środa, 29 kwietnia 2015

Do Kornwalii, drodzy Państwo... Do Kornwalii...

Z zasady nie oglądam seriali/filmów kostiumowych. Nie rajcują mnie historyczne klimaty, ale zdarzają się wyjątki. Jednym takim wyjątkiem jest świeżutka produkcja BBC "Poldark". Dlaczego zaczęłam to oglądać? Odpowiedź jest bardzo prosta: Aidan Turner, czyli aktor grający głównego bohatera, Rossa Poldarka. Aidana uwielbiam odkąd pierwszy raz zobaczyłam Hobbita i bezapelacyjnie musiał on dołączyć do mojego WFA. Zdecydowanie jest zdolnym aktorem, a że w pakiecie natura nie pożydziła mu urody (co jak co, ale przystojny jest) to tylko na plus. Gdy tylko dowiedziałam się, że serial jest w przygotowaniu to nie mogłam się doczekać pierwszego odcinka. I prawidłowo, bo się nie zawiodłam.


UWAGA, może zawierać spoilery! :) 

No dobrze, to zacznijmy od początku. Wyobraźmy sobie, że udało nam się wrócić z wojny. Dowiadujemy się, że zmarł nasz ojciec i zostawił nam spadek. Przyjeżdżamy do rodzinnej miejscowości i okazuje się, że nic nie jest takie jak nam się wydaje. Spadek to rudera, która trochę przypomina dom i nieczynna kopalnia. Dodatkowo w domu zastajemy dwóch nierobów, którzy są małżeństwem i byli przyjaciółmi ojca. Ze względu na przeszłość nie mamy serca ich wyrzucić z domu i przygarniamy ich do pomocy. Przy czym mamy jeden podstawowy problem: nie mamy co jeść. Ale zajmiemy się tym potem. To poczeka. Nakazujemy naszym parobkom zabrać się za doprowadzenie domu do stanu użytku (sami też weźmiemy w tym udział, ale najpierw mamy inne sprawy do załatwienia). W tym czasie udajemy się do dawno niewidzianej rodziny. Wchodzimy do ich domu, witamy się, a oni oznajmiają nam, że nie spodziewali się nas, bo myśleli, że jesteśmy martwi. My się tym zbytnio nie przejmujemy, bo dostrzegamy naszą ukochaną. Witamy ją z radością i po chwili dowiadujemy się, że ona również myślała, że nie żyjemy i postanowiła się zaręczyć z naszym najbliższym kuzynem. Cóż, boli. Na szczęście z naszego powrotu szczerze cieszy się tylko jedna osoba - nasza kuzynka, która zawsze w nas wierzyła. 


Na odchodne prosimy wuja o jedną rzecz. O konia. W końcu potrzebujemy dobrego wierzchowca. Otrzymujemy go i wracamy do naszego gospodarstwa, w którym zabieramy się do pracy. Sami własnymi rękoma naprawiamy wszystko co tylko się da. I w przeciwieństwie do naszej służby robimy wszystko co w naszej mocy (oni wolą się obijać i pić napoje wysokoalkoholowe). Zmęczenie pracą stwierdzamy, że musimy udać się do miasta. Tam trafiamy na walki psów i pomagamy pewnemu dziecku, które usiłuje zabrać swojego psa z piekła. Niestety bezskutecznie. Ratujemy i psa i dziecko. Dziecko zabieramy do miejscowej tawerny i karmimy je. Jest tak wystraszone, że nie jest w stanie nic powiedzieć. Potem okazuje się, że dziecko to nie dziecko. To kobieta. I to piękna. Zabieramy ją ze sobą i angażujemy jako podkuchenną. Przyznała się, że w domu ojciec ją bije i jest prawdziwe piekło. 


Nasi parobkowie jej nie akceptują, bo twierdzą, że jest nie potrzebna i nie będzie miała co jeść. Ostatecznie jest bardziej przydatna niż oni oboje razem wzięci. Potem będzie chciała uciec i umożliwimy jej to, ale oboje zdamy sobie sprawę, że to nie ma sensu i tutaj będzie szczęśliwsza. Po powrocie zabiera się za pracę jeszcze mocniej niż wcześniej i zdobywa nasze zaufanie, a my jej. Podkuchenna przywiązuje się coraz bardziej i dochodzi do tego, że zakochuje się w nas, ale my tego jeszcze nie widzimy. Ciągle myślimy o naszej byłej ukochanej, która teraz już jest żoną innego. Naszego kuzyna. To nadal nas boli, ale musimy sobie z tym poradzić, ponieważ pojawiają się nowe kłopoty. Na horyzoncie pojawia się miejscowy bogacz, który jest bardzo przebiegły i nie pozwoli, by ktoś nowy wkroczył na jego finansowe terytorium. A nam udaje się odbudować kopalnie, którą dostaliśmy po ojcu i zatrudniamy wszystkich, którzy tego potrzebują. Jesteśmy takim miejscowym Świętym Mikołajem.


Coraz bardziej przywiązujemy się do naszej podkuchennej i zaczynamy zauważać, że coś jest na rzeczy. Do tego całe miasto zaczyna o nas plotkować, że jak to tak, mezalians? Że pan i podkuchenna? Nie wiemy do końca co o tym myśleć. Nie zdajemy sobie nawet sprawy, że nasza służąca myszkuje w naszym pokoju, gdy nie ma nas na horyzoncie i grzebie w naszych rzeczach. Przyłapujemy ją na tym i jesteśmy źli. Bardzo źli... Ale dzięki tej złości przekonujemy się czego tak naprawdę chcemy. Dochodzi między nami do wybuchu namiętności i potwierdzamy, ale tylko sobie, że plotki, które można usłyszeć na mieście to chyba prawda. Jednak nie możemy żyć w nieżądzie. Postanawiamy, że nie ma innej możliwości jak tylko pojawienie się przed obliczem pana i złożenie przysięgi małżeńskiej. Tak też robimy. Podkuchenna stała się naszą żoną, co sprawia, że jesteśmy potępieni. Ale kogo to obchodzi, gdy my chyba rzeczywiście się zakochaliśmy?


Zaczyna nam się układać coraz lepiej. Miłość kwitnie, w kopalni też nie najgorzej. Ale dowiadujemy się, że wuj umiera, a nasza kuzynka się zakochuje co doprowadza jej brata, a naszego kuzyna do szewskiej pasji. Wybranek jej serca (według niego) to podły zabójca żony, a do tego pirat. Nasza kuzynka jednak w to nie wierzy. Oprócz tego, że jest zakochana to staje się przyjaciółką naszej żony i pierwsza, przed nami, dowiaduje się, że zostaniemy ojcem. Na chwilę przed tym, gdy żona nam mówi o owym fakcie my zdobywamy się na szczerość i wyznajemy ukochanej miłość. 


Czas szybko mija, a nasza luba jest już bliska rozwiązania. Gdy dziecko przychodzi na świat, my wprowadzamy naszego przyjaciela, lekarza na salony. A on w zamian za to informuje nas, że naszej ojcostwo stało się rzeczywistością. Pędzimy na złamanie karku na naszym koniu, wpadamy do domu i słyszymy płacz dziecka. Przyrzekamy żonie, że zrobimy wszystko dla naszej córki, by była bezpieczna. 


Później, jak to w życiu bywa, raz lepiej, a raz gorzej. Nasz dobry znajomy trafia do więzienia i tam umiera, mimo że próbowaliśmy mu pomóc. Między naszym przyjacielem, a nową żoną naszego znajomego (w sumie to też przyjaciela) dochodzi do romansu. Skutki są tragiczne. Do tego w mieście panuje głód, my zastanawiamy się jak przetrwać. Próbujemy zdobyć wspólników, bo z biznesem coraz gorzej. Do tego oddajemy się hazardowi i wpadamy w lekki alkoholizm, co zauważa nasza żona, ale nic nie mówi. Na szczęście sami odzyskujemy rozum. Niestety potem jest już tylko gorzej. Na miasto spada zaraza, która dotyka naszą rodzinę i nie ma ona szczęśliwego zakończenia. Płaczemy otwarcie i nie wstydzimy się tego, bo wiemy, że wszyscy to zrozumieją, mimo iż nie akceptują tego w jakiej rodzinie obecnie żyjemy. Ale to nas nie powinno obchodzi, to nasze życie. Teraz trochę bardziej smutniejsze. 


A żeby tego było mało dowiadujemy się, że przez pewną morską katastrofę i grabież jakiej dokonujemy (ale w słusznej sprawie) zostajemy aresztowani i otrzymujemy okropne zarzuty. W tym zarzut morderstwa... Zabiera nas straż i oczekujemy na drugi sezon naszych dalszych losów.


Tak w skrócie wygląda życie Rossa Poldarka na przestrzeni pierwszych ośmiu odcinków debiutanckiego sezonu. Oprócz tego, że serial przedstawia kolorowe przygody naszego bohatera to w pakiecie dostajemy piękne widoki na klify, łąki i domy. 


Nie mogę się doczekać drugiego sezonu, który już oficjalnie został zapowiedziany. Mam nadzieję, że będzie równie dobry jak pierwszy i nie straci na swoim uroku mimo iż ostatni odcinek sezonu przyniósł wiele niespodzianek. A jak tylko pierwszy sezon pojawi się na DVD to lecę do sklepu i kupuję bez zastanowienia. Nieważne ile to będzie kosztowało. Chcę to mieć! 

P.S. Nie wszystkie wątki z serialu tu poruszyłam także całkowitego spoileru nie zrobiłam. Ale w sporej części tak. :)

sobota, 25 kwietnia 2015

Maaaaaaaaamo, chcę zostać królową elfów! Albo panią hobbitową! Albo chcę wędrować z krasnoludami!

Poziom fangirlu w tym wpisie osiągnie najwyższy poziom i szczyt wszystkiego. Dlatego jeśli ktoś z Was stwierdzi, po przeczytaniu tego wpisu, że wymagam terapii u psychiatry to prawdopodobnie ma rację (chętnie przyjmę taki prezent, terapię oczywiście). No chyba, że kupicie mi wszystkie trzy części Hobbita na DVD (miło by było, gdyby to były wersje z dziewięciogodzinnymi dodatkami do każdej części) to wtedy się zamknę i będę całymi dniami i nocami siedziała przed komputerem i oglądała. Dość informacji wstępnej, czas zacząć zabawę.

To był mój drugi maraton z Hobbitem w kinie. Pierwszy odbył się w połowie grudnia i wtedy nie byłam tak bardzo świadoma mojego fangirlizmu jak miało to miejsce dzisiaj w nocy. Ale od początku. Na pierwszym maratonie byłam z moim Wilsonem i miałyśmy to dzisiaj powtórzyć, jednak wystąpiły małe komplikacje. Wilson mi się pochorował (ZDROWIEJ!) i musiała odpuścić wyjście. Niestety bilety zostały kupione tydzień temu i nie było opcji, żeby z tego zrezygnować. Więc na dziesięć godzin przed seansem szukałam jakiejś dobrej duszy, która przejęłaby wilsonowy bilet. Dopiero za czwartym zapytaniem się udało. I alleluja! Bo już byłam gotowa stanąć pod kinem i wręczyć komuś wejściówkę jako spóźniony prezent na Mikołaja. Na szczęście na moją propozycję przystała Daria (zapytałam pod jakim pseudonimem ma widnieć na wpisie i odpowiedziała, że może być po imieniu). Na początku w jej oczach zobaczyłam obawę, że nie da rady wysiedzieć w kinie prawie dziewięcu godzin, ale potem stwierdziła, że w sumie zawsze chciała obejrzeć Hobbita i najwyżej zaśnie.

Zaczęłyśmy się organizować do wyjścia. Oczywiście Polak Cebulak musi być i zamiast kupić popcorn w kinie zrobiłam go sama w mikrofali. Przynajmniej wyszło taniej (i nie tylko my miałyśmy swój popcorn). Pod Multikinem znalazłysmy się o 21:20 i weszłyśmy do środka. Ale najpierw postanowiłyśmy poszukać na zwenątrz plakatu reklamującego owy maraton. Niestety nic takiego nie było i musiałyśmy obejść się smakiem. Za to w środku usiadłyśmy sobie na tle ślicznej fototapety z Casablanki i musiałyśmy zrobić obowiązkowe selfie. Czekałyśmy na wejście do sali ok. trzydziestu minut, a gdy już otworzyli sale to ustawiła się taka kolejka, że ostatnio chyba na promocji w Lidlu taką widziałam. Kulturalnie czekałam na swoje okazanie biletu, a za mną była Daria. Ja wręczyłam kontrolerowi swoją wejściówkę i przeszłam dalej, a po chwili usłyszałam za swoimi plecami: "A zgoda od rodziców jest?". Spojrzałam na Darię, a ona zrobiła klasyczną minę "Are you fucking kidding me?" i podała wraz z biletem legitymację studencką. Dziewczyna od biletów wyraźnie się zmieszała i przepuściła ją dalej. Z kolei przy drzwiach stali dwaj ochroniarze (jeden młody, a drugi to uroczy starszy pan) i sprawdzali zawartość toreb i plecaków. Poszedłam do staszego pana i pytam: "Też mam otworzyć?", na co pan: "Tak, tak nam kazali to muszę sprawdzać". Wykonałam polecenie, pan zajrzał do plecaka, a z niego wysypało sie pięć batonów w paku, woda smakowa oraz 7Days. Uśmiechnęłam się szeroko na co pan mi powiedział: "Smacznego!". Ja podziękowałam i śmiejąc sie z tego z Darią weszłyśmy do sali.

Tym razem miałam szczęście, bo siedziałam w trzecim rzędzie od góry, a nie od dołu tak jak to miało miejsce za pierwszym razem. Przynajmniej nie dostałam skrętu szyi. Zajęłysmy swoje miejsca i czekałyśmy na seans. Pierwszym razem nie było żadnych zwiastunów, ale dziś organizatorzy postanowili nas zaskoczyć i puścili dziecięciominutowy (naprawdę tyle miał!) trailer Mad Maxa. Myślałam, że tego nie przezyję. Na pewno nie pójdę na ten film, bo to co tam zobaczyłam mnie nie zachwyciło. Ale szybko zapomniałam o tym epizodzie i z radością powitałam na ekranie wyczekiwany film.

Cóż, muszę się przyznać, że zdarzyło mi się raz zasnąć. Ale to i tak lepiej niż ostatnio, bo poprzednio przysnęłam cztery razy. Daria sobie spała, ale miała prawo, na ósmą rano była na zajęciach. Obie stwierdziłyśmy, że najładniejsza była pierwsza część. Ładne kolorki i dobrze połączona akcja. Jak to Daria stwierdziła: "Nie było czasu na spanie, bo zawsze coś się działo". Z kolei trzecia część była dla nas przepełniona walkami (dobra, tytuł sugeruje, że będzie bitwa, ale za duuuużo). Nasza maraton zakończył się w McDonald's na kawie i toście. A dla rozrywki rozwiązywałyśmy testy z serii "jakim bohaterem z Hobbita jesteś?". Generalnie wyszło, że jesteśmy Bilbo Bagginsem. Ale zdarzyła się też elfka i krasnolud. Ja jestem bardzo zadowolona z dzisiejszego wyjścia i mam nadzieję, że moja towarzyszka również.


A teraz druga część wpisu, która będzie zawierała moje fangirlowe przemyślenia. Możliwe spoilery, więc jeśli ktoś nie chce wiedzieć co było w filmie to niech w tym momencie wyłączy bloga i dziękuję za uwagę. :)

Podczas każdej przerwy między filmami zapisywałam momenty, o których chciałam napisać. Oczywiście o bohaterach nie zapomniałam i w tej kwestii bardzo popłynę.

1. Język starokrasnoludzki

Jako studentki filologii polskiej mamy przedmiot zwany literaturą staropolską i jak tylko usłyszałyśmy, że w filmie padła nazwa język staropolski to wybuchnęłysmy śmiechem. W sumie to fajnie byłoby się nauczyć starokrasnoludzkiego. Siedzisz sobie w tramwaju i nagle ktoś do ciebie dzwoni, a ty nawijasz w nikomu nie znanym języku. Jestem ZA!


2. Hobbit jako smark

Jakkolwiek to brzmi scena była fajna. Kompani Krasnoludów złe trolle ukradły konie i Bilbo został wypchnięty przez Kiliego i Filiego na ratunek zwierzętom. A że trolle były ślepe to nie zauważyły co łapią. Niestety Bilbo się podłożył, bo chciał ukraść trollowi nóż do odcięcia liny, na której uwiązane były wierzchowce. Troll dostał w swoje ręce hobbita i kichnął, po czym z przerażeniem stwierdził, że wykichał takie coś i to na dodatek się rusza. A biedny pan Baggins był cały ubrudzony wydzieliną z nosa wielkoluda.


3. Rozmowa z Gollumem

W pierwszej części filmu Bilbo trafia do przeuroczego Golluma (nie wiem dlaczego lubie mówia, że on jest okropny jak ma takie sliczne oczka), któremu kradnie magiczny pierścień i aby się uwolnić z groty potworka zaczynają grać w zgadywanki. Stwierdziłyśmy z Darią, że tak właśnie będzie wyglądał nasz egzamin ustny ze staropolskiej. Tylko w pewnym momencie już przestałam rozróżniać kim będę podczas egzaminu. Czy Gollumem, który zadawał ładne zagadki, ale ostatecznie przegrał z Bilbem czy może jednak Bagginsem, który dzielnie walczył i jakoś wywalczył to co chciał. Cóż, przekonam sie w czerwcu. Obie się przekonamy.


4. Orki to zło

Daria jednoznacznie stwierdziła, że orki to największe paskudztwa jakie istnieją. I nie dość, że są wredne i brzykie to jeszcze są w każdej części filmu. Zdecydowanie nie chciałybyśmy mieć z nimi doczynienia, szczególnie z takim jedneym ich przywódcą co to kiedyś stracił łapsko dzięki Thorinowi i teraz w jej miejsce nosi takie różne metalowe dźgacze. O dziwo, wymienne,


Jeśli Lee byłby orkiem to może bym się zastanowiła czy to najwieksze paskudztwo...

5. Thranduil

Skoro jestem już przy Lee, właściwie przy Thranduilu, to wybaczcie, ale jestem jeszcze bardziej zakochana niż przed dzisiejszym seansem. Pierwszym razem będąc na maratonie jakoś szczególnie nie zwracałam na niego uwagi, bo wtedy gapiłam się cały czas na Bilbo i na Kiliego. Uwielbiam Lee w innych filmach czy serialach, ale jako król elfów po prostu wymiata. Stwierdzam oficjalnie, że chcę zostać królową elfów i mieszkać sobie z Thranduilem w jego zamku. Do tego moglibyśmy farbować włosy tą samą farbą i spełniłabym swoje największe marzenie, czyli jeździłabym na jeleniu. Powiedziałam dzis Darii, że zamiast samochodu wolałabym jazdę na jeleniu. Ekologiczniej i taniej. No i mój facet byłby zawsze dobrze ubrany, bo te wdzianka w jakich on chodzi to chyba są od jakichś najlepszych elfowych projektantów. Jeśli chodzi o jego charakter to przynajmniej zawsze wszyscy by sie jego słuchali i nie ma sprzeciwu (dobra, Legolas się wyłamał, ale dzieci zawsze się sprzeciwiają rodzicom). No i te oczy i to jak mówi po elficku. Bo on generalnie ładnie mówi i mogę go słuchać godzinami, ale mowa elficka... Ech, jestem zakochana, wybaczcie. 


6. Legolas

Z kolei Daria stwierdziła, że ona jest totalnie Legolas, bo Orlando. Najpierw jej się nie podobały jego niebieskie oczy, ale później widziałam, że już tylko na niego czekała. No i na napisach końcowych też wyczekiwała nazwiska Orlando. No cóż, muszę przyznać, że jaki ojciec taki syn (w tym przypadku chodzi mi o wygląd) idealnie pasuje. Obaj sa przeuroczy. I pochwalę się, ale nad łóżkiem mam plakat Legolasa. Z nim też mogłabym dzielić farbę do włosów i chciałabym, żeby nauczył mnie strzelać z łuku. Całkiem fajne zajęcie. Tylko szkoda mi, bo on biedny zakochany, a elfka trzyma go w friendzone i musi patrzeć na to jak do niej startuje, a jej się to podoba. 


7. Bilbo Baggins

Tak naprawdę to od tego powinnam zacząć, bo to o niego w tej historii chodzi. Uwielbiam Hobbita za to, że gra go Martin Freeman, który idealnie pasuje do tej roli. Jego mimika, ruch i zachowania rozwalają na łopatki praktycznie w każdej scenie. I gdyby nie to, że on jest Bilbem to chyba bym w ogóle fimu nie obejrzała. Bilbio w sumie jest jak ja. Lubi odpoczywać, jeść, czytać książki i przebywać w samotności. Do tego ładnie się ubiera i ważne są dla niego pamiątki rodzine. Znaczy ja się tak średnio ubieram, ale lubię pozostałe rzeczy z wyżej wymienionych. No i ten jego piękny domek w Shire. Marzy mi się taka wioska i taka norka. 


8. Smaug

Dowiedziałam się, że mam dziwny gust (żadna nowość), bo podoba mi się smok. Ale jak słyszę jego głos (podziękujmy niebiosom i rodzicom Benedicta Cumberbatcha, że istenieje) to mam ciarki na plecach. Do tego smok jest bardzo ładny pod względem wizualnym. Nie jest maszkarą tylko skrzydlatym stworem, którego da się lubić mimo iż jest mendą. No i nie powiem, było mi smutno jak go zabili. I trudno, że siał spustoszenie i niszczył wszystko co było na jego drodze. I tak go uwielbiam. 


9. Krasnoludy

W tej kategorii mam dwóch ulubieńców na trzynastu możliwych. Oczywiście Kili, który jest tak piękny, że no nie. Po prostu jest piękny. Nawet Daria przyznała, że jest. A jeszcze jak się uśmiechnie to już w ogóle, miękkie kolana. I człowiek ma serce złamane jak musi patrzeć na to jak on umiera. Nie powiem, łezka się w oku kręci. Drugim krasnoludem jest Thorin, o którym mozna by było napisać pracę magisterska z psychologii i zatytułować "jak zamek ze złotem sprawia, że odbija ci palma". Jego postać piękni ewoluuje przez całą trylogię i ma się momenty, że najpierw można się go bać, potem zaczyna się go lubić, by za chwilę go znienawidzić, a na końcu wybacza mu się wszystko i płacze, że podzielił los Kiliego. 

Taki piękny Kili

A to Thorin

10. Gandalf

Dziadek czarodziej, który jest całkiem sympatyczny, ale jak się wkurzy to uuuu... Potrafi strzelić focha i zniknąć nic nie mówiąc. Ale zawsze wierzy w Bilbo, w końcu sam go wybrał. I ma taki fajny kij, który może się świecic. Daria stwierdziła, że to taki starokrasnoludzki smartphone, bo przy aparatach są latarki i Gandalf też może sobie poświecić w razie potrzeby. A potrzeba była. 


11. Związek zakazany

Oczywiście nie mogło zabraknąć wątku miłosnego i nasz piękny Kili zakochał się w ślicznej elfce Tauriel. Ona też zapałała uczuciem do niego i po prostu ciągnęło ich do siebie, ale jak to bywa wszelkie przeciwności losu sprawiły, że nie mogli ze sobą być. Dopiero gdy Kili zmarł Tauriel przyznała, że go kocha i skoro miłośc taka jest to ona jej nie chce. Ale Kiliego też bym w ciemno brała, więc ją rozumiem. 



12. "I see fire"

Jak to Daria stwierdziła "nie lubie tej piosenki, ale przyszłam jej posłuchać". Po czym przyznała, że odkąd obejrzała film i wie o co chodzi to znaczenie tekstu trochę się zmieniło. Ja piosenke uwielbiam od początku i mogę ją słuchać wciąż i wciąż. Nawet mój odtwarzacz dziś chyba się zorientował, że byłam na Hobbicie, bo aż trzy razy losował mi piosenkę do posłuchania. Ot, taka niespodzianka. 


A bonusem jest to, że we wiosce ludzi pojawiły się dwa, małe spacerujące buldożki. Buldożki są słodkie i jestem ciekawa czy Smaug jest spalił czy jakiśm cudem ocalały? 

Założę się, że jak trzeci raz się trafi maraton z Hobbitem w kinie to pójdę na niego, bo mimo że to ponad osiem godzin i sen czasem łapie to warto. To jest piękna historia, żeby się oderwać od rzeczywistości i popatrzeć na ładnych boahterów. 

A wracając do początku wpisu, teraz już zdecydowanie potwierdziłam, że potrzebuję psychiarty. Także jakby ktos chciał ta terapię dla mnie to dajcie znać. :)

P.S. Sorry za błędy, ale miałam iść spać, jednak tego nie zrobiłam (zapewne z emocji i po kawie). Chyba jeszcze jestem w fangirlowym amoku...

czwartek, 23 kwietnia 2015

Papparazzi pośród zwierząt, czyli jestem lamą, mam małpi rozum i wyglądam jak żyrafa!

Pomysł na ten wspaniały dzień zrodził się w naszej głowie,a przynajmniej w głowie mojego Wilsona (takiej nazwy się trzymajmy!) w poniedziałek w pociągu, gdy przypadkiem się spotkałyśmy na dworcu pędząc na zajęcia na uczelnie. Siedziałyśmy i gadałyśmy i doszłyśmy do wniosku, że czas się gdzieś wybrać. No i padło na... ZOO!

Zdjęcie wysłane jako "zgadnij, gdzie mnie wywiało?"

Zorganizowałyśmy się bardzo szybko, wsiadłyśmy do autobusu i ruszyłyśmy ku przygodzie. Ale oczywiście nie było lekko. Znając moje szczęście musiałam trafić na wycieczkę. Na dzieci. Małe. Dzieci. I byłam w szoku, gdy co drugie z nich zobaczyłam z wypasionym smartphonem. Chyba nawet z lepszymi niż moje (a ja mam całkiem dobry telefon). Biegały najpierw za nami, a potem przed nami i tylko się darły i robiły zdjęcia. Ech, no dobra, przyznaję się... Ja jak tylko przekroczyłam bramę ZOO i zobaczyłam słonie to zaczęłam piszczeć jak typowa fangirl. Ale żeby na widok słoni...? Zapomnijmy o tym. 

O, proszę, pan słoń! 

Ale przed słoniem były jeszcze foki i była sobie taka jedna co leżała na środku stawu i pierwsze co powiedziałam to: "Ej, ona jest sztuczna? Nie, nie! To się rusza.". Po czym kochany Wilson stwierdził, że jakieś one takie leniwe. Zapewniam Was, to zdanie padnie jeszcze nie raz pod czas tej wycieczki. Po słoniach przeszłyśmy sobie dalej i weszłyśmy w bardzo przyjemną alejkę, na którą bardzo liczyłam. Mianowicie urocza zagroda żyraf. Żyrafki kocham miłością wielką i odwieczną i swego czasu miałam kapciuszki, kubek, maskotkę, pościel i plakat z tym cudownym zwierzem. Została mi się tylko pościel i plakat. Tylko niestety owe żyrafki mnie zawiodły, bo postanowiły, że oleją sobie to, że je odwiedziłyśmy i stały w drugim końcu, do tego w cieniu. Także zobaczenie ich nie było łatwą sprawą. Na szczęście podziękujmy Bogu za zoom w telefonie.

Takie ładne. Chyba zakochane...

A tu kilka ciekawostek. Niektóre są naprawdę bardzo interesujące.

Na przeciwko żyraf mieszkają sobie hipopotami i miałam nadzieję, że chociaż one nie będą takie niemiłe jak ich sąsiadki, ale niestety, przeliczyłam się. W ich zagrodzie było jeszcze ciekawiej. Totalne obiboctwo. I tutaj, po raz kolejny Wilson wygłosił swoje ulubione zdanie: "To wszystko takie leniwe...". Hipcie spały sobie smacznie po jednej stronie siatki, a po drugiej towarzyszył im tapir. Też mało rozrywkowy. Chyba ta pogoda tak na nich podziałała. 

"- Dzień dobry, co u sąsiadów słychać?
- A idź pan, śpię sobie, a tu ciągle ktoś przyłazi."

Zaraz obok były kapibary i bardzo chciałam je zobaczyć, ale jakimś cudem rozpłynęły się w powietrzu i nigdzie ich nie było. A one są takie urocze. Bardzo urocze. Potem były pelikany i chociaż one były towarzyskie. Stały sobie na wysepce i coś tam klekotały. Niestety wspaniała wycieczka też zaczęła drzeć twarze i nie można było podsłuchać co pelikany miały na myśli. A czy to, że nazywały się Baba mogło mieć jakiś związek z nami? 

Narada zawsze spoko.

Postanowiłyśmy wyprzedzić wycieczkę i skierować nasze kroki do przeuroczych Królów Zwierząt (cóż, Lee na fanpage'u na Facebooku sugerował, że te zwierzątka mogą się pojawić). Pełne nadziei, że kociaki pokażą się w całej okazałości ruszyłyśmy do lwiarni. Wchodzimy do środka, a tam... Smród i nic więcej. Śmierdziało niesamowicie, ale jak wstrzymało się oddech to nie było tak źle. Jedynym malutkim stworkiem jaki sobie spał pod światłem lampy był słodki kociak (i zabijcie mnie, ale nie pamiętam jak on się nazywał, a zdjęcia tabliczki nie zrobiłam). Wilson stwierdził, że chce go zabrać do domu. W sumie to też bym tak zrobiła. Ciekawe czy by się zorientowali, że jeden okaz zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach...?

Zabijcie mnie za jakość tego zdjęcia, ale jakieś dzieciaki się na nas pchały i szturchnęli mnie podczas robienia zdjęcie. Niestety na drugie nie było już szansy, bo owi zamieszacze przykleili się do szyby i nie miałam jak podziwiać kotełka.

Wyszłyśmy z lwiarni i przeszłyśmy wzdłuż zagrody z lwami licząc, że będą się gdzieś wylegiwały na słońcu. Najpierw nigdzie nie mogłyśmy ich dostrzec, ale potem się objawiły. Leżały na samym środku zagrody na wzgórzu, którego czubka nie było widać. Kolejne zwierzęta po prostu gwiazdorzyły. Starałyśmy się zobaczyć je z każdego możliwego miejsca, ale to na nic. Nie było ich widać nawet ze specjalnego podestu do podziwiania ich. Olały sprawę i tyle.

Sorry, lepiej ich nie będzie widać. 

Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo dzięki fochom lwów dowiedziałam się, że dawno temu w oliwskim zoo mieszkała lwica... Iga. Tak, tak, jestem taka dumna, że mogłam się o tym dowiedzieć. Wilson stwierdził, że zostałam gwiazdą nie wiedząc o tym. Przy okazji całkiem uroczy z niej słodziak (znaczy z lwicy Igi, nie ze mnie).

Takie słodkie z niej lwiątko...

A tu ze swoim czadowym tortem z pasztetu. Wilson stwierdził, że to musi być odjechana sprawa taki tort. Szczerze, nie pogardziłabym, bo lubię i tort i pasztet... 

Po zachwycie nad moją imienniczką poszłyśmy oglądać bongo, a potem jedne z dwóch najbardziej kochanych zwierzów w całym ZOO. Mam na myśli zebry, które nas zaskoczyły totalnie, bo nie dość, że chętnie podchodziły w miarę blisko, to jeszcze pozowały i gdy im się powiedziało np. "no siema" to szły bliżej, a jak "papa" to sobie odchodziły. Ot, takie kulturalne i wychowane. Dodatkowo Wilson mi oznajmił, że postanawia nazwać zebrę, która ma największe parcie na szkło i mianuje ją... Iga. Ach, to imię takie popularne w tym dniu. Z radością przyjęłam tę informację do wiadomości i zaczęłam robić jeszcze więcej zdjęć mojej kolejnej imienniczce. Ale zaraz, zaraz... A co jeśli to był facet? Oj...

 Omomomomom, dobry piasek.

 A tu z kumplem.

Ech, takie mam parcie na szkło...

Po porzuceniu zeberek przedostałyśmy się do największych słodziaków w całym ZOO. Co się z tym wiąże, spędziłyśmy tam najwięcej czasu. Mowa tu o... surykatkach. To co się działo w ich zagrodzie to materiał na dwugodzinny hit kinowy. Wilson po raz kolejny rzucił cenną uwagę, że jedna z tych surykatek to ona w czwartki (w czwartki Wilson ma wolne od zajęć) i takie życie jest bardzo miłe. Potem poszłyśmy do ich mieszkanka, ale smród jaki tam panował (dzielą mieszkanko z żyrafami) był trochę uciążliwy. No dobra, nie do wytrzymania. Popatrzyłyśmy na dwie leniwe i stare surykatki i się ulotniłyśmy. Aha i skoro była zebra Iga to tutaj rozwalona surykatka dostała imię Ola (po Wilsonie).

Strażniczka Teksasu

O, a to właśnie Wilson w czwartkowe poranki

Lalala, tak sobie siedzę w dole i czekam nie wiem na co...

Po całym kabarecie u surykatek udałyśmy się do ptaszarni, w której oprócz tego, że było gorąco jak w piekarniku to jeszcze były inne zwierzęta niż papugi. Można było zobaczyć krokodyle, żółwie, węże i żaby. Do tego ponownie napotkałyśmy wycieczkę i zadzwonił do mnie tata, który pewnie otrzymał moje zdjęcie w tym czasie. Oczywiście pierwsze pytanie jakie usłyszałam to: "Czy widziałaś lwy?", a potem "Ile teraz kosztują bilety?". Ech ten standardzik. Pokręciłyśmy się po owym piekarniku i ruszyłyśmy dalej.

 Leniwa papuga

"Tu stoją krokodyle i orangutany...". Krokodyle tak, orangutan potem.

Kolejnym punktem wycieczki był gepard, który dla każdej z nas był inny. Pod względem zachowania. Mi udało się zrobić mu dwa zdjęcia, ale gdy tylko Wilson próbował swoich w tej kwestii dziki kotek jej uciekał. Najpierw zwiał do swojego przytulnego domku, a potem, gdy zorientował się, że wyłączyła aparat postanowił wyjść. Z kolei, gdy znowu próbowała go zaatakować kamerą, ten skutecznie ukrył się pod drzewem w cieniu i postanowił stamtąd już nie wychodzić.

Pan i władca swej zagrody

Dalej były różne inne zwierzątka, których nazw nie pamiętam, ale były ładne i na pewno dzikie, bo wszędzie na ogrodzeniu było napisane, że dotknięcie grozi niebezpieczeństwem (czy coś takiego). Gdy tak sobie szłyśmy kolejnymi alejkami trafiłyśmy na tyły zagrody dla słoni, a tam na jednej z szyb dostrzegłam jadłospis owych zwierząt. Po krótkiej kalkulacji doszłyśmy do wniosku, że w sumie też jemy niektóre z tych rzeczy, ale nie w takich ilościach. Bo chyba jednak był miała problem, żeby dziennie zjeść 10 kilo buraków albo 5 kilogramów bananów. 

Menu idealne, przynajmniej dla słoni.

Całkiem niedaleko słoni były pingwiny, które radośnie sobie hasały nad ich oczkiem wodnym. A za nielotami było to miejsce, w którym człowiek czuje się najszczęśliwszy, bo jest wśród swoich... Małpiarnia! Dużo różnych małp. Tych człekokształtnych i nie tylko. Ale pozwólcie, że najpierw opiszę anegdotę. Do ZOO jeżdżę średnio raz na siedem lat (jeśli zapytacie o to mojego tatę to powie Wam, że gdzie, no jak to, co trzy lata na bank jesteśmy. Otóż nie.) i gdy byłym w ZOO pierwszy raz był tam goryl Karol, szef rodu. Tylko, że Karol miał jeden problem. Nie miał nogi (o matko, nawet, gdy teraz o tym myślę to mi smutno i zaczynam mieć depresję), ponieważ chorował na cukrzycę i gdyby mu tej nogi nie amputowali to po prostu by zdechł. Więc gdy go po raz pierwszy zobaczyłam wpadłam w taką histerię, że mama mnie nie mogła uspokoić. Pytałam dlaczego i że tak nie powinno być i że to straszne. Kiedy po kilku latach oswoiłam się z demonem sytuacji i ponownie pojechaliśmy do ZOO jedyne co chciałam zobaczyć to owy Karol. Niestety, kiedy tylko pojawiłam się przed małpiarnią i na tablicy z drzewem genealogicznym zauważyłam, że widnieje data śmierci Karola to dostałam takich spazmów, że aż ludzie się na mnie patrzyli. No po prostu trauma (zaraz zacznę płakać, serio). Mama mi zaczęła tłumaczyć, że on już był stary i tak się musiało stać. Ale ja i tak nie mogłam się ogarnąć i resztę wycieczki spędziłam w stanie depresji. Z kolei dziś liczyłam na to, że zobaczę chociaż to drzewo, żeby zobaczyć ile lat żył Karol, a tu niespodzianka. Nie było nawet tablicy. No i moje serce znów poczuło się smutno. Ale na pocieszenie dziś po linach śmigała pani małpa z malutkim małpiątkiem wczepionym w jej ciało. 

Niuniu się schowało...

A zanim objawiła się szympansica to był jeszcze orangutan, który wyglądał na nieszczęśliwego i samotnego i zrobiło nam się go szkoda. Ale miał jedzonko i dywan. Tylko, że potem jakoś się zawstydził i zawinął w ten dywan, dając nam do zrozumienia, że mamy sobie iść. A my się nie sprzeciwiałyśmy i ruszyłyśmy dalej. 

Wybaczcie mi jakość, ale po prostu szyb tam nie umyli. Może dlatego pan orangutan był smutny?

Potem było jeszcze więcej innych zwierząt, których nazw nie pamiętam, ale był też uroczy kangur, który leżał pod płotem. W sumie to chciałam go dotknąć, ale jak zobaczyłam jego pazury to stwierdziłam, że niech sobie dalej śpi, a ja sobie tylko na niego popatrzę. Po drugiej stronie był za to łoś albo renifer (zastrzelcie mnie, ale nie pamiętam!), który swoim pyskiem zatrzymał się ode mnie jakieś dziesięć centymetrów. Całkiem milutko i przyjaźnie. Jego też chciałam dotknąć, ale doszłam do wniosku, że skoro ja nie lubię jak mi się przeszkadza w jedzeniu to on też by nie był zachwycony, bo właśnie szamał jakieś sianko. 

 Czyż on nie uroczy?

Nie chciałam mu zaglądać do miski, ale tak wyszło.

Później był wilk otoczony siatką tak, że człowiek by nie wsadził tam palca. I dobrze. Następnie więcej dziwnych zwierzątek, których nazw też nie pamiętam oraz klatki z orłami, sowami i pawiami. Generalnie ładne, duże ptactwo, które potrzebuje powietrza. Dalej się trafił jakimś cudem jeden wielbłąd, który chyba wędrował przy płocie swojej zagrody gdzieś na tyłach oraz stadko ładnych żubrów. O i zapomniałabym... Pojawiły się jaki, przez co ja potem chodziłam i śpiewałam piosenkę z reklamy pewnej sieci komórkowej w wykonaniu Krzysia Krawczyka "Jak minął dzień?". 

Jaki, jaki, więcej jaków.

Po jakach był bardzo smutny tygrys, który tęsknymi oczętami patrzył na to co dzieje się za szybą. Domyślam się, że miał ochotę nas zjeść, ale i tak mi go było szkoda. A obok niego w klatce siedział niedźwiedź, a właściwie spał, bo jedyne co można było zobaczyć to jego ciałko zwinięte w kulkę i odwrócone zadkiem do publiczności. A gdy już porzuciłyśmy drapieżniki to trafiłam do rodzinnego domu i znalazłam się u lam i alpak (i kilka wielbłądów wpadło). Lamy mnie trochę olały i nie witały z otwartymi ramionami, ale alpaki były kulturalniejsze. Nawet chętniej pozowały do zdjęć.

 Lamy... Mało zainteresowane.

Alpaki... Już bardziej.

Po wizycie u moich krewnych udałyśmy się już do wyjścia i na autobus, bo czas już było wracać do rzeczywistości. Aha i przy alpakach znowu padło zdanie: "Jakie to wszystko jest tutaj leniwe". A na koniec kilka ciekawych zdjęć, nie koniecznie zwierzątek. :)

 Lewki też tak bardzo ciekawe, chociaż strasznie gwiazdorzą...

No kto by się po nim spodziewał...?

 Ciekawe czy chłopaki grali z małpami w siatkówkę?

 Powieszę to sobie nad łóżkiem, żeby pamiętać, że bananki są zdrowsze...

 ... A to na lodówce, żeby generalnie jedzenie ograniczać.

Do zobaczenia za siedem lat... Ostatnio mi wyszło w quizie, że wyjdę za mąż w wieku 27 lat, czyli dokładnie za siedem lat. Zapewne następnym razem w ZOO pojawię się z przyszłym mężem. :P