To aż nie wypada się przyznawać, ale tyle razy próbowałam zabrać się do napisania wpisu o Sherlocku. Jednak za każdym razem mi nie wychodziło. A to nie mogłam zebrać myśli o czym konkretnie miałam pisać, a to nie chciało mi się szukać jakiś tam informacji, no zawsze coś. Ale dziś natrafiła się idealna okazja. Wczoraj miałam przyjemność znaleźć się w kinie na seansie specjalnego odcinka. A skoro jest okazja to i wpis musi być.
Jeżeli ktoś kiedyś zapyta mnie jaki serial kocham najbardziej to bez wahania odpowiem, że jest to Sherlock. Mój poziom fangirlizmu w tej dziedzinie przekracza wszelkie granice. Gdyby nie My Darling to prawdopodobnie tkwiłabym w niewiedzy, że takie coś istnieje (serial BBC oczywiście). No dobra, może bym jakoś do tego dotarła, ale pewnie pod długim czasie. Uwielbiam opowiadania Conan Doyle'a, nawet mam takie wielkie wydanie ze wszystkimi opowiadaniami o Sherlocku, które najpierw otrzymałam na przetrzymanie, a potem usłyszałam: "Zatrzymaj. Ja tego nigdy nie przeczytam, a tobie na pewno się przyda". Jestem w tej kwestii takim świrem, że pisałam pracę zaliczeniową na jeden z przedmiotów o "Studium w szkarłacie" (dziś był termin jej oddania), czyli pierwszym opowiadaniu o Holmesie i robiłam prezentację na angielskim o serialu. Nawet o słynnym detektywie mówiłam podczas mojej prezentacji maturalnej. A jeśli chodzi o sam serial to z gadżetów fanowskich mam koszulki (dziś zamówiłam kolejną), kubek, skórkę na telefon, wszystkie sezony na DVD, plakaty, a także szalik, który wyglądem jest zbliżony do tego, który nosi Sherlock. Nie wspomnę już o mojej tapecie na komputerze, gdzie pośród 190 zdjęć puszczonych jako pokaz slajdów, to połowa dotyczy albo Sherlocka albo aktorów grających głównych bohaterów. Nadal wielką miłością darzę zarówno Benedict Cumberbatcha (czyli Holmesa) i Martina Freemana (Watson). Po prostu bez tej produkcji moje życie byłoby smutniejsze. Udało mi się także wkręcić trochę mojego tatę, co uważam za osobisty sukces.
Naprawdę potrafię o tym gadać godzinami i uwierzcie mi, to się nigdy nie nudzi. Ale jak pisałam wcześniej, wczoraj w kinach był odcinek specjalny. Na dobrą sprawę mogłam zdobyć odcinek na dzień po premierze z nielegalnych źródeł, ale nie zrobiłam tego. Po prostu nie chciałam sobie psuć elementu zaskoczenia, na który wybierałam się do kina. Nawet poświęciłam się tak bardzo, że przez 10 dni nie logowałam się na Tumblrze, żeby nie oglądać gifów, screenów i zdjęć z planu. I całe szczęście, że tego nie uczyniłam, bo wchodząc tam wczoraj wieczorem dashboard był tak bardzo zawalony, że już nie odróżniałam czy to reblogowałam czy nie. To co w takim razie musiało się dziać dzień albo dwa po premierze w Anglii? Wolę nie wiedzieć...
Wczorajszy seans był na 20. Kulturalnie, jak to ja, biegłam na SKM w przekonaniu, że jestem spóźniona, a się okazało, że moja kolejka przyjeżdża dopiero za 12 minut. Gdy już zapakowałam się do tego uroczego środka transportu, przejechałam trzy przystanki i wysiadłam w pobliżu kina. Nie sądziłam, że tuż za mną wysypie się armia sherlockowych fanów. Takie tłumy jakie ruszyły na kino, to ostatnio widziałam na Środach z Orange. Chociaż możliwe, że te były nawet większe. Wchodząc do środka odnalazłam w tłumie mojego Wilsonka (to jest złoty człowiek, bo już tyle lat znosi moje obsesje i nigdy się nie skarżyła, że aż mi czasem głupio), który już na mnie czekał. W międzyczasie spotkałam także nie dawno poznaną znajomą, która również zameldowała się na specjalnym pokazie. Gdy już zajęłyśmy swoje miejsca na jednej z większych (o ile nie największej) sal, to zaprezentowano nam zwiastun nowego Pitbulla (swoją drogą to może być naprawdę dobry film). A potem to już było z górki. Steven Moffat, współtwórca i scenarzysta serialu, oprowadził widzów po mieszkaniu Sherlocka, które ze swojej współczesnej wersji, zostało w pewnym stopniu przekształcone na takie, by pasowało do XIX wieku. Później otrzymaliśmy komunikat, że po projekcji odcinka zostaną pokazane wywiady, z aktorami i proszą nas o pozostanie. No mi dwa razy nie trzeba powtarzać. Zgasły światła i zaczęła się zabawa...
Pomysł z XIX - wiecznym Sherlockiem, jako odcinkiem specjalnym, początkowo trochę mnie zaskoczył i nie bardzo wiedziałam co mam na ten temat myśleć. Przecież to współczesność przyciągnęła wielu widzów do tego serialu. Jednak z każdym kolejnym dniem i następną pojawiającą się informacją zaczęłam się przekonywać. Przecież trzeba brać co dają, skoro kolejny sezon ma się pojawić dopiero w 2017 roku. Kto to widział, żeby na trzy nowe odcinki sezonu serialu czekać trzy lata?
Od tego momentu mogą pojawić się możliwe spoilery, więc jeśli nie chcesz wiedzieć co było bezpośrednio w odcinku, Drogi Czytelniku, to opuść to miejsce właśnie w tym momencie!
Dostaliśmy bardzo uroczy, trochę mroczny, ale pełen specyficznego dla Sherlocka humoru, odcinek, który przez pierwsze trzydzieści minut śmieszył tak bardzo, że cała sala ryczała ze śmiechu. Potem już zrobiło się nieco poważniej, ale nadal miało się wrażenie, że wciąż jest dobrze. Pierwsze dwie lub trzy sceny z nowego odcinka były skondensowanym kąskiem, który dostaliśmy bardzo dawno temu, gd nasi bohaterowie poznali się w pierwszym epizodzie. Z każdą kolejną minutą było coraz więcej nawiązań do poprzednich odcinków i sezonów. W pewnym momencie zorientowałam się, a raczej w mojej głowie zaczęły krążyć takie myśli, że może to wszystko co właśnie widzimy, to po prostu sen Sherlocka, który będąc na wygnaniu przysnął sobie w samolocie. Szybko odgoniłam te myśli i... Kaboom! Pojawia się współczesny Sherlock, który drzemie sobie w samolocie (właściwie to był w swoim Mind Palace). Otrzymujemy do tego obraz Watsona w zwykłej kurtce i Mary w ciąży. Potem szybko znowu trafiamy do XIX wieku i za chwilę raz jeszcze wracamy do współczesności. Miałam wrażenie, że zaczyna mi się kręcić w głowie i nie bardzo wiem co się dzieje, bo na ekranie ponownie pojawia się Holmes nie z naszej epoki, który leży zaćpany na dywanie i mówi Johnowi o odrzutowcach i telefonach komórkowych (nie pamiętam czy dobrze zapamiętałam). Człowiek już miał wrażenie, że nie wie czy XXI wiek i to wszystko co było do tej pory, to był po prostu narkotyczny sen detektywa czy może po prostu poprzez sen Sherlock przeniósł się z teraźniejszości w czasy wiktoriańskie.
Jeśli chodzi o zagadkę, którą rozwiązywał Sherlock wraz z Watsonem, to no cóż... Już po czterdziestu minutach seansu zorientowałam się, że Panną Młodą jest Moriarty i to co męczy Holmesa od tak dawna: Jak to możliwe, że jego arcywróg powrócił? Tylko czekałam aż odsłoni się twarz truposzki i zobaczę tam Jima. Długo się naczekałam, ale się doczekałam. Bardzo dobrą sceną było pojawienie się Moriarty'ego u Sherlocka w mieszkaniu. Był tu ewidentnie duch wcześniejszych scen pomiędzy bohaterami. No i plus wielka dziura w głowie złoczyńcy, która rozwaliła czaszkę na pół. Piękny widok!
Jeśli chodzi o samych bohaterów w tym odcinku to zdecydowanie na plus i z wieloma zaskoczeniami. Po pierwsze John i jego "nowa" błyskotliwość. Wydawał się być mądrzejszy. No i te jego rozmowy z Sherlockiem. Warte wszystkiego. No i mistrzowską sceną była rozmowa Watsona na migi. Zdecydowanie powinien poprawić swoje umiejętności w tej kwestii. Sam Sherlock, czyli Benedict, bez kręconych włosów jeszcze parę miesięcy temu nie miał prawa bytu w moim wyobrażeniu. No cóż, jednak można. Przez te ulizane włosy Cumberbatch wydawał się być wyższy. Generalnie, fajka i szlafroczek idealnie do niego pasowały. Bardzo dobrze pokazali wątek walki o prawa kobiet i Molly Hooper, która w kostnicy była całkiem przystojnym, choć bardzo chłopięcym mężczyzną. Na dokładkę mieliśmy Lestrade'a z bokobrodami i Mycrofta tak grubego, że ledwo co się mieścił w fotelu.
Pięknym podsumowaniem całego specjalnego odcinka była ostatnia scena, w której przy oknie stoi wiktoriański Sherlock, wypowiadający słowa, że zdecydowanie wyprzedza on swoje czasy, a za oknem mamy Londyn z XXI wieku, po którym poruszają się samochody i autobusy, a nie dorożki.
Jeśli chodzi o wywiady z aktorami, które mogliśmy obejrzeć po odcinku, to to była idealna wisienka na torcie. Zdecydowanie moje serce skradł Andrew Scott, czyli Moriarty, który w przeciągu kilku sekund z siebie samego potrafi się zmienić w swojego bohatera. W życiu nie słyszałam, żeby ktoś w taki niesamowity sposób wypowiedział swój adres mailowy.
Czy uważam odcinek za udany? Jak najbardziej. Rozrywka doskonała, a fandom nie powinien narzekać. Dostaliśmy wspaniałą przystawkę przed daniem głównym, które prawdopodobnie pojawi się już, a może raczej aż za rok.
P.S. Bardzo możliwe, że jutro pojawi się kolejny wpis, bo dziś przede mną po raz kolejny wizyta w kinie. Zbankrutuje...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz