środa, 13 stycznia 2016

Little more Joy

Na "Joy" czekałam bardzo długo. Właściwie odkąd się dowiedziałam, że ten film będzie. Po wielu, wielu reklamach i nakręcaniu ludzi jaka to jest świetna obsada i genialny film, stwierdziłam, że nie ma bata. Wczoraj w końcu udało mi się wybrać do kina. A że w Heliosie mają Tanie Wtorki (jak ja kocham kinowe promocje) to nie pozostało mi nic innego jak ruszyć na seans. Pomimo choroby, kaszlenia i smarkania, poszłam wraz z moją wspaniałą towarzyszką dni codziennych (jakkolwiek to brzmi).

Zajęłyśmy miejsce w przedostatnim rzędzie, patrzyłyśmy jak sala się zapełnia, aż w końcu puścili zwiastuny. Kilka nowych filmów wpadło mi w oko i zdecydowanie trzeba będzie na nie pójść albo przynajmniej jakoś si postarać. Po dwudziestu minutach zapowiedzi zaczął się seans.

No dobrze, nie oszukujmy się, poszłam na ten film tylko dlatego, że gra tam Bradley Cooper. A sądząc po ilości reklam z nim, liczyłam, że jego rola będzie naprawdę jakaś duża. Cóż, trochę się przejechałam. Nie dość, że po raz pierwszy pojawił się dopiero w drugiej połowie filmu, jeszcze był może w ośmiu scenach. Nie liczyłam dokładnie, bo przyszłam oglądać, a nie dokonywać matematycznych obliczeń, ale było mi go zdecydowanie za mało. Nadrobił trochę jak zwykle pięknymi oczami i uroczym uśmiechem.

Ale właściwie o czym był film. Poznaliśmy historię Joy, matki i rozwódki, która jako jedyna ogarnia i panuje nad swoją rodziną. Dziewczyna od dziecka była bardzo utalentowana i co chwilę wymyślała nowe przedmioty. Podczas filmu mogliśmy obserwować jej zmagania z utrzymaniem, wyprodukowaniem i sprzedaniem samowyżymającego się mopa. W roli Joy pojawiła się Jennifer Lawrence. W sumie bardzo dobrze wykreowała tą rolę, jednak miałam miejscami wrażenie, że jest trochę za młodą aktorką, by zagrać tak doświadczoną kobietę. Ale może ja po prostu się nie znam.

Ciekawym wątkiem było to, że pod jednym dachem mieszkała z dwójką swoich dzieci, matką, która cały dzień oglądała serial, ojcem, który co trochę powracał do jej domu, bo kolejna kochanka nie mogła z nim wytrzymać, a na dokładkę był jeszcze jej były mąż, który zajmował piwnicę. szczerze mówiąc liczyłam na to, że Joy i bohater grany przez Coopera będą razem, bo jak on ją tylko zobaczył to wzroku nie mógł oderwać i wyglądał jakby się zakochał. Zresztą ona też sprawiała takie wrażenie. Tylko potem zauważyłam, że on nosi obrączkę i zaczęłam się zastanawiać czy jest to element charakteryzacji czy po prostu Bradley zapomniał zdjąć swoją własną. #ProblemyFangirl

Wracając do samej Jennifer Lawrence. Właśnie za rolę w "Joy" otrzymała w tym roku Złotego Globa. Z jednej strony uważam, że słusznie, bo film naprawdę był ciekawy, ale z drugiej jestem ciekawa jak ze swoimi kreacjami filmowymi poradziły sobie pozostałe nominowane do tej nagrody. No i zdecydowanie pominę to, co zrobiła Lawrence podczas, jakby to powiedzieć, konferencji prasowej (zainteresowanych odsyłam do czeluści Internetów).

Motywy komediowe jak najbardziej udane, bo przyznaje, dużo razy się śmiałam (a może po prostu lubię pośmieszkować?). Oddanie klimatu tamtych lat również, więc pod tym względem było wszystko idealnie. Jednak czegoś mi zabrakło. Nie do końca potrafię powiedzieć czego, no ale...

Ostatnio polubiłam się bardzo z aplikacją Filmweb na telefon, gdzie można oceniać filmy. I wychodząc z kina stwierdziłam, że daje 7/7,5, ale że nie można dać połówek to dociągnę do 8 za to, że Bradley tak ładnie się patrzył i ma takie cudowne oczy. Ogólnie film na plus, jednak pewnych części ciała nie urwało. Na pewno jak trafi mi się okazja to obejrzę go jeszcze raz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz