spoilerów, więc jeśli ktoś nie chce wiedzieć, co się dalej dzieje w filmie to pragnę powiedzieć: Paaaa! To zobaczenia przy kolejnym wpisie! UWAGA, MOŻLIWE SPOILERY!

W trzeciej części Kapitana Ameryki dochodzi do walki bohaterów. Dzięki temu, że ONZ postanawia kontrolować Avengersów, ponieważ za dużo złego się dzieje, gdy działają samowolnie, dochodzi do rozłamu. Tony Stark/Iron Man (Robert Downey Jr.) jest za podpisaniem, natomiast Steve Rogers/Kapitan Ameryka (Chris Evans) przeciwko. Uważa, że to nie jest najlepszy pomysł. Potem dochodzi do ataku na siedzibę ONZ, w której między innymi ginie Król T'Chaka. Wszyscy podejrzewają o to Zimowego Żołnierza (Sebastian Stan), który jest już ścigany od ponad dwóch lat. Z tej okazji, że Zimowy Żołnierz, a raczej Bucky Barnes jest przyjacielem Kapitana, ten postanawia go chronić. Wzajemny konflikt bohaterów doprowadza do tego, że dochodzi do bezpośredniego starcia. W ekipie Iron Mana meldują się: Czarna Wdowa (Scarlett Johannson), War Machine (Don Cheadle), Vision (Paul Bettany), Czarna Pantera (Chadwick Boseman) i Spiderman (Tom Holland). Z kolei u Kapitana Ameryki: Falcon (Anthony Mackie), Wanda (Elizabeth Olsen), Zimowy Żołnierz (Sebastian Stan), Sokole Oko (Jeremy Renner) i Ant-Man (Paul Rudd).

Między bohaterami dochodzi do walki na lotnisku, a potem Kapitan Ameryka i Zimowy Żołnierz uciekają, a ich towarzysze, dzięki Iron Manowi, trafiają do tajnego więzienia, które znajduje się pod wodą. Gdy Iron Man dowiaduje się, gdzie uciekł Rogers postanawia go odnaleźć i pomóc mu w walce z kimś, kto przyczyni się do pokazania Starkowi prawdy i jednocześnie do rozdrapania starych ran. To podziała na Tony'ego jak płachta na byka i sprawi, że dojdzie tym razem do pojedynku, który sprawi, że bohaterowie (Kapitan i Iron Man) nie będą już tacy sami.

We wcześniejszych częściach Tony Stark jest playboyem, którego ego rośnie z każdą minutą, a on czuje się jak celebryta. Tutaj, szczególnie pod koniec jego wrażliwość i gorycz straty, obnażą go z jego pozeranctwa. Według mnie Robert Downey Jr. odwalił tu kawał aktorskiej roboty i pokazał, że rola Iron Mana nie musi być zagrana na autopilocie.

Ale żeby nie było, że tylko RDJ mnie zachwycił. Nie ukrywam, że chwyciła mnie za serce scena pogrzebu Peggy Carter. Rogers zdał sobie sprawę, że od teraz nie ma już nikogo bliskiego i został sam. Czyli odmrożenie po tak długim czasie od wojny tylko jego zatrzymało w miejscu, a wszyscy już odeszli.

Totalną petardą i tym czym lubię w chodzeniu do kina jest wspólna reakcja współoglądających film. Najpierw w scenie, gdzie Steve całuję Sharon Carter (Emily VanCamp) było coś w stylu "eww" albo "uuu", a potem gdy pokazano reakcję Zimowego Żołnierza i Falcona na zaistniałą sytuację, cała sala ryknęła niekontrolowanym śmiechem. Zresztą była to jedna z najbardziej komicznych scen jakie widziałam.

Jeśli chodzi o czarny charakter to nie był on do końca taki mroczny i okropny. Helmut Zemo (w tej roli genialny Daniel Bruhl, którego z filmu na film uwielbiam coraz bardziej) dostał obsesji na punkcie Kapitana Ameryki oraz Zimowego Żołnierza. Ponownie Bucky'emu wyprał mózg powtarzając mu zestaw rosyjskich słów, które zakodowano mu w 1991 r. Zresztą to nie jest bez znaczenia dla Tony'ego Starka. Bo jak się okaże to właśnie Barnes zabił Starkowi rodziców. Pięknym momentem jest jak Iron Man się o tym dowiaduje. Początkowo ozięble odnosił się do rodziców (na początku filmu jest przyjemny flashback), a gdy popada w chęć zemsty mówi do Kapitana: "Zabił moją mamę". Po raz kolejny wyszła wrażliwość, która rozwinęła się w tym filmie u Starka.

Cieszyłam się niesamowicie, gdy na ekranie pojawił się Martin Freeman. Początkowo (zanim znalazłam się w kinie) myślałam, że będzie on po stronie Zemo, jednak na szczęście się przeliczyłam. W głębi duszy liczę na to, że jeszcze w jakimś Marvelowskim filmie powróci, bo uroczo wyglądał jako najniższy pośród bohaterów. To nie jest nic wrednego, to po prostu moje uwielbienie.

No i na koniec nie mogę nie wspomnieć o czymś co mnie najbardziej rozśmieszyło. Jeśli jest się fanem filmów Marvela to się wie, że po napisach końcowych zawsze jest ukryta scena. A ludzie mimo to wychodzą z kina i potem zatrzymują się w pół kroku na środku sali, bo się okazało, że tam coś dalej jest. Tak też było i tym razem. Pół sali kulturalnie czeka na miejscach, a drugie pół podnosi tyłki i wychodzi, jednocześnie przeszkadzając pozostałym. A ja uważam, że ostatnia scena z Wojny bohaterów była naprawdę istotna.

Generalnie film chyba najlepszy jak do tej pory. Jedyne czego mi zabrakło to Hulka. I gdyby ktoś nie znał tytułu to mógłby pomyśleć, że to Avengersi. Bohaterowie praktycznie ci sami, poza tym, że brakowało właśnie zielonego olbrzyma i Thora. A tak, bez zmian. Mimo to petarda.


P.S. Jutro prawdopodobnie pojawi się wpis o "Szefowej", która była... Ale o tym jutro, żeby nie psuć niespodzianki. :D

piątek, 6 maja 2016

Mogę wszystko po raz drugi!

"Limitless" jest bardzo ciekawym zjawiskiem w popkulturze. To ten przypadek, gdy z książki twórcy robią film, a z filmu serial. Film bardzo mi się podobał, o czym pisałam już wcześniej TUTAJ. Teraz pora opowiedzieć coś więcej o serialu. UWAGA, możliwe spoilery!


W serialu poznajemy sympatycznego życiowego nieudacznika Briana Fincha (w tej roli Jake McDorman), który zupełnie przez przypadek zapoznaje się z magicznym NZT, niesamowitym narkotykiem, sprawiającym, że nasz mózg jest jeszcze bardziej niesamowitym narzędziem niż zazwyczaj. Będąc świadkiem morderstwa na jego trop wpada FBI, które werbuje Briana w swoje szeregi. Niestety o tym, że Finch zaczyna brać narkotyk i do tego współpracuje z policją, by pomóc rozwiązywać im kryminalne zagadki, dowiaduje się senator Edward Morra (tak, tak, to ta sama postać, którą w filmie gra Bradley Cooper). Postanawia zaszantażować Briana, że ten ma być jego wtyczką w FBI, a w zamian będzie on dostawał co jakiś czas zastrzyk z antidotum, które sprawia, że człowiek staje się odporny na skutki uboczne narkotyku. Senator zakazuje mówić chłopakowi, że ma z nim jakikolwiek kontakt i grozi, że jeśli to wyjdzie na jaw to życie jego oraz jego bliskich będzie zagrożone.


Brian postanawia milczeć i skupić się na pracy dla służb. Tam zostaje "konsultantem", którym opiekuje się agentka Rebecca Harris (Jennifer Carpenter). Jej najbliższym współpracownikiem jest agent Spellman Boyle (Hill Harper). Rebecca od samego początku w pełni ufa Finchowi i rodzi się między nimi przyjaźń. Z kolei Boyle sceptycznie odnosi się do Briana, Od pierwszego spotkania podejrzewa, że chłopak coś ukrywa. Pieczę na całym wydziałem trzyma Nasreen "Naz" Pouran. To ona przydziela naszemu uroczemu konsultantowi dwóch ochroniarzy, Misia (Michael James Shaw) i Ptysia (Tom Degnan). Oczywiście to nie są ich prawdziwe imiona. To sprawka Briana, który stwierdził, że panowie mają zbyt trudne imiona do zapamiętania.


Oczywiście mamy także drugą stronę barykady. W pewnym momencie zgłasza się do Fincha mężczyzna, który przedstawia się jako Jarrod Sands (Colin Salmon) i oznajmia, że jest najbliższym współpracownikiem senatora Morry, a jednocześnie staje się on szefem dla Briana. To bezpośrednio jego chłopak ma informować o sprawach, które ma załatwiać dla Morry w FBI. Jak się potem okaże nie można ufać nikomu i niczemu w żadnej sprawie. Za to najlepszym i najwiarygodniejszym źródłem informacji jest to co sami się dowiemy dzięki naszej nauce.


Obsada aktorska została dobrana dobrze. I o ile aktorzy sobie świetnie poradzili z rolami jakie zostały dla nich napisane, to scenarzystom wyszło to już gorzej. Poza Brianem i Sandsem, reszta charakterów wypada dość blado. Są oni bez wyrazu, jednowymiarowi, nie mogący w pełni się pokazać. Oczywiście przez cały sezon prawie każdy bohater ma "swój" odcinek. Możemy się z nich dowiedzieć czegoś więcej, ale nadal to nie jest to czego widz oczekuje. Nie wiem czy to wina tego, że to dopiero pierwszy sezon czy może po prostu twórcy uznali, że lepiej skupić się na wątkach kryminalnych niż na samych bohaterach. No i nie mogę nie wtrącić tutaj słowa o roli Bradley'a Coopera. Myślałam, że jak na 22 odcinki pierwszego sezonu będzie go dość dużo, tym bardziej, że jego bohater ciągle przewijał się w dialogach bohaterów, a tu niespodzianka. Pojawił się on może z 3, 4 razy. Mam świadomość, że to były gościnne występy, ale jak na bohatera, który stał się pierwowzorem i przyczyną powstania tej produkcji, powinien być trochę częściej.


W filmie bardzo podobało mi się to, że był dramatyczny, trochę brutalny. Lała się krew, wbijano strzykawki w oczy i po prostu okładano się po twarzy. A z serialu zrobiono bardziej komedię. Oczywiście kiedy miało być poważnie to było, ale czasami można odnieść wrażenie, że komizm był wpychany na siłę. Wiem, że żartobliwą otoczkę zrobiono ze względu na to jaka jest postać Briana i na poważnie mogłoby się to wydawać nie do końca trafne, ale patrząc po pierwowzorze tu się aż prosiło, żeby to było mocne i w stylu thrillera.


Cieszę się, że chociaż z partnerstwa Briana i Rebeccy nie zrobiono związku. Owszem, w niektórych momentach wydawać by się mogło, że bohaterowie coś do siebie czują, jednak lepiej im wychodzi przyjaźń. Potrafią się o siebie troszczyć, jedno obroni drugie, są dla siebie w stanie zrobić wszystko, ale to bardziej wygląda na braterstwo niż na miłość. Jednak, żeby nie było, że taki ładny chłopak się marnuje, scenarzyści fundują Finchowi dziewczynę. Piper Baird (Georgina Haig) początkowo jest wrogiem Briana, ale gdy ten odkrywa jej sekret, staje po stronie dziewczyny, by przez drugą część sezonu skupić się na odnalezieniu i pomocy jej.


Ciekawą rzeczą w "Limitless" jest to, że za każdym razem, gdy pojawia się nowy bohater, najczęściej agent FBI, to jest on jakiś podejrzany, a potem okazuje się, że to jakiś podwójny, skorumpowany człowiek, który niby kiedyś w przeszłości był tym dobrym, ale potem gdzieś zabłądził i postanowił iść za pieniędzmi i... senatorem Morrą. Bo gdzie by się nie spojrzeć i nie postawić kroku, tam wszędzie swoje macki ma Edward Morra, który w filmie początkowo był całkiem normalnym człowiekiem. Poszedł w politykę i miał swoje za uszami, ale dopiero w serialu zrobiono z niego potężnego i groźnego faceta. Może z jednej strony to dobrze, bo postać powinna ewoluować i się zmieniać, ale z drugiej, żeby aż tak?


Serial warty zobaczenia. Trochę do pośmiania, trochę do zastanowienia się nad tym, czy w naszej rzeczywistości takie coś się może wydarzyć. Bo patrząc po rozwoju technologii już nic mnie nie zdziwi. Mimo iż dopiero zakończył się pierwszy sezon to nadal nie ma decyzji czy zostaje przedłużony. Zakończenie w zasadzie pozostało otwarte, kilka spraw nie wyjaśnionych, więc jest szansa, że może coś z tego będzie. mnie pozostaje trzymać kciuki, że się jednak uda.


P.S. W sobotę melduję się w kinie na dwóch filmach. Można się domyślić na jakich. :)

P.S.2. Na fanpage'u na Facebooku raz w tygodniu pojawia się #DzieńZPiosenką, w której opisuje moje małe historie związane z danymi utworami. Wpadajcie! Say Hi To Hunt