środa, 27 stycznia 2016

Haters gonna hate

Jak każdy student, który ma nóż na gardle, w pośpiechu zabieram się do pracy. Tak i było przez ostatnie pięć dni, gdy we wtorek miałam kolokwium z literatury najnowszej. A że jestem leniwa i nie chciało mi się czytać książki z zadanej listy to zaległości musiałam nadrabiać w gorącym okresie.

Dwa tygodnie temu w piątek na zajęcia mieliśmy przeczytać książkę, która ma 360 stron. Na samym starcie porzuciłam tą myśl i poszłam na zajęcia. A że pan doktor, z którym to mamy nienawidzi ludzi (mam wrażenie, że mnie szczególnie) to postanowił zrobić rozeznanie co wiemy o przeczytanym utworze. Oczywiście musiał zapytać i mnie, jak za każdym razem, gdy mamy zajęcia. Niestety nic nie wiedziałam, więc oznajmił, że na kolokwium będą dodatkowe pytania (wyszło, że na całą grupę przeczytała tylko jedna osoba) odnośnie tej powieści. Jak powiedział, tak uczynił. A ja, żeby nie wyjść na kompletnego kretyna, zmusiłam się do przeczytania i... nie żałuję! "Trociny" Krzysztofa Vargi, bo o tym mowa, to naprawdę dobra książka.

Poznajemy Piotra, który jest narratorem całej powieści. To typowy pięćdziesięcioletni mężczyzna, który nienawidzi wszystkich i wszystkiego. Pracuje w korporacji, jeździ po polskich miastach, aby spotykać się z innymi przedstawicielami innych korporacji. Do tego jest po rozwodzie, rodziców nienawidzi całym sercem i generalnie najchętniej to by wysadził wszystkich w powietrze.

Varga w świetny sposób obnaża wszystkie polskie problemy. Naszą świętożkowość, chęć bycia popularnym i podążającym za modą, obłudę i wszystko co nam się wydaje fantastyczne i cudowne, on sprowadza do parteru i pokazuje jacy przez to naprawdę jesteśmy.

Opisuje również, że nawet jeśli weźmie się rozwód z żoną to ona i tak nie znika z życia. Czasami wręcz przeciwnie, pojawia się w nim i to ze zdwojoną siłą. Do tego mamy na co dzień do czynienia ze znajomymi z pracy (mój tata zawsze mówił, że to twarze z pracy). Główny bohater ma znienawidzonego, paskudnego (zarówno z wyglądu jak i sposobu bycia) "kolegę", który wybitnie działa mu na nerwy. Jest to naprawdę ciekawie poprowadzony wątek w książce, chociaż pewna okoliczność mogłaby być pokazana w zupełnie inny sposób.

Właściwie to zapomniałam jak powinno się opisywać książki. Nie chcę zdradzać za dużo motywów, które wystąpiły, ponieważ są one warte lektury. A co do kolokwium to mam nadzieję, że dobrze mi poszło, bo w sumie dostałam, cała grupa dostała, dwa dość obszerne pytania dotyczące powieści i tak wiele miałam do napisania, że odpowiedź zajęła mi ponad stronę A4. Teraz postaje tylko czekać na wyniki...


P.S. W piątek możliwy kolejny wpis, ponieważ jutro wybieram się do kina na "Dziewczynę z portretu". Oby gra była warta świeczki, bo tak długo już czekam na ten film.

środa, 20 stycznia 2016

Raz, dwa, trzy, umrzesz ty!

Jak napisałam na Facebooku na fanpage'u, Brytyjczyków należy kochać między innymi za dwie rzeczy: seriale BBC i książki Agathy Christie. A jak połączymy te dwa cudeńka to możemy otrzymać coś naprawdę przyjemnego. Tak też było i tym razem, kiedy to BBC postanowiło zrobić trzy odcinkowy miniserial na podstawie książki Christie, która w Polsce jest znana pod tytułem "I nie było już nikogo".

Nie będę ukrywać, że i tym razem wyłoniła się moja fangirlowska strona i chciałam obejrzeć to tylko dlatego, że gra tam Aidan Turner. Jednak gdy potem przeczytałam, że to nie będzie byle co, tylko produkcja na podstawie książki Christie, mój apetyt zaostrzył się jeszcze bardziej. Między innymi ta powieść przyczyniła się do tego, że ten blog (początkowo tylko w formie "recenzji" literackich) się narodził. "I nie było już nikogo" po raz pierwszy (i na razie jedyny, ale doskonale pamiętam tą historię) przeczytałam siedząc w mojej pierwszej, letniej pracy. Jadąc do miejsca mojego zarobku, wstąpiłam do kiosku, żeby kupić zdrapkę i w oczy rzuciły mi się dwie książki. Jedną z nich była właśnie wyżej wymieniona pozycja. Jako, że moja praca wymagała ode mnie głównie siedzenia i gapienia się w pustą przestrzeń (chociaż były dni, że nie wiedziałam jak się nazywam), miałam czas, żeby czytać. Powieść wciągnęła mnie na tyle, że przeczytałam ją w półtorej dnia i przez kolejne drugie tyle zastanawiałam się jak to się stało, że ta książka miała takie zakończenie. Urzekła mnie totalnie i tak oto zaczęła się moja miłość do Agathy Christie, która nadal trwa.

Nie miałam wątpliwości, że muszę obejrzeć ten serial, skoro to była moja pierwsza przeczytana książka brytyjskiej autorki. Ekranizacja została zrobiona w bardzo dobry i zbliżony sposób, do tego co znajdziemy na kartach powieści. A o czym jest książka/serial?

Na Wyspę Żołnierzyków/Murzynków (zależy jakie tłumaczenie spotkamy) przybywa dziesięć nieznanych sobie wcześniej osób, które zostały tam zaproszone przez U.N. Owena. Po przybyciu na wyspę nawet służba nie ma pojęcia kim jest gospodarz. W pewnym momencie słychać nagranie z gramofonu, z którego wszyscy się dowiadują, że wszyscy zostali postawieni przed sądem. Dziesięcioosobowe grono nie ma ze sobą nic wspólnego z wyjątkiem jednej rzeczy - każde z nich wcześniej zabiło jakąś inną osobę. Rozpoczynają się poszukiwania osoby, która stała za całym przedstawieniem, które rozegrało się na oczach zgromadzonych. Dreszczyku emocji dodaje dziecięcy wierszyk, który znajduje się w każdym pomieszczeniu w domu. A oto ten wierszyk:

                                                         Dziesięć małych Murzyniątek
Jadło obiad w Murzyniewie,
Wtem się jedno zakrztusiło -
I zostało tylko dziewięć.
Dziewięć małych Murzyniątek
Poszło spać o nocnej rosie,
Ale jedno z nich zaspało -
I zostało tylko osiem.
Rzekło osiem Murzyniątek:
Ach, ten Devon - to jest Eden,
Jedno z nich się osiedliło -
I zostało tylko siedem.
Siedem małych Murzyniątek
Chciało drwa do kuchni znieść;
Jedno się rąbnęło w głowę -
I zostało tylko sześć.
Sześć malutkich Murzyniątek
Na miód słodki miało chęć,
Jedno z nich ukłuła pszczółka -
I zostało tylko pięć.
Pięć malutkich Murzyniątek
Adwokackiej chce kariery.
Jedno się odziało w togę -
I zostały tylko cztery.
Cztery małe Murzyniątka
Brzegiem morza sobie szły,
Jedno połknął śledź czerwony.
I zostały tylko trzy.
Trzy malutkie Murzyniątka
Poszły w las pewnego dnia;
Jedno poturbował niedźwiedź -
I zostały tylko dwa.
Dwu malutkim Murzyniątkom
W słońcu minki coraz rzedną...
Jedno zmarło z porażenia -
I zostało tylko jedno.
Jedno małe Murzyniątko
Poszło teraz w cichy kątek,
Gdzie się z żalu powiesiło -
Ot, i koniec Murzyniątek.

Według schematu tej wyliczanki po kolei giną kolejni goście, którzy zaczynają między sobą snuć podejrzenia kto może być mordercą. Cała sprawa rozwiązuje się w dość zaskakujący sposób, jednak uważni widzowie (mam wrażenie, że w książce jest to mniej wyczuwalne) są w stanie rozwiązać zagadkę gdzieś pod koniec drugiego odcinka. Ja znając historię z powieści wiedziałam jak to się skończy i spokojnie mogłam podziwiać wszystko co działo się dookoła.

Jeśli chodzi o obsadę to nikt szerzej znany się tam nie pojawia. Jest to typowy serial BBC, który miejscami może być trochę dziwny dla typowego polskiego widza. Ja z przyjemnością oglądam ich produkcje i już kolejne czekają w kolejce, by je zobaczyć.

Jeżeli ktoś lubi dreszczyk emocji i napięcie związane z rozwiązywaniem intrygującej zagadki to jak najbardziej polecam. Znaczącym plusem jest to, że produkcję można potraktować jako jeden, trzygodzinny film, który można obejrzeć ciągiem (tak też uczyniłam ja) lub jako serial i dawkować sobie każdy odcinek w miarę ochoty i czasu jakim dysponujemy. Osobiście polecam wariant numer jeden, bo to jest tego naprawdę warte.


wtorek, 19 stycznia 2016

Napiszę (nie)swoją książkę

Nie ukrywajmy, moim marzeniem od połowy liceum jest napisanie i wydanie chociaż trochę poczytnej książki. Przez cały ten czas zawsze w czymś sobie dłubię i czasami wychodzi mi to lepiej, a innym razem gorzej. Ostatnio poziom tego marzenia trochę się zmienił i jakby ruszył do przodu. Nie mówię, że książka leży już na biurku u wydawcy i czeka na wydruk, bo do tego bardzo daleka droga, ale pewne opowiadanie, które powstaje od jakiegoś czasu wypłynęło na szerokie wody. Jest ono pod opieką pani doktor ode mnie z wydziału i w końcu otrzymuję od kogoś jakieś istotne wskazówki co jest ok, a co nie. Do tego odważyłam się to pokazać większej liczbie znajomych osób niż jedna. W sumie nadal czekam na opinię jednej z ważniejszych person dla mnie i strasznie się tego obawiam. Jakoś mam wrażenie, że obcym łatwiej pokazać co tworzysz, bo oni cię nie znają i nie wiedzą kim możesz się inspirować kreując bohaterów.

No ale nie o tym chcę napisać. Zamiast się uczyć do sesji, to jak każdy szanujący się student nadrabiam zaległości w filmach i serialach. Od jakiś trzech miesięcy cierpię na zauroczenie Bradley'em Cooperem (przepraszam, nic na to nie poradzę, że uwielbiam niebieskookich) i postanowiłam, że obejrzę sobie przynajmniej większość filmów, w których miał mniejszą lub większą przyjemność wystąpić. Na Filmwebie znalazłam sobie niepozorny film pt.: "Między wierszami" (w oryginale "The Words" i naprawdę nie powinno się tłumaczyć inaczej tytułu, bo to wtedy traci sens). Do tego codziennie na aplikacji mi się wyświetlało, że dzień w dzień ten film leci na jednym z kanałów, którego nie mam na swoim malutkim, domowym telewizorku. I tak odkładałam obejrzenie go, aż do dnia dzisiejszego, gdy zupełnie przez przypadek nacisnęłam "play" i samo poszło.

O czym film? Mamy Rory'ego (Bradley Cooper), który jest początkującym, marnym pisarzem, któremu brakuje kasy i za wszelką cenę chce odnieść sukces. Podczas podróży poślubnej jego żona, Dora (Zoe Saldana) kupuje mu starą torbę, w której Rory, przez przypadek odnajduje stary rękopis, który zawiera w sobie skończoną powieść. Postanawia ją przepisać słowo w słowo i wydać pod własnym nazwiskiem. Książka okazuje się być bestsellerem, ale to zamiast uszczęśliwić bohatera, sprawia, że zaczyna walczyć sam ze sobą, bo nagle zjawia się ktoś kto zna jego tajemnicę.

Generalnie film nie jest jakiś wybitny. Całkiem przeciętny, ale przyjemny. Prosta, typowa amerykańska obyczajówka. Jednak mnie interesuje pewna kwestia, która została poruszona w filmie. Całą historię Rory'ego opowiada Clay Hammond (Dennis Quaid), który w swojej książce, którą prezentuje szerszej publiczności, opisuje losy Rory'ego. Jednak potem na prywatnym spotkaniu ze studentką (Olivia Wilde), tuż po opowiedzeniu całej historii, pyta dziewczynę jak myśli, w jaki sposób mogły się potoczyć dalsze losy pisarza-oszusta. Ona początkowo nie chce odpowiedzieć, ale ostatecznie wyrzuca z siebie tak wiele przypuszczeń, że ciężko nie uwierzyć w żadne z nich. Clay jej mówi, że nie należy mylić rzeczywistości z fikcją. Owszem, leżą one blisko siebie, ale nigdy się ze sobą nie zetkną i nie połączą. Dorzuca jeszcze, że ona ani żaden inny czytelnik nie ma pewności, że Rory naprawdę istniał. Mógł być tylko wymyślony. Tak samo jak historia, którą ukradł. Jednak wyraz twarzy Hammonda tak bardzo próbuje coś powiedzieć, że ma się wrażenie, że owe życie Rory'ego jest tak naprawdę życiem Clay'a.

Powiedzmy sobie szczerze, każda książka jaką się czyta zawiera elementy biograficzne autora. Jak bardzo by starał się je ukryć to wnikliwy czytelnik i tak dopatrzy się pewnych podobieństw. Niby się mówi, że to tylko bohaterowie i fikcja, ale ziarno prawdy zawsze gdzieś tam jest. Nawet jeśli powieść jest o elfach albo seryjnym mordercy, to pewne cechy postaci mogą być zaczerpnięte od prawdziwych osób. W końcu trzeba się na czymś wzorować. Bo tak naprawdę to już wszystko zostało wymyślone, a teraz tylko powiela się to w różnych formach i koncepcjach.

Film można obejrzeć jak komuś się nudzi i chce zobaczyć jak to jest przez chwilę złapać Pana Boga za nogi, aby potem się okazało, że za błędy się płaci i to dużą cenę. Plus scena warta zobaczenia (jeśli to wyjdzie na spoiler to sorry): Pijany Bradley Cooper, który zaczyna płakać z bezsilności.


P.S. Bardzo możliwe, że jutro albo pojutrze pojawi się kolejny wpis. Przecież nie mogę zostawić na lodzie genialnego miniserialu BBC. :D

środa, 13 stycznia 2016

Little more Joy

Na "Joy" czekałam bardzo długo. Właściwie odkąd się dowiedziałam, że ten film będzie. Po wielu, wielu reklamach i nakręcaniu ludzi jaka to jest świetna obsada i genialny film, stwierdziłam, że nie ma bata. Wczoraj w końcu udało mi się wybrać do kina. A że w Heliosie mają Tanie Wtorki (jak ja kocham kinowe promocje) to nie pozostało mi nic innego jak ruszyć na seans. Pomimo choroby, kaszlenia i smarkania, poszłam wraz z moją wspaniałą towarzyszką dni codziennych (jakkolwiek to brzmi).

Zajęłyśmy miejsce w przedostatnim rzędzie, patrzyłyśmy jak sala się zapełnia, aż w końcu puścili zwiastuny. Kilka nowych filmów wpadło mi w oko i zdecydowanie trzeba będzie na nie pójść albo przynajmniej jakoś si postarać. Po dwudziestu minutach zapowiedzi zaczął się seans.

No dobrze, nie oszukujmy się, poszłam na ten film tylko dlatego, że gra tam Bradley Cooper. A sądząc po ilości reklam z nim, liczyłam, że jego rola będzie naprawdę jakaś duża. Cóż, trochę się przejechałam. Nie dość, że po raz pierwszy pojawił się dopiero w drugiej połowie filmu, jeszcze był może w ośmiu scenach. Nie liczyłam dokładnie, bo przyszłam oglądać, a nie dokonywać matematycznych obliczeń, ale było mi go zdecydowanie za mało. Nadrobił trochę jak zwykle pięknymi oczami i uroczym uśmiechem.

Ale właściwie o czym był film. Poznaliśmy historię Joy, matki i rozwódki, która jako jedyna ogarnia i panuje nad swoją rodziną. Dziewczyna od dziecka była bardzo utalentowana i co chwilę wymyślała nowe przedmioty. Podczas filmu mogliśmy obserwować jej zmagania z utrzymaniem, wyprodukowaniem i sprzedaniem samowyżymającego się mopa. W roli Joy pojawiła się Jennifer Lawrence. W sumie bardzo dobrze wykreowała tą rolę, jednak miałam miejscami wrażenie, że jest trochę za młodą aktorką, by zagrać tak doświadczoną kobietę. Ale może ja po prostu się nie znam.

Ciekawym wątkiem było to, że pod jednym dachem mieszkała z dwójką swoich dzieci, matką, która cały dzień oglądała serial, ojcem, który co trochę powracał do jej domu, bo kolejna kochanka nie mogła z nim wytrzymać, a na dokładkę był jeszcze jej były mąż, który zajmował piwnicę. szczerze mówiąc liczyłam na to, że Joy i bohater grany przez Coopera będą razem, bo jak on ją tylko zobaczył to wzroku nie mógł oderwać i wyglądał jakby się zakochał. Zresztą ona też sprawiała takie wrażenie. Tylko potem zauważyłam, że on nosi obrączkę i zaczęłam się zastanawiać czy jest to element charakteryzacji czy po prostu Bradley zapomniał zdjąć swoją własną. #ProblemyFangirl

Wracając do samej Jennifer Lawrence. Właśnie za rolę w "Joy" otrzymała w tym roku Złotego Globa. Z jednej strony uważam, że słusznie, bo film naprawdę był ciekawy, ale z drugiej jestem ciekawa jak ze swoimi kreacjami filmowymi poradziły sobie pozostałe nominowane do tej nagrody. No i zdecydowanie pominę to, co zrobiła Lawrence podczas, jakby to powiedzieć, konferencji prasowej (zainteresowanych odsyłam do czeluści Internetów).

Motywy komediowe jak najbardziej udane, bo przyznaje, dużo razy się śmiałam (a może po prostu lubię pośmieszkować?). Oddanie klimatu tamtych lat również, więc pod tym względem było wszystko idealnie. Jednak czegoś mi zabrakło. Nie do końca potrafię powiedzieć czego, no ale...

Ostatnio polubiłam się bardzo z aplikacją Filmweb na telefon, gdzie można oceniać filmy. I wychodząc z kina stwierdziłam, że daje 7/7,5, ale że nie można dać połówek to dociągnę do 8 za to, że Bradley tak ładnie się patrzył i ma takie cudowne oczy. Ogólnie film na plus, jednak pewnych części ciała nie urwało. Na pewno jak trafi mi się okazja to obejrzę go jeszcze raz.

niedziela, 10 stycznia 2016

Emocjonalne córki

Odkąd tylko się dowiedziałam, że będzie film "Moje córki krowy" to wiedziałam, że chcę go zobaczyć. Początkowo mama mi obiecała, że pójdziemy razem, ale jak to zwykle bywa porzuciłam ten pomysł i wybrałam się na niego z kumpelką z grupy. Teraz, po seansie zrozumiałam, że dobrze się stało, że nie poszłam z mamą.

Wszystkie możliwe media i strony internetowe krzyczą, że jest to komedia. Ja się nie mogę z tym zgodzić. Uważam, że to prawdziwy obyczajowy film z elementami komicznymi. Myślę, że tematyka, która jest poruszana w tym filmie nie jest zabawna, ale może być pokazana w pogodny sposób, co właśnie stało się w tym filmie. A o czym produkcja?

Mamy dwie siostry, jedna jest aktorką, zrównoważoną kobietą, wydającą się bez uczuć, która ma problem by być w jakimkolwiek związku (w tej roli Agata Kulesza). Druga siostra (Gabriela Muskała) jest nauczycielką, z zapędami alkoholowymi, która jest żoną kompletnego nieroba i nieudacznika (w tej roli genialny Marcin Dorociński). Między siostrami relacje nie są najlepsze, jednak gdy rodzice obu kobiet zaczynają poważnie chorować, starają się one polepszyć relacje między sobą.

Nie wiem dlaczego, ale ciężko mi pisać o tym filmie. Może dlatego, że uświadomił mi, że życie pędzi w niesamowitym tempie, a my, ludzie, nie stajemy się młodsi tylko coraz starsi. W każdej chwili możemy zostać sami, bo przecież świat jest tak zbudowany, że zazwyczaj to nasi rodzice jako pierwsi nas opuszczają. Oglądając ten film, momentami walczyłam sama ze sobą. Nie dlatego, że gdzieś pod powiekami czaiły się łzy smutku i rozpaczy, ale dlatego, że rzeczywistość zaczęła okładać mnie prosto w twarz. Jednak sióstr w filmie powiedziała: "Boże i co ja teraz zrobię bez rodziców?". Dokładnie, ja też się zaczęłam nad tym zastanawiać. Co ze mną wtedy będzie? Może zdążę dorosnąć do tego, bliżej nieokreślonego czasu, ale nie potrafię o tym teraz myśleć.

Oprócz tego, że w filmie temat śmierci wisi w powietrzu, to daje on także przesłanie, że nie należy wybiegać zbyt mocno w przyszłość i zastanawiać się nad tym co będzie potem, tylko korzystać ze wszystkich chwil, które są tu i teraz. Gdy już wiadomo, że czasu coraz mniej to nie należy go marnować.

Film naprawdę wywołuje silne emocje. Sama, żeby powstrzymać łzy, zacisnęłam szczękę tak mocno, że gdy już rozluźniłam uścisk poczułam, że zdrętwiała mi żuchwa. Z kolei wychodząc z sali po seansie, widziałam, że wiele osób przeciera oczy i szuka chusteczek, by doprowadzić się do stanu, w którym mogliby się publiczne pokazać, gdyż ich oczy i policzki były mokre od łez.

Nie chcę w tym wpisie spoilerować, bo wierzę, że wiele osób wybierze się na ten film i samemu będziecie mogli poczuć to co czuło większość widzów, ale muszę napisać, że więź, która nasila się pomiędzy córkami, a ojcem (niesamowity, nie tylko w tej roli, Marian Dziędziel) jest fantastyczna. Możliwe, że wiele osób ma świetny kontakt, że swoimi rodzicami, ale sporo ludzi może tylko pomarzyć o czymś takim. Pokazano tu całkowite wsparcie i próbę ratowania/ulżenia w cierpieniu rodzicom (doskonała scena z paleniem marihuany).

Nie wiem co bym mogła więcej napisać. Film doskonały, pokazuje walkę z tym co nieuniknione i co czeka każdego z nas. Pozostaje tylko zachęcić do udania się do kina i pozwolenie na emocjonalne rozszarpanie.


piątek, 8 stycznia 2016

To wszystko jest w twoim Mind Palace

To aż nie wypada się przyznawać, ale tyle razy próbowałam zabrać się do napisania wpisu o Sherlocku. Jednak za każdym razem mi nie wychodziło. A to nie mogłam zebrać myśli o czym konkretnie miałam pisać, a to nie chciało mi się szukać jakiś tam informacji, no zawsze coś. Ale dziś natrafiła się idealna okazja. Wczoraj miałam przyjemność znaleźć się w kinie na seansie specjalnego odcinka. A skoro jest okazja to i wpis musi być.


Jeżeli ktoś kiedyś zapyta mnie jaki serial kocham najbardziej to bez wahania odpowiem, że jest to Sherlock. Mój poziom fangirlizmu w tej dziedzinie przekracza wszelkie granice. Gdyby nie My Darling to prawdopodobnie tkwiłabym w niewiedzy, że takie coś istnieje (serial BBC oczywiście). No dobra, może bym jakoś do tego dotarła, ale pewnie pod długim czasie. Uwielbiam opowiadania Conan Doyle'a, nawet mam takie wielkie wydanie ze wszystkimi opowiadaniami o Sherlocku, które najpierw otrzymałam na przetrzymanie, a potem usłyszałam: "Zatrzymaj. Ja tego nigdy nie przeczytam, a tobie na pewno się przyda". Jestem w tej kwestii takim świrem, że pisałam pracę zaliczeniową na jeden z przedmiotów o "Studium w szkarłacie" (dziś był termin jej oddania), czyli pierwszym opowiadaniu o Holmesie i robiłam prezentację na angielskim o serialu. Nawet o słynnym detektywie mówiłam podczas mojej prezentacji maturalnej. A jeśli chodzi o sam serial to z gadżetów fanowskich mam koszulki (dziś zamówiłam kolejną), kubek, skórkę na telefon, wszystkie sezony na DVD, plakaty, a także szalik, który wyglądem jest zbliżony do tego, który nosi Sherlock. Nie wspomnę już o mojej tapecie na komputerze, gdzie pośród 190 zdjęć puszczonych jako pokaz slajdów, to połowa dotyczy albo Sherlocka albo aktorów grających głównych bohaterów. Nadal wielką miłością darzę zarówno Benedict Cumberbatcha (czyli Holmesa) i Martina Freemana (Watson). Po prostu bez tej produkcji moje życie byłoby smutniejsze. Udało mi się także wkręcić trochę mojego tatę, co uważam za osobisty sukces.

Naprawdę potrafię o tym gadać godzinami i uwierzcie mi, to się nigdy nie nudzi. Ale jak pisałam wcześniej, wczoraj w kinach był odcinek specjalny. Na dobrą sprawę mogłam zdobyć odcinek na dzień po premierze z nielegalnych źródeł, ale nie zrobiłam tego. Po prostu nie chciałam sobie psuć elementu zaskoczenia, na który wybierałam się do kina. Nawet poświęciłam się tak bardzo, że przez 10 dni nie logowałam się na Tumblrze, żeby nie oglądać gifów, screenów i zdjęć z planu. I całe szczęście, że tego nie uczyniłam, bo wchodząc tam wczoraj wieczorem dashboard był tak bardzo zawalony, że już nie odróżniałam czy to reblogowałam czy nie. To co w takim razie musiało się dziać dzień albo dwa po premierze w Anglii? Wolę nie wiedzieć...


Wczorajszy seans był na 20. Kulturalnie, jak to ja, biegłam na SKM w przekonaniu, że jestem spóźniona, a się okazało, że moja kolejka przyjeżdża dopiero za 12 minut. Gdy już zapakowałam się do tego uroczego środka transportu, przejechałam trzy przystanki i wysiadłam w pobliżu kina. Nie sądziłam, że tuż za mną wysypie się armia sherlockowych fanów. Takie tłumy jakie ruszyły na kino, to ostatnio widziałam na Środach z Orange. Chociaż możliwe, że te były nawet większe. Wchodząc do środka odnalazłam w tłumie mojego Wilsonka (to jest złoty człowiek, bo już tyle lat znosi moje obsesje i nigdy się nie skarżyła, że aż mi czasem głupio), który już na mnie czekał. W międzyczasie spotkałam także nie dawno poznaną znajomą, która również zameldowała się na specjalnym pokazie. Gdy już zajęłyśmy swoje miejsca na jednej z większych (o ile nie największej) sal, to zaprezentowano nam zwiastun nowego Pitbulla (swoją drogą to może być naprawdę dobry film). A potem to już było z górki. Steven Moffat, współtwórca i scenarzysta serialu, oprowadził widzów po mieszkaniu Sherlocka, które ze swojej współczesnej wersji, zostało w pewnym stopniu przekształcone na takie, by pasowało do XIX wieku. Później otrzymaliśmy komunikat, że po projekcji odcinka zostaną pokazane wywiady, z aktorami i proszą nas o pozostanie. No mi dwa razy nie trzeba powtarzać. Zgasły światła i zaczęła się zabawa...

Pomysł z XIX - wiecznym Sherlockiem, jako odcinkiem specjalnym, początkowo trochę mnie zaskoczył i nie bardzo wiedziałam co mam na ten temat myśleć. Przecież to współczesność przyciągnęła wielu widzów do tego serialu. Jednak z każdym kolejnym dniem i następną pojawiającą się informacją zaczęłam się przekonywać. Przecież trzeba brać co dają, skoro kolejny sezon ma się pojawić dopiero w 2017 roku. Kto to widział, żeby na trzy nowe odcinki sezonu serialu czekać trzy lata?


Od tego momentu mogą pojawić się możliwe spoilery, więc jeśli nie chcesz wiedzieć co było bezpośrednio w odcinku, Drogi Czytelniku, to opuść to miejsce właśnie w tym momencie! 

Dostaliśmy bardzo uroczy, trochę mroczny, ale pełen specyficznego dla Sherlocka humoru, odcinek, który przez pierwsze trzydzieści minut śmieszył tak bardzo, że cała sala ryczała ze śmiechu. Potem już zrobiło się nieco poważniej, ale nadal miało się wrażenie, że wciąż jest dobrze. Pierwsze dwie lub trzy sceny z nowego odcinka były skondensowanym kąskiem, który dostaliśmy bardzo dawno temu, gd nasi bohaterowie poznali się w pierwszym epizodzie. Z każdą kolejną minutą było coraz więcej nawiązań do poprzednich odcinków i sezonów. W pewnym momencie zorientowałam się, a raczej w mojej głowie zaczęły krążyć takie myśli, że może to wszystko co właśnie widzimy, to po prostu sen Sherlocka, który będąc na wygnaniu przysnął sobie w samolocie. Szybko odgoniłam te myśli i... Kaboom! Pojawia się współczesny Sherlock, który drzemie sobie w samolocie (właściwie to był w swoim Mind Palace). Otrzymujemy do tego obraz Watsona w zwykłej kurtce i Mary w ciąży. Potem szybko znowu trafiamy do XIX wieku i za chwilę raz jeszcze wracamy do współczesności. Miałam wrażenie, że zaczyna mi się kręcić w głowie i nie bardzo wiem co się dzieje, bo na ekranie ponownie pojawia się Holmes nie z naszej epoki, który leży zaćpany na dywanie i mówi Johnowi o odrzutowcach i telefonach komórkowych (nie pamiętam czy dobrze zapamiętałam). Człowiek już miał wrażenie, że nie wie czy XXI wiek i to wszystko co było do tej pory, to był po prostu narkotyczny sen detektywa czy może po prostu poprzez sen Sherlock przeniósł się z teraźniejszości  w czasy wiktoriańskie.


Jeśli chodzi o zagadkę, którą rozwiązywał Sherlock wraz z Watsonem, to no cóż... Już po czterdziestu minutach seansu zorientowałam się, że Panną Młodą jest Moriarty i to co męczy Holmesa od tak dawna: Jak to możliwe, że jego arcywróg powrócił? Tylko czekałam aż odsłoni się twarz truposzki i zobaczę tam Jima. Długo się naczekałam, ale się doczekałam. Bardzo dobrą sceną było pojawienie się Moriarty'ego u Sherlocka w mieszkaniu. Był tu ewidentnie duch wcześniejszych scen pomiędzy bohaterami. No i plus wielka dziura w głowie złoczyńcy, która rozwaliła czaszkę na pół. Piękny widok!

Jeśli chodzi o samych bohaterów w tym odcinku to zdecydowanie na plus i z wieloma zaskoczeniami. Po pierwsze John i jego "nowa" błyskotliwość. Wydawał się być mądrzejszy. No i te jego rozmowy z Sherlockiem. Warte wszystkiego. No i mistrzowską sceną była rozmowa Watsona na migi. Zdecydowanie powinien poprawić swoje umiejętności w tej kwestii. Sam Sherlock, czyli Benedict, bez kręconych włosów jeszcze parę miesięcy temu nie miał prawa bytu w moim wyobrażeniu. No cóż, jednak można. Przez te ulizane włosy Cumberbatch wydawał się być wyższy. Generalnie, fajka i szlafroczek idealnie do niego pasowały. Bardzo dobrze pokazali wątek walki o prawa kobiet i Molly Hooper, która w kostnicy była całkiem przystojnym, choć bardzo chłopięcym mężczyzną. Na dokładkę mieliśmy Lestrade'a z bokobrodami i Mycrofta tak grubego, że ledwo co się mieścił w fotelu.


Pięknym podsumowaniem całego specjalnego odcinka była ostatnia scena, w której przy oknie stoi wiktoriański Sherlock, wypowiadający słowa, że zdecydowanie wyprzedza on swoje czasy, a za oknem mamy Londyn z XXI wieku, po którym poruszają się samochody i autobusy, a nie dorożki.


Jeśli chodzi o wywiady z aktorami, które mogliśmy obejrzeć po odcinku, to to była idealna wisienka na torcie. Zdecydowanie moje serce skradł Andrew Scott, czyli Moriarty, który w przeciągu kilku sekund z siebie samego potrafi się zmienić w swojego bohatera. W życiu nie słyszałam, żeby ktoś w taki niesamowity sposób wypowiedział swój adres mailowy.


Czy uważam odcinek za udany? Jak najbardziej. Rozrywka doskonała, a fandom nie powinien narzekać. Dostaliśmy wspaniałą przystawkę przed daniem głównym, które prawdopodobnie pojawi się już, a może raczej aż za rok.


P.S. Bardzo możliwe, że jutro pojawi się kolejny wpis, bo dziś przede mną po raz kolejny wizyta w kinie. Zbankrutuje...

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Bye 2015, welcome 2016!

Mamy już trzeci dzień nowego roku, a ja na razie całkiem dobrze go zaczęłam. Zdążyłam mieć dobry melanż, wypoczywać, dokończyć czytać "Poradnik pozytywnego myślenia", obejrzeć mój ulubiony film, napisać jedną z trzech prac, odbyć szaloną wycieczkę po mieście i po prostu zmulać. Z kolei w najbliższym czasie będę mogła się oddać fangirlizmowi, ale także wpaść w wir pracy. Najpierw powinnam zająć się tym drugim (co częściowo uczynię), ale do tego pierwszego bardziej mnie ciągnie. Obiecuję, że podzielę się tym wszystkim tutaj z Wami, ale to w odpowiednim czasie.

Skoro skończył się 2015 rok to czas przedstawić pewne statystyki, które też będą dotyczyły nowego roku:

Liczba przeczytanych książek: nieskończenie wiele.

Liczba książek do przeczytania w przyszłym roku: dwa razy tyle co w punkcie powyżej.

Liczba obejrzanych filmów: nieskończenie wiele.

Liczba filmów do obejrzenia w przyszłym roku: dwa razy tyle co w punkcie powyżej.

Wizyty w teatrze: 1.

Najlepszy wypad do kina: "Hamlet".

Sukces roku: znalezienie się na drugim roku studiów.

Porażka roku: perturbacje studenckie.

Nowe znajomości: co najmniej 5.

Szczególne znajomości: co najmniej 3.

Utrata znajomości: co najmniej 1.

Nowe fangirlowskie miłości: 2 (pewnie jest ich więcej, ale dwie są bardzo, bardzo mocne).

Inne miłości: co najmniej 1.

Podróż w cudowne miejsce: 2 razy.

Podróż za granice: 1 raz.

Internetowe nowości: pojawienie się na Instagramie i Snapchacie.

Zmiany mieszkaniowe: 2 razy.

Najlepsze fangirlowskie prezenty: sztuk 3 (tort na urodziny, czyli chatka Hobbita, mikołajkowy - Groot i Secret Santa - notes z The Police)

Piosenka roku: Pidżama Porno - Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości.

Film roku: Ugotowany.

Najczęściej oglądany film w tym roku: Hobbit. Niezwykła Podróż.

Serial roku: drugi sezon Halt and Catch Fire.

Książka roku: Klub mało używanych dziewic (chociaż nie powstała w 2015 roku).

Coś z czego jestem dumna: rozpoczęcie nowego opowiadania, które jest oceniane przez profesjonalistę.

Zmiana wyglądu: blond włosy.

Żart roku: marzenie o zwierzaku.

Zakup roku: New Balance na Black Friday.

Dół roku: ciągłe oczekiwanie na nowy sezon Sherlocka.

Zawał roku: awaryjne lądowanie samolotu w Londynie.

Koncert roku: Luxtorpeda.

Ominęty koncert: Coma.

Szaleństwo roku: Minionki.

Najbardziej popularny wpis na blogu: Two be(ers) or not two be(ers), czyli krew, pot i dużo łez...

Zapewne zapomniałam o wielu rzeczach, które miały miejsce w tym roku, ale pamięć ludzka jest zawodna i nic się na to nie poradzi. Dziękuję Wam za to, że jesteście ze mną i czytacie to co tu wrzucam. Liczba tych wszystkich wyświetleń motywuje mnie do dalszego pisania. Obiecuję, że w tym nowym roku będę starała pisać się częściej i o ciekawszych rzeczach.