WFA został uwolniony i jedzie dalej. Dziś mój fandomizm skupi się na jedzonku. Tak, to też może być fandomem. Co najbardziej lubię zjeść? Oj, dużo by wymieniać. Najchętniej gustuję w kuchni mojej mamy, a uwierzcie mi, gotuje genialnie (w przeciwieństwie do mnie, bo ja tylko umiem wodę na herbatę zagotować). Ale niestety, człowiek w tygodniu nie egzystuje w rodzinnym domu i jak już mu się skończą obiadki od rodzicielki to wtedy rusza na miasto. No i najczęściej ląduję w znanym i lubianym fast foodzie, który w szyldzie posiada duże, żółte M. Wczoraj przed walką z Sarragossą postanowiłam się posilić żarciem śmieciowym i udałam się tam z moją towarzyszką dnia.
Ja poszłam wspierać żółtą literkę, a ona Króla Hamburgierów. Stałam sobie kulturalnie w kolejce i zastanawiałam się co zamówić. No dobra, ja się nigdy nie zastanawiam, ja zawsze jem to samo. Zestaw powiększony z tortillą, sorry, z McWrapem DeLuxe z bekonem. Podchodzę do kasy i mówię sprzedawczyni (JAK KROWIE NA ROWIE!), że właśnie to chcę. Ona, że dobrze, dobrze, wręczyła mi paragon i nara. Przemieściłam się pod ekrany oczekiwania i oczekuję. Trwało to tak długo, że zaczęłam się zastanawiać jaki jest limit oczekiwania w fast foodzie na jedzonko.
Gdy już w końcu zabrałam moje zamówienie na tacy zauważyłam, że nie zapomnieli o szklance do zestawu (i bardzo dobrze, bo by było piekło, a ja lubię ich szklanki) i z zadowoleniem mogę iść szamać. Usiadłam sobie z moja towarzyszką przy stole i zaczynam pochłaniać tortillę, ups, McWrapa. I gdy dokopuję się już do wnętrza to tam spotyka mnie niespodzianka... Moja tortilla, nie jest moją tortillą. Jest grillowanym kurczakiem. Żalę się mojej towarzyszce, a ona mówi, że skoro mam paragon to mam iść reklamować, a wtedy dostanę gratisową bułę. Wzięłam paragon do ręki, patrzę na niego, a tam rozczarowanie... Na paragonie nabito "grillowany kurczak". I właśnie wtedy zaczęłam się zastanawiać, gdzie popełniłam błąd...
Ale zaraz, zaraz, ja nigdy nie popełniam błędu w stosunku do jedzenia. To nie moja wina, to tej na kasie. Ale że ja jestem leniwą bułą to nie poszłam się wykłócać (a powinnam, dostałabym gratisowe papu, o czym ja myślałam?). Wgryzam się dalej i nagle słyszę: "Ma pani drobne?". Odwracam się, patrzę i no nie... Małe, wredne, rumuńskie dziecko. Posłałam mu gardzące spojrzenie, a moja towarzyszka powiedziała mu coś po angielsku (chyba to było: "no, no, no, go away!"). Dziecko sobie poszło, a ona po chwili mnie zapytała dlaczego odezwała się do niego po angielsku. Cóż, mnie też to zaczęło zastanawiać, ale nie wiedziałam czemu tak zrobiła.
Omomomom, jem sobie dalej, a po chwili pan ze stolika obok sprząta po sobie papierki, wstaje od stolika i zatrzymuje się koło nas z pytaniem: "Dziewczyny, chcecie szklankę?". My patrzymy na siebie i jedyne co mogłyśmy odpowiedzieć to, że jak najbardziej. Pan postawił szklankę na naszym stoliku i sobie poszedł, a moja towarzyszka przejęła ją w swoje ręce (postanowiłam być miłosierna i niesamolubna, bo ja już jedną miałam to niech ta będzie jej). Zadowolona ze swojego łowu zaczęła zachwycać się niespodziewanym podarkiem.
Zachwyt nad szklanką trwał, a ja jadłam frytki, gdy do stolika, przy którym siedział pan podeszła kobieta z dwójka małych dzieci. My, że ostatnio lubimy patrzeć na dzieci to i tym razem popatrzyłyśmy na małego chłopca, który walczył z frytkami. Jednak po chwili ich mama stwierdziła, że one mają sobie tam grzecznie siedzieć, a ona... Pójdzie kupić bilety na mecz Lechii i ich zostawi. My zaczęłyśmy się zbierać do wyjścia i włączyły nam się wspomnienia z dzieciństwa.
Gdy już wywalałam swoje papiery do kosza, zauważyłam, że na horyzoncie znowu pojawia się rumuńskie dziecko. Tym razem już z większą ekipą i... Pełną tacą. Czyli zasada numer jeden: jak tylko widzisz te małe ktosie to pognaj je od razu! Ja zrobiłam gardzące spojrzenie i opuściłyśmy strefę żywieniową. Idziemy sobie i na naszej drodze pojawia się kolejne dziecko. Tym razem mały chłopiec, który wyglądał na zagubionego. Moja towarzyszka zatrzymała się przy nim (ja jestem okropna i sobie poszłam) i zapytała się go czy się zgubił, na co on odparł, że nie, że jego rodzice są tam gdzieś i idą. No to moja towarzyszka nogi za pas i w pogoni za mną, bo przestraszyła się, że ją o coś posądzą.
Ech, miał być wpis o jedzeniu, a wyszło jak zwykle. Ale przynajmniej radosna opowieść trafiła do ludzi. Tylko nie myślcie sobie, że ja tylko i wyłącznie stołuję się w Żółtej eMce, bo jeśli by tak było to musiałabym nosić chyba namiot na TIR-a, a póki co jeszcze sie mieszczę w moje jeansy. ALe wypad do fast fooda nie jest zły. Jakby kotś chciał mnie zabrać gdzieś na obiad to ja zawsze chętnie!
P.S. Pamiętajcie, że blog ma swój fanpage na Facebooku i jesli checie być na bieżąco (właśnie tam mam zamiar przedstawiać Wam oblicze pasażerów WFA) to lajkujcie. :)
Link: https://www.facebook.com/sayhitohunt?fref=ts
Lubię śledzie
OdpowiedzUsuńJa też.
Usuń