poniedziałek, 19 grudnia 2016

Top 7 OTP, czyli wolę cudze życie uczuciowe niż swoje

W kinie obecnie bieda, seriale pomału nadrabiam (dzisiaj machnęłam cztery odcinki, co by nadgonić), ale za to dużo książek czytam. Niestety na razie o żadnej nie napiszę, bo wszystkie mam rozgrzebane i żadna nie jest skończona. Rzucę się za to na uniwersalny temat, czyli seria: "Moje ulubione to...". Dziś padło na OTP-y. Dla osób, które na znają fandomowych pojęć już biegnę z pomocą i tłumaczę o co chodzi. OPT (z ang. one true parring) to jedna ulubiona para z danego serialu. Właściwie powinna to być tylko jedna jedyna, ale ja się nie potrafię zdecydować. Za dużo tego przewinęło się w moim życiu. Przedstawię siedem, które mają szczególne miejsce w moim sercu z różnych powodów. Kolejność prawdopodobnie przypadkowa :)

UWAGA! MOŻLIWE SPOILERY!

1. Danny i Lindsay - CSI:NY

Prawda jest taka, że to pierwszy OTP na punkcie, którego szalałam. CSI:NY to mój pierwszy poważny zagraniczny serial, który śledziłam z zapartym tchem. Swoją przygodę rozpoczęłam na przełomie 4/5 sezonu. Od 5 do 9 sezonu śledziłam już co tydzień na bieżąco. Najpierw odbijało mi na punkcie Danny'ego (Carmine Giovinazzo). I to nawet bardzo. A potem stwierdziłam, że z Lindsay (Anna Belknap) tak ładnie razem wyglądają i trzeba im kibicować. Na dokładkę scenarzyści zafundowali widzom piąty sezon pod znakiem zawirowań dla tej pary, więc było jak znalazł.


Teraz nawet, gdy oglądam powtórki CSI:NY z sentymentem na nich patrzę i przypominają mi się szalone czasy gimnazjum, gdy po szkole leciałam do domu, byle tylko dorwać nowe fragmenty kolejnego odcinka i z niecierpliwością czekać na napisy do świeżutkiego odcinka. Dzięki CSI:NY i tej parze trafiłam na świetne forum, na którym spędziłam prawie trzy lata (przez wiele zawirowań niestety zniknęło ono z sieci). 


2. House i Cuddy (Huddy) - House M.D. 

A tu to jest taka dosyć specyficzna sytuacja, bo odkąd zaczęłam oglądać House'a (tak jak w przypadku CSI:NY zaczęło się to na bieżąco od 5 sezonu) to tak strasznie chciałam, żeby w końcu House (Hugh Laurie) i Cuddy (Lisa Edelstein) byli ze sobą, a jak już pod koniec szóstego sezonu do tego doszło i w siódmym rozwinęli ten wątek to poczułam takie wielkie rozczarowanie. Może dlatego, że jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że House nie jest w stanie się zmienić. 


Muszę się tu oficjalnie przyznać, że do tej pory nie obejrzałam serialu do końca. Zatrzymałam się na piątym albo szóstym odcinku ostatniego sezonu i stwierdziłam, że sorry, ale dalej nie mogę. Ósmy sezon ewidentnie na siłę. Teraz, po tylko latach jestem zdania, że powinni to zakończyć po szóstym sezonie, co by wszyscy wyszli z tego z twarzą. A tak naprawdę w tym serialu był jeden słuszny OTP, czyli House i Wilson :)


Bonus w postaci House'a i Wilsona :)


3. Owen i Cristina - Grey's Anatomy

No dobrze, to są moje najukochańsze dzieciaczki w całych Chirurgach. Tak bardzo nie mogłam znieść Cristiny (Sandra Oh) z Burkiem (Isaiah Washington), a teraz nie mogę patrzeć na Owena (Kevin McKidd) z Amelią (Caterina Scorsone). Oni byli dla siebie idealni, ale oczywiście nic nie może trwać wiecznie i scenarzyści musieli wszystko zepsuć. Przyznaję się, że to tylko dla nich oglądałam Chirurgów (obecnie oglądam tylko dla Owena).


Moja przygoda z Chirurgami zaczęła się w sumie od ostatniego odcinka szóstego sezonu, ale wkręciłam się na serio od 9 szóstego sezonu (jak wszystko od tyłka strony). Oczywiście za czasów dzieciaka jak leciało na Polsacie to trochę oglądałam, ale wtedy jeszcze nie miałam świadomości, że ten serial zabierze mi tyle życia. Trwam już z nim jakieś sześć albo siedem lat, ale dzięki tej produkcji poznałam pewną osobę ;) A właściwie dzięki forum, na którym jestem, a które dotyczy Chirurgów. Dlatego do tej pory z ciężkim sercem patrzę na Owena bez Cristiny, a stare odcinki przypominają mi o tym, że Cris w pewnym momencie zniknie. 


4. Ross i Rachel - Friends

No cóż, klasyk klasyków. Fani są podzieleni albo kochają Rossa (David Schwimmer) i Rachel (Jennifer Aniston) albo twierdzą, że ich związek to jedna wielka pomyłka. Ja jestem w tej pierwszej grupie i kocham ich całym serduszkiem. Przez dziesięć lat krążyli wokół siebie (he, he, nawet wcześniej, bo Ross kochał się w Rachel już w szkole), by na końcu chyba im wyszło. Oczywiście jedno jedyne zdanie, które może podsumować tą parę to:


Z miłości do nich mam popsa Rossa i jeszcze tylko dokupić muszę Rachel i będzie komplet. Kocham ten serial miłością odwieczną i mogę go oglądać non stop, co oczywiście ułatwia mi Comedy Central, bo nawet jak zakończą puszczanie 10 sezonu to od razu wskakuje na tapetę 1. I wszystko się zgadza. 


5. Ross i Demelza - Poldark

Oczywiście nie muszę się przyznawać, że serial zaczęłam oglądać dla Rossa (Aidan Turner), bo nikt tak pięknie nie wygląda z kosą w ręku po środku pola jak on. Na szczęście do tego pięknego obrazka dołożyli mu piękną małżonkę Demelzę (Eleanor Tomlinson), której tak okropnie zazdroszczę tych pięknych włosów. Ktoś z castingiem naprawdę bardzo ładnie się postarał, bo to mistrzowski duet. Demelza może być kochana, ale też jak przywali facetowi, że nie będzie wiedział jak się nazywa to szacun. A Ross to Ross...


Bardzo się cieszę, że w przerwie od oglądania i w oczekiwaniu na trzeci sezon mogę czytać książkę, na podstawie, której to powstaje. Wczoraj w nocy zaczęłam trzeci tom, a 15 lutego wychodzi już piąty. A to oznacza, że będę miała idealny prezent na Walentynki dla siebie. Widzicie jak bardzo kocham samą siebie. Oczywiście w książce są pewne różnice, bohaterowie wyglądają inaczej niż w opisie autora, ale czytając przed oczami mam tych państwa z gifu. Jak to podkuchenna może zmienić życie człowieka. 


6. Dwight i Caroline - Poldark

Pozostajemy w Kornwalii i pośród pięknych ludzi. To moja najświeższa para do kochania. Dopiero przy końcu drugiego sezonu ich pokochałam (bo samego Dwighta to gdzieś tak w okolicy końca pierwszego sezonu). Dwight (Luke Norris) i Caroline (Gabriella Wilde) początkowo sprawiali wrażenie, że nie, że raczej nie. Właściwie to Dwight, ale potem to już poszło. A wszystko w sumie zaczęło się od jej bólu gardła i karmienia buldożka czekoladą. 


W trzecim tomie książki dopiero o Caroline jest mowa, za to Dwight jest "wyklęty" po pewnym incydencie jaki miał miejsce. Z kolei w serialu ona początkowo jej dosyć rozpieszczoną i rozkapryszoną młodą damą (nie ma jeszcze osiemnastu lat!), ale potem okaże się, że dzięki miłości do Dwighta uratuje skórę Rossa. Ech, cudownie jest mieć przyjaciół. I to zakochanych przyjaciół. 


7. Joe i Cameron - Halt and Catch Fire

Ostatnia, ale zdecydowanie najlepsza moja para. Co zabawne, żadne z nich nie przyznaje się do uczucia do drugiej osoby (no dobra, Joe przyzna się do czegoś, ale nie przed nią). Oboje to mega skomplikowane postacie. Joe (Lee Pace) niezdecydowany czy woli chłopców czy dziewczynki, a Cameron (Mackenzie Davis) wiecznie naburmuszone, stawiające na swoim dziecko. A mimo to ciągnie ich do siebie jak ćmę do ognia. 


Najlepsze w tej parze jest to, że mimo tego iż oboje byli z kimś innym w różnym czasie to zawsze ich drogi się przecinały. W drugim sezonie to Joe popłyną i niby z miłości wziął ślub (tak, tak, odcinek albo dwa później już był rozwód), z kolei w trzecim sezonie to Cameron poszalała, co tylko uświadomiło Joe co on tak naprawdę do niej czuje. Bo chyba to musi być miłość skoro od rozstania mija 7 lat, a on się w końcu przyznaje, że jest zakochany? Mam nadzieję, że scenarzyści tego nie zepsują i w czwartym, ostatnim sezonie będzie po mojej myśli, tym bardziej, że dream team z pierwszego sezonu znowu rozpoczyna wspólną pracę.


Cóż, to tylko wierzchołek góry lodowej. Oczywiście wyszło mi jak zwykle, nie do końca tak jak chciałam, ale jest jak jest. 

Chętnie poczytam jakie wy macie OTP-y :) 

P.S. To pierwszy post jak pojawił się w grudniu. Zdecydowanie mam formę spadkową. Potrzebuję motywacji do pisania. Jakieś pomysły? :)

niedziela, 27 listopada 2016

Szczęście ponad wszystko, czyli Światło między oceanami

Są takie filmy, na które się długo czeka. Są też takie filmy, na które się idzie dla aktorów i są też takie filmy, na które warto iść, bo tak. "Światło między oceanami" łączy w sobie te trzy rzeczy. Do tego po raz pierwszy w życiu szłam do kina nie dla aktora, a dla aktorki. Żeby nie było, Michaela Fassbendera uwielbiam (szczególnie po roli we "Wstydzie"), ale tutaj chciałam iść patrzeć na Alicię Vikander. Chociaż muszę się przyznać, że jak pierwszy raz obejrzałam zwiastun to stwierdziłam, że chyba jej ten film nie wyjdzie i rola będzie katastrofą. Na moje szczęście grubo się pomyliłam.


Ja się wcale nie dziwię, że po tym filmie państwo aktorzy zostali parą w prywatnym życiu. Oni są tacy piękni i bije od nich taka chemia, że wydawać by się mogło, że oni tego nie zagrali, a byli po prostu sobą. Z drugiej strony bohaterowie, których zagrali byli tak bardzo nie z obecnych czasów. Jak obserwowałam bohatera granego przez Fassbendera, gdzieś z tyłu głowy miałam obraz mojego dziadka. Małomówny, powściągliwy, zgadzający się na wszystko (trochę dla świętego spokoju), do tego przystojny, ze swego rodzaju mądrością życiową i czymś takim w zachowaniu i wychowaniu czego w obecnych czasach u mężczyzn się nie uraczy. 

W końcu akcja filmu toczy się w latach 20. XX wieku. Bohater wojenny Tom Sherbourne decyduje się przyjąć posadę latarnika na bezludnej wyspie. W międzyczasie poznaje piękną Isabel, z którą bierze ślub i razem zamieszkują w domu niedaleko latarni. Ich miłość kwitnie, a największym pragnieniem staje się dziecko. Po dwóch poronieniach Isabel się załamuje i niczym grom z jasnego nieba pojawia się okazja, by zdobyć upragnione szczęście. Do wyspy dobija łódka z martwym mężczyzną i płaczącym niemowlęciem. Isabel namawia męża, by zatrzymali dziecko, jednocześnie zmuszając go do złamania zasad, by nie zgłaszał tego w raporcie. Jednak ich szczęście nie trwa długo. Podczas chrzcin dziecka, Tom dowiaduje się, że od miesięcy matka niemowlaka bezskutecznie próbuje je odszukać. Od tego momentu rozpoczyna się walka z własną psychiką i sumieniem.


Film można podzielić na dwie części. Pierwsza, trwa mniej więcej do połowy filmu, gdzie zatapiamy się w przepięknej sielance (no poza dwoma momentami). Śledzimy początek związku Isabel i Toma, potem kibicujemy im, aby spełniło się ich największe marzenie, a kiedy mają już upragnione dziecko przyglądamy się uroczej rodzinie, która jest pełna miłości i ciepła. Rozczulające są momenty, gdy bohater grany przez Fassbendera pokazuje swojej córce świat, bawi się z nią i najzwyczajniej w świecie sprawuje nad nią opiekę. Druga część filmu to patrzenie jak ludzkie szczęście znika, bo wyrzuty sumienia są silniejsze. W pewnym momencie siedziałam na kinowym fotelu i po prostu myślałam jakim idiotą jest główny bohater. Zresztą o Isabel też tak pomyślałam i to nie raz.


Nie ukrywam, że zakończenie filmu, można by było rozszyfrować trochę wcześniej niż w połowie, ale jak się potem okaże to nie będzie taka oczywista sprawa. Początkowo obstawiałam coś zupełnie innego i jakież było moje zdziwienie, gdy twórcy wynaleźli zupełnie inne rozwiązanie. Oczywiście poryczałam się jak bóbr (ostatnio coś jest ze mną nie tak pod tym względem). Wyłam ja i wszystkie babcie emerytki obecne na sali kinowej. Nikt inny. Ech...

Jestem bardzo ciekawa w jak dużym stopniu film pokrywa się z treścią książki, bo ostatnio jakoś nie mam szczęścia do zgodności tych obu wytworów. Trzeba się jakoś w książkę zaopatrzyć, ale to w swoim czasie.


Poza doskonałą grą aktorską w tym filmie urzekła mnie jeszcze jedna rzecz. Widoki, widoki, widoki. Nie jestem pewna czy to zasługa montażu, dobrego oka operatora czy po prostu piękna australijsko-nowozelandzkich wybrzeży, ale po prostu się zakochałam. Przepiękne pejzaże, szalejący albo spokojny ocean, rybackie miasteczko, a nawet domy tamtego czasu. Wszystko proste, ale w ciepłych barwach, pokazujące, że nie tylko aktorzy grają tutaj pierwsze skrzypce. Aż zapragnęłam pojechać do Australii albo Nowej Zelandii. Może kiedyś się uda, jak już pojawi się ten bogaty mąż z Holiłudu. 

Film przepiękny, pokazujący siłę uczucia, a także to, że zdesperowany człowiek jest w stanie zrobić wiele. Do tego połączenie bezgranicznego szczęścia oraz nieszczęścia. Walki o siebie samego jak i o osoby, które się kocha najbardziej na świecie. Warto iść do kina. Jak nie dla fabuły to dla aktorstwa, a nawet żeby tylko popodziwiać widoki jakie serwuje nam operator. Aha i pamiętajcie o chusteczkach higienicznych, mogą się przydać. 


P.S. A jutro jest szansa, że pochwalę się czymś związanym z filmem na fanpage'u na Facebooku. :) 

sobota, 19 listopada 2016

Powrót Króla, czyli 10 lat oczekiwania na nową płytę Stinga

W moim życiu jest kilka popkulturalnych rzeczy albo osób, które w jakiś sposób ukształtowały to kim jestem. Między innymi to Sting i jego muzyka. Historii mojej miłości do tego artysty nie będę opisywać, bo zrobiłam to już tutaj, jednak nadszedł długo wyczekiwany moment, którego nie mogę pozostawić bez żadnego komentarza. Po 10 latach Sting nagrał płytę z zupełnie nowym materiałem, który nie jest ani staroangielskimi pastorałkami ani utworami do musicalu o jego rodzinnych stronach. To po prostu czysty, studyjny album, który jest niby czymś nowym, a jednak wydawać by się mogło, że gdzieś już to słyszeliśmy. 

Z nową płytą Stinga jest też trochę jak z naszym ukochanym wujkiem z Ameryki (niestety nie mam takiego, ale załóżmy, że mogłabym mieć). Z wujkiem się dawno nie widzieliśmy, ale jesteśmy jego ulubieńcami, wie co lubimy, a my wiemy, że zawsze przywozi nam najfajniejsze prezenty, których prawdopodobnie nikt inny nie będzie miał. Do tego zawsze, gdy wiemy, że ma przyjechać to siedzimy z nosem w oknie i czekamy, by pierwsi wybiec na ulicę i przywitać go najgłośniejszym okrzykiem radości na jaki nas stać. Ja na ten album czekałam odkąd się dowiedziałam, że Sting szykuje nowy materiał, a gdy pojawił się singiel to byłam pewna, że warto czekać, że wujek znowu nas nie zawiedzie.

Długo zastanawiałam się w jaki sposób ugryźć ten wpis i doszłam do wniosku, że najlepiej będzie przedstawić każdą piosenkę po kolei. Już w tym miejscu zachęcam do przesłuchania płyty, co po części umożliwię.


1. I Can't Stop Thinking About You
Singiel promujący płytę. Pierwszy utwór, który można było usłyszeć w radio. Kawałek porywający, bardzo energetyczny i wiadomo, że na koncertach porwie tłumy. Zdecydowanie czuć tu Stinga z czasów The Police, kiedy to wraz z kolegami z zespołu szalał na scenie i w teledyskach, a jedyne co było widać w jego oczach to obłęd i całkowite oddanie dla muzyki. Tekst może nie jest jakiś szczególnie dający do myślenia, po prostu ma się rymować i wpadać w ucho. A do tego najsłynniejsza gitara na świecie, którą usłyszę nawet jak będzie przejeżdżał TIR z czołgiem, a nad głową będzie leciał samolot. Prolog taki jaki powinien być.


2. 50,000
To utwór z pięknym, mocnym gitarowym początkiem, ale gdy tylko Sting zaczyna śpiewać, wszystko się uspokaja i po prostu opowiada historię. Tekst ewidentnie dotyczący bycia na szczycie i tego, że mimo iż tabloidy i portale plotkarskie będą na artystów wylewać wiadra pomyj to tak naprawdę dla nich najważniejsi są ich fani i to oni decydują o tym czy coś jest dobre czy nie pojawiając się na koncertach i słuchając ich muzyki. Myślę, że ten tekst jest w dużym stopniu zaczerpnięty z przeżyć samego wokalisty.



3. Down, Down, Down
Utwór, który swoim brzmieniem trochę przenosi nas na pogranicze ostatnich ballad The Police, a początków solowej kariery Stinga. Smutek w tekście to poniekąd czasy płyt gdzieś pomiędzy The Soul Cages, a Mercury Falling. A może po prostu mi się tylko tak wydaje i to piękna ballada o samotności i tęsknocie?


4. One Fine Day
Pogodny utwór, który jest w dziwny sposób odprężający i motywujący jednocześnie. Tekst daje do zrozumienia, że życie to ciągłe wybory, a my czasami po prostu potrzebujemy jednego dnia dla siebie, gdzie nie będziemy musieli o niczym decydować i najzwyczajniej w świecie pozwolić, by czas biegł swoim torem, a nawet pozwolić mu, by pozamieniał niektóre sprawy w bardziej nierealne. Może kiedyś świat będzie wolny od wszystkiego i sam będzie decydował czego chce.


5. Pretty Young Soldier
Nie wiem czemu, ale ta piosenka w wyobraźni przenosi mnie na peron dworca ze starych filmów, na którym to stoją płaczące dziewczyny żołnierzy i machają swoim pięknym chłopcom chusteczkami szlochając, a panowie, gdzieś na twarzach mają szerokie uśmiechy, a w głębi duszy cierpią, że pozostawiają ukochane. Jednak melodia jest tak pogodna, że nie sposób przy niej płakać. Raczej daje ona nadzieję. 


6. Petrol Head
Zdecydowanie czuć tu The Police i to z tych wcześniejszych płyt (gdzieś z tyłu głowy słyszę tu Next To You), gdy panowie próbowali grać punk. Tekst też raczej nie oczywisty. Niby szaleństwo i jakaś długa, zwariowana podróż, a jednak wydaje mi się, że słychać tu podtekst. A może po prostu mam już spaczone myśli. Ale na pewno będę tego głośno słuchać w samochodzie. 


7. Heading South On The Great North Road
Pierwsza z dwóch najpiękniejszych piosenek na tej płycie. Nie ukrywam, że po pierwszym przesłuchaniu miałam takie ciarki, że nie mogłam uwierzyć, że taka piosenka istnieje. Dla mnie to arcydzieło. Przepiękne połączenie inspiracji czerpanych ze staroangielskich utworów, pastorałek i kolęd, które znalazły się na płycie zimowej z 2009 roku, a także z tego co Sting napisał na The Last Ship. Zamykam oczy i przenoszę się do pięknego kościoła podczas Pasterki, gdzie jest ciemno, a wszyscy oczekują na rozpoczęcie mszy. A jako fanka serialu Poldark, uważam, że powinni zapłacić Stingowi za możliwość wykorzystania utworu i dać to do zaśpiewania Demelzie. Wtedy to by wszyscy płakali ze wzruszenia. Tekst przepięknie porywający i mam nadzieję, że nie tylko ja mam takie odczuci słuchając tego utworu. Ile ja bym dała, żeby usłyszeć to na żywo...

NIESTETY NA YOUTUBE NIE MA TEJ PIOSENKI, WIĘC MUSICIE MI UWIERZYĆ NA SŁOWO ALBO POCZEKAĆ AŻ SIĘ POJAWI (chlip, chlip)

8. If You Can't Love Me
Nie wiem dlaczego, ale ten kawałek to dla mnie klasyczny balladowy Sting. Taki miłosny, trochę nieszczęśliwy, z wyrzutem, że ja cię kocham, a ty mnie nie chcesz i postaram się zrobić wszystko, byś jednak ze mną była. To emocjonalne połączenie gdzieś z lat 90-tych i utworami z Sacred Love. Czuć w jego głosie to błaganie. Z tyłu głowy dzwoni mi gdzieś ta melodia, ale nie potrafię sobie przypomnieć co to...


9. Inshallah
Druga najpiękniejsza piosenka na płycie. Nie ukrywam, że jak przeczytałam tekst to oczy zrobiły mi się mokre. Możliwe, że Sting inspirację zaczerpnął z bieżących wydarzeń na świecie, a mianowicie chodzi tu o problem uchodźców. Inshallah po arabsku oznacza "jeśli bóg pozwoli". Tekst dla mnie to swego rodzaju wiadomość, że tak naprawdę nie wszyscy ludzie z tamtych krajów są winni temu co się dzieje i nie można skazywać na śmierć dzieci i ich matek. Do tego melodia tak bardzo kojąca, która jest doskonałym połączeniem trzech wcześniejszych utworów Stinga: Desert Rose, Stolen Car i Coming Home. Ciary, ciary i jeszcze raz ciary...


10. The Empty Chair
Odnoszę dziwne wrażenie, że ta piosenka przygotowuje Stinga na pożegnanie z fanami. Oczywiście nie chcę, żeby to była prawda, ale to brzmi trochę jak skrzyżowanie kołysanki i pożegnalnego listu. Przyznaję się, że popłakałam się jak usłyszałam ten utwór po raz pierwszy. 

Some days I'm strong, some days I'm weak,
And days I'm so broken I can barely speak,
There’s a place in my head where my thoughts still roam,
Where somehow I've come home.

Przepiękny fragment, który pokazuje, że nie ważne jak jesteśmy silni, mamy czasami gorsze dni, a wtedy potrzebujemy miejsc albo osób, które dają nam siłę i poczucie, że nie wszystko jest beznadziejne. Tak jak prolog pasował do rozpoczęcia, tak epilog idealnie zamyka ten utwór. Z kolei Sting dedykuje tą piosenkę Jimmy'emu Foley'owi, fotoreporterowi, który został ścięty przez ISIS. 


Ta płyta to powrót do korzeni. W balladach Sting z najlepszych lat z solowej kariery, natomiast w rockowych numerach zdecydowanie czasy The Police. Do tego teksty bardzo na czasie, poruszające problemy współczesnego świata. Warto było tyle czekać i liczę, że jakimś cudem uda mi się pojechać na koncert do Warszawy, który odbędzie się 27 marca 2017 roku. Liczę, że to nie jest ostatnia płyta Stinga i kolejna będzie równie fantastyczna jak tak. Każdy utwór bardzo dobry, emocjonalny, obok którego nie da się przejść obojętnie. Dziękuję, Mistrzu!


P.S. Gdyby ktoś się zastanawiał co oznacza tytuł płyty to pędzę z wyjaśnieniem. Jest to skrzyżowanie ulic, przy którym mieści się studio nagraniowe. 

wtorek, 15 listopada 2016

Może być słodko i radośnie, czyli Trolle atakują!

Wydawać by się mogło, że jestem dorosłym człowiekiem i idąc na bajkę do kina mam idealną harmonie sama ze sobą. Nie mam się czego bać, nie mam ze sobą chusteczek higienicznych, a jedyne o czym myślę to śmiać się najgłośniej ze wszystkich. Otóż... Cały misterny plan poszedł w... No właśnie. Do tej pory w swoim życiu płakałam na bajkach trzy razy (jeden z razów uświadomiła mi moja mama i trzeba to sprostować). Pierwszy raz, gdy miałam jakieś 4 lata i dostałam na kasecie VHS "Króla Lwa". Tata mi go puścił i poszedł coś robić przy naszym nowiutkim komputerze (tak, to chyba wtedy było, tak mi się wydaje, czy prehistoria). Gdy tylko na ekranie zobaczyłam pamiętną scenę, gdzie umiera Mufasa, wpadłam w taką histerię, że kazałam tacie natychmiast to wyłączyć i nigdy więcej w swoim życiu nie wróciłam do tego filmu. Drugim razem miałam jakieś 7 lat i będąc u babci, wybrałam się z tatą do kina na "Prosiaczka i przyjaciele". Wtedy pierwszy raz się popłakałam w kinie (potem płakałam jeszcze parę razy, ale już na innych filmach i o dziwo, za każdym razem działo się tak, gdy byłam w kinie z tatą). A trzecie moje uronienie łez miało miejsce... w sobotę. Kurczę, co musi być ze mną nie tak, gdy na sali pełnej dzieciaków, siedzę ja, 21-letnia dziewczyna i ryczę jak bóbr, nie umiejąc sobie poradzić z własnymi emocjami. Istotne jest to, że popłakałam się dwa razy.


Mamy tutaj do czynienia z cukierkowym światem Trolli, które tańczą, śpiewają, przytulają się i są szczęśliwe. Król ich "rodu" uratował ich przed okropnymi Bergenami, którzy sami są nieszczęśliwi, a jedynym sposobem, żeby zaznać odrobiny radości jest zjedzenie trolla. Dlatego Bergeni polują na Trolle i pragną, by one wszystkie znalazły się na ich stołach. Ale z okazji świętowania wydarzenia jakim było uratowanie Trolli przed złym gatunkiem, księżniczka Poppy postanawia zorganizować największą i najwspanialszą imprezę na świecie. Jednak nie zdoła przewidzieć tego, że przez swój czyn zdradzi kryjówkę swoich braci i Bergeni w końcu odnajdą cudowne stworzonka...


Trolle to piękna bajka, która na pozór może wydawać się, że jest o niczym. Że to tylko radość, śpiew i wszędzie obecne szczęście. Nie, to tak naprawdę film o tym, że najważniejsze jest to, by zawsze umieć odnaleźć radość życia, że pomimo tragedii i porażek nie wolno się poddawać i należy polegać na tych osobach, dla których jesteśmy ważni. Nie można się zamykać w sobie, trzeba przyjmować otwarte ramiona, a nie przed nimi uciekać. Oczywiście mamy tutaj także przyjaźń, przedstawienie nam tego, że trzeba działać w grupie i jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego. Ten film to taki balans pomiędzy słodkimi a gorzkimi uczuciami, który każdy ma w sobie. Myślę, że mój wybuch emocji był spowodowany tym, że człowiek dorosły o pewnych rzeczach myśli inaczej niż dziecko i z czasem zaczyna doceniać to czego obecnie może już nie mieć, a w przeszłości wydawało mu się to tak oczywiste, że to nie miało prawa nigdy się skończyć.


Mamy także miłość i potwierdzenie tezy, że każda potwora znajdzie swojego amatora. Przez to wkradły się tu motywy Kopciuszka, bo przecież brzydka Bergenka też ma prawo się zakochać i to w swoim ideale. Przypominała mi trochę taką fangirl, której marzenie się spełniło i jej bóstwo na nią spojrzało. Jednak dla mnie numerem jeden w tym filmie była ścieżka dźwiękowa. Owszem, to taki animowany musical dla dzieci, ale młodzi widzowie rozpoznawali piosenki. Chłopiec, który siedział obok mnie zapytał swojej mamy jaki tytuł oryginalnie ma ta ("Can't stop the feeling") piosenka, bo tu jest po polsku, a on woli wersję angielską. Ale mistrzostwem świata dla mnie było wykonanie "Sound of silence" i "September". Piękne utwory, które przyprawiły mnie o salwę śmiechu. 


Szczerze, to nie sądziłam, że we współczesnych animacjach da się wymyślić coś nowego. Myślałam, że wszystko się skończyło po "Shreku" czy "Madagaskarze". Otóż się pomyliłam. A najlepsze jest to, że mnóstwo nowych bajek wchodzi do kina i one będą naprawdę ciekawe. Chociaż denerwuje/martwi mnie to, że w każdej z nich będzie albo sierota albo dziecię/stworzenie, któremu umrze ktoś bliski. To takie przygnębiające. Pozwólmy choć raz nie myśleć o tym dzieciom i nacieszyć się im ich beztroską. A może jestem w błędzie? Może czas na beztroskę już minął i teraz trzeba dzieciakom sprzedawać wszystko prosto z mostu?


Tak czy inaczej na film warto iść nawet jak się nie ma tych kilkudziesięciu lat, a trochę więcej. Każdy znajdzie tam coś dla siebie. A i ciekawą sprawą byłoby obejrzenie bajki w oryginalnej wersji językowej, a nie z dubbingiem. W amerykańskiej ścieżce dźwiękowej mamy same doskonałe głosy, z Justinem Timberlakem na czele. Ale do kina marsz! Polecam ja, ta co wyła jak bóbr i starała się wyjść z kina z twarzą.


czwartek, 27 października 2016

Wcale nie taki dziwny ten Doktor Strange

Na premierę Doktora Strange czekałam odkąd tylko pojawiła się informacja, że taki film powstanie. Z jednej strony koniecznie musiałam zobaczyć kolejną produkcję z Cumberbatchem, a z drugiej tak bardzo pokochałam filmy Marvela, że grzechem byłoby nie iść. Co do samego Benedicta to już nie mdleje z wrażenia przy każdym filmie (tylko przy co drugim), ale uważam, że dzięki temu, że stał się superbohaterem pomału może odklejać łatkę Sherlocka i być kojarzony nie tylko z produkcją BBC, ale z tworem Hollywood. Nie ukrywam, że jak pojawił się w smokingu to pomyślałam sobie, że ładny byłby z niego James Bond, ale niestety chłopak nie ma typowej urody i go raczej nie wybiorą.


I w tym miejscu pragnę napisać, że wpis może i będzie zawierał spoilery, a może nie. Obecnie wszystko o czym chcę tu napisać jest na granicy zdradzania zawartości filmu, więc ciąg dalszy każdy czyta na swoją odpowiedzialność i żeby nie było, że nie ostrzegałam.

Doktor Strange to ten rodzaj filmu, gdzie dopiero poznajemy nowego bohatera. Jego życie przed i po tym, jak miało miejsce kluczowe dla jego życia zdarzenie. Na początku dostajemy genialnego neurochirurga, który jest w stanie nieomal umarłego przywrócić do życia i robi to bez drżenia rąk. Hop siup i pacjent jest wśród nas. Przez to, że jest prawie bogiem jest też przy okazji zarozumiałym dupkiem, którego ego jest większe niż cały świat. Gdy dochodzi do tragedii, która odbiera mu to co dla niego najcenniejsze, czyli władzę w rękach, jest tak zdesperowany, żeby to odzyskać, że udaje się za ostatnie pieniądze do świata, gdzie mało kto chciałby się znaleźć. 


Poznaje mistrzów kontroli świata, czasu i życia i sam się dokształca, by móc odzyskać to co utracił. Z czasem dowiaduje się, że musi stać się pokornym i wierzącym w duszę człowiekiem, by móc osiągnąć harmonię. Oczywiście jest to klasyczny film o superbohaterze, gdzie mamy mistrza nad mistrzami, pomocnika, drugoplanowca, bez którego brakowałoby tego czegoś no i oczywiście tego złego, który był dobry, ale zbłądził. Z villainem w "Doktorze..." mam ten problem, że czegoś tu zabrakło. To jest trochę ten sam przypadek jak w "Strażnikach galaktyki" z Ronanem. Zarówno Kaecilius (grany przez Madsa Mikkelsena) jak i Ronan Lee Pace'a to czarne charaktery, które miały potencjał, ale coś po drodze nie wyszło. Wizualnie Kaecilius przeraża dogłębnie, ale skoro ma możliwość używania złych mocy na wielką skalę to dlaczego tego nie wykorzystuje? Tak samo motyw panowania nad czasem przez Strange'a. Mógł od zapętlić dane wydarzenie albo cofnąć czas, to dlaczego nie cofnął się do momentu, gdy jego świat się zawalił? Wiem, że zapewne wtedy nie byłoby filmu, ale spróbować nie zaszkodzi. 


Bardzo pozytywną sprawą i wywołującą największe salwy śmiechu na pełnej kinowej sali wywoływały odwołania do popkultury i współczesności. Najczęściej oczywiście wychodziły one od samego Strange'a. Jednym z takich przykładów jest pierwsze spotkanie doktora i opiekuna biblioteki Wonga. Stephen był tak zdziwiony, że to tak zwyczajnie Wong, że dopytywał czy to tak jak z Adele i Bono. Gdy do Wonga rzucił coś w stylu "Hej, Beyonce", a tamten nie widział o co chodzi był trochę zdziwiony, jednak Wong nie pozostał w tyle i już w następnej scenie słuchał na odtwarzaczu "Single Ladies". Jednak mistrzowską sceną był fragment, gdy Strange "instaluje się" w swojej celi w czymś na wzór klasztoru, a jego opiekun Mordo, podaje mu kartkę z zapisanym jednym słowem. Kiedy ten się pyta co to takiego, Mordo odpowiada, że to hasło do WiFi, bo przecież w dziczy nie żyją. 


Jednak niewątpliwie największą niespodzianką całego filmu była ukryta scena i jej zawartość. Mam na myśli pierwszą ukrytą scenę, po wstępnych napisach. W owym fragmencie pojawił się... Thor. Z radością pił piwo, które wciąż i wciąż napełniał mu Stephen i opowiadał o tym, że ściągnął Lokiego, by razem odszukali ojca. Na co Doktor z radością odpowiedział, że im pomoże. A co to oznacza? Że prawdopodobnie możemy spodziewać się go w trzeciej części Thora razem z Hulkiem. Ale na bank jest pewne to, że Doktor Strange powróci, bo na napisach końcowych pojawiła się taka informacja. 


Nie można także pominąć efektów specjalnych, które w tym filmie robią ogromną robotę. Zaginanie czasoprzestrzeni, brylowanie między wymiarami i zmierzenie się z czymś co jest najpotężniejsze w całej galaktyce. Nie dziwię się, że większość kopii filmu w kinie jest w 3D, jednak nawet oglądając to w normalnej wersji człowieka może rozboleć głowa. No i broń Boże dubbing! Tylko oryginalna ścieżka. Ale każdy ma odmienny gust. 

Jak dla mnie film był mega petardą i zdecydowanie trafił do TOP3 moich ulubionych marvelowych produkcji. Oczywiście bez popsa Doktora się nie obejdzie i jako prezent pod choinkę będzie idealny. Jedyne czego mogło być więcej to nawiązań do wcześniejszego życia Strange'a. Bo wiemy tylko tyle, że był genialnym neurochirurgiem, miał mega wypasiony apartament i samochód, a także ukochaną, która z nim pracowała, a on palant tego nie potrafił docenić. 


Aktorstwo nic a nic nie rozczarowuje. Obsada na najwyższym poziomie. Ale wiadomo, że film będzie dobry jak grają w nim m.in. Benedict Cumberbatch, Tilda Swinton, Mads Mikkelsen, Rachel McAdams i Chiwetel Ejiofor. 

Film koniecznie do obejrzenia. Bardzo szybko mija na nim czas, w ogóle się nie nudzi, a wręcz przeciwnie. Zaskakuje, bawi i co by się mogło wydawać dziwne ma przesłanie, że nie należy się poddawać i że jeśli jedno się kończy to nie jest to koniec świata tylko początek czegoś nowego i może nawet bardziej istotnego. 


Mi pozostaje tylko czekać na kolejne marvelowskie dziecko, czyli "Strażników galaktyki 2" i następny film, w którym pojawi się Doktor. Benedict, witamy w rodzinie Marvela i czekamy na więcej! 


P.S. Ta czerwona pelerynka jest bardzo fajna. Udusi jak trzeba, ale także sama z siebie otrze łzy. Serio, chcę taką! Kto mi kupi, kto mi kupi?! Będę bardzo wdzięczna, a bestia jest podobno wybredna co do ludzi.

P.S.2. Stan Lee jak zwykle przyczajony tygrys, ukryty smok. 

piątek, 21 października 2016

Z rodziną tylko na zdjęciu, czyli Prosta historia o morderstwie

Będąc na poprzednich dwóch filmach w kinie na ekranie podczas zwiastunów zawsze lądował trailer "Krótkiej historii o morderstwie". Pierwszym razem stwierdziłam, że chyba jednak nie, drugim razem, że ewentualnie, a trzecim razem, oglądając już w domu na YT stwierdziłam, że spoko, jak się zdarzą darmowe bilety to obejrzę. Tak też się stało, wygrałam bilety na pokaz przed premierowy i zabawę czas zacząć. Dodatkowo we wtorek obejrzałam wywiad z Chyrą i po usłyszeniu "film jest brutalny i wieje warsztatem Smarzowskiego" stwierdziłam, że ok, spróbuję (chociaż całym serce NIENAWIDZĘ filmów Smarzowskiego), najwyżej wyjdę z sali.

Po pierwszych pięciu minutach filmu zdałam sobie sprawę, że gdzieś już taki klimat widziałam. Po kolejnych piętnastu już wiedziałam. Jakiś czas temu oglądałam "Cień"  i to właśnie tam był ten klimat. Ciągła zagadka, napięcie, przeskakiwanie z kadru na kadr. Do tego bardzo specyficzna muzyka, która wprowadzała w stan lekkiej psychozy. Jednak tutaj było coś innego, coś co jednocześnie cholernie mnie interesowało, a z drugiej uwierało.


W filmie poznajemy rodzinę. Małżeństwo oraz ich trzech synów. Ojciec policjant, matka bliżej nieokreślone zajęcie (zakładam, że całkowicie poświęcała się opiece najmłodszemu głuchoniememu synowi), a najstarszy syn właśnie kończy szkołę policyjną i wraca w rodzinne strony, by rozpocząć pracę z ojcem. To tak w skrócie. Już od pierwszych minut konwencja filmu jest inna. Historię poznajemy od tyłu, czyli wydarzenie, które zmienia wszystko otrzymujemy w pierwszych minutach. 

Punktem wyjścia jest tajemnicza śmierć rodziców młodego policjanta. Oczywiście staje się on głównym podejrzanym, bo w trakcie filmu dowiadujemy się, że ma ku temu powody. Szczególnie skłonny byłby zabić ojca, który katował matkę i był alkoholikiem. Niby przykładny obywatel, dobry funkcjonariusz, a swoje za uszami każdy ma.



Czytając wiele opisów filmu co trochę pojawiały się stwierdzenia, że to brutalny thriller, mnóstwo w nim zwrotów akcji czy też drastycznych bójek. Cóż, jeżeli drastycznym thrillerem nazwiemy różnie rozwijającą się intrygę kryminalną skorumpowanego miasta no to nie wiem, czy byłam na tym samym filmie. Owszem, otrzymujemy prawdziwą rzeczywistość małego miasteczka, gdzie każdy każdego zna, a ręka rękę myje, tylko czy to od razu sugeruje, że to brutalny thriller? Tak samo sceny bójek. Dwa razy na ekranie ktoś komuś rozciął łuk brwiowy, dostał pałką w głowę albo z pięści w brzuch. Gdy usłyszałam, że film jest inspirowany produkcjami Smarzowskiego to od razu, z miejsca, spodziewałam się latających kończyn, odpadających uszu czy wymiocin na każdym kroku. Nic z tego nie było. Wiadomo, że reżyser, "Krótkiej historii..." Arkadiusz Jakubik jest jednym z naczelnych aktorów Smarzowskiego, ale w reżyserce daleko mu do niego i wszechobecnej rozpierduchy.


Film jest przyzwoitym kryminałem, który zdradza ukryte relacje zarówno rodzinne jak i służbowe. Uważny widz nawet wyłapie kwestię "kto z kim przystaje takim się zdaje", czyli młody policjant pod wpływem zachowań ojca, ale i pracy czy też zmęczenia całą sytuacją, zaczyna się zmieniać w despotycznego seniora rodu. Na szczęście w porę się opamiętuje. 

Jeśli chodzi o obsadę to stwierdzam z radością, że to był bardzo dobry wybór. Filip Pławiak jako młody policjant Jacek, Andrzej Chyra jako jego ojciec i Kinga Preis jako matka to drugie dobre ekranowe trio jakie przyszło mi w tym roku podziwiać w polskim kinie. Pozostałe kreacje aktorskie też dobre, trochę stereotypowe jak na polskie kino. Ale prowincja to prowincja, tam wszystko biegnie swoim trybem. 


Całość naprawdę bardzo interesująca, jeśli się nie czyta tych wszelkich opisów dystrybutorów i innych producentów. Po prostu trzeba iść i samemu się przekonać jak to naprawdę wygląda. Rozwiązania zagadki, czyli sprawcy morderstwa próbowałam się domyślić w połowie filmu. W dobrych rejonach szukałam, ale niecelnie. Jednych może to zaskoczyć, a inni się po prostu w pewnym momencie zorientują. Moja czujność została uśpiona dzięki czemu odczułam zaskoczenie. I to było dobre.

czwartek, 13 października 2016

To chyba nie ta stacja, czyli Dziewczyna z pociągu

Wiele osób mówi, że książka zawsze jest lepsza od filmu. W wielu przypadkach się z tym zgadzam, ale mam też jeden naczelny przykład, gdzie to film zmiażdżył książkę (mam tu na myśli "Poradnik pozytywnego myślenia"). Kupując jakiś czas temu "Dziewczynę z pociągu" w ramach prezentu na święta, liczyłam, że to będzie naprawdę dobra lektura. Sami mistrzowie gatunku polecali, więc czemu by im nie zaufać? No właśnie, nie ufaj nikomu, szczególnie ukochanemu pisarzowi, parafrazując zdanie przyświecające "Zachowaj spokój" Cobena. Nie wiem czy "DzP" to zła książka czy to może ja się już tyle tego naczytałam, że mój szósty zmysł wyczuwający morderców obudził się już w okolicy setnej strony i zdradził mi, kto zabił jedną z bohaterek. Przez to, że wiedziałam już kto był sprawcą, po zakończeniu poczułam się jak oszukane dziecko, któremu w zamian za zrobienie zastrzyku obiecują duże lody, a ono zostaje potem tylko poklepane po ramieniu. Książka mnie nie porwała, wręcz przeciwnie, na jakiś czas przez nią porzuciłam kryminały i thrillery.

Kiedy czytając książkę dowiedziałam się, że ma powstać film miałam mieszane uczucia. Z jednej strony byłam ciekawa co z tego z robią, a z drugiej, gdzieś mnie to zaczęło uwierać, że co by się w księgarniach nie pokazało i było hitem, od razu zostaje przeniesione na ekran. Mimo wszystko obiecałam sobie, że pójdę do kina, żeby zweryfikować odczucia po lekturze. I w tym momencie mogłabym napisać, że film był taki sam jak książka, czyli beznadziejny, dziękuję, dobranoc. Jednak tego nie zrobię. Spróbuję wytłumaczyć jaki mam problem z "Dziewczyną z pociągu".


Podstawowym problemem zarówno w książce jak i w filmie jest dla mnie główna bohaterka. To takie cholernie męczące jak na każdej stronie czytasz, że Rachel jest albo nawalona albo właśnie pije, by po raz kolejny o czymś zapomnieć. Ja rozumiem, że kobieta ma problemy i sobie z nimi nie radzi, ale no bez przesady. Owszem, w filmie może było to mniej pokazane (była jakaś trzeźwiejsza), ale książka była tym naszpikowana po brzegi. Chociaż w ekranizacji bardzo mi się podobało, że popijała wódkę z takiego plastikowego pojemnika na wodę, a nie z oryginalnej butelki. Przyznaję, oryginalny pomysł, zaimponowali mi. 

Kolejnym dziwnym aspektem był fakt, że główna bohaterka stworzyła sobie historię, wokół której zaczęło kręcić się jej życie. W pewnym domu, obok którego kiedyś mieszkała, żyło sobie małżeństwo, któremu ułożyła "swoją" historię, wykreowała ich i zrobiła to tylko w oparciu o to, że przez kilkadziesiąt sekund dziennie na nich patrzyła. Ok, ludzie mają różne obsesje i zainteresowania, ale ona nie miała szesnastu lat, żeby się bawić w wyimaginowane historyjki. Ale nie można jej odebrać jednego, tworzyła piękne rysunki podróżując.


Trochę mnie zdziwiło i rozczarowało, że akcja filmu przeniosła się do Nowego Jorku, a nie toczyła się tak jak pierwotnie w książce w Londynie. Zaburzyło mi to pewny obraz, który widziałam czytając, ale skoro reżyser ze scenarzystą tak sobie zażyczyli to ich sprawa. 

Jeśli chodzi o obsadę to uważam, że casting się postarał. Czytając książkę, mniej więcej wiedziałam kto jest kim i kogo w danym momencie widzieć przed oczami, dlatego w kinie czułam się jakbym miała deja vu. Widziałam tą samą nudną i męczącą Rachel, wyuzdaną Megan, cichociemnego Toma, impulsywnego Scotta i tajemniczego Kamala. A to wszystko przyodziane w twarze Emily Blunt, Haley Bennett, Justina Therouxa, Luke'a Evansa i Edgara Ramireza (którego z każdym kolejnym filmem lubię coraz bardziej). Przemiłym zaskoczeniem była Lisa Kudrow, która zagrała żonę byłego szefa Toma. Po niej tak pięknie widać upływający czas i to, że ewidentnie nic w tym kierunku nie robi. Jest naturalna i zdecydowanie nie odwiedza chirurga plastyka. 


Właściwie prawie wszystko co znalazło się na kartach książki trafiło do filmu. Co to oznacza? Że jeśli ktoś czytał książkę i podziela moje zdanie, będzie się po prostu nudził. Miałam momenty, że zasypiałam. Akcja ciągnęła się niemiłosiernie. Ale jeśli ktoś nie miał do czynienia z książką to jest szansa, że będzie się dobrze bawił. Bo wątpię, żeby te osoby, które przeczytały książkę i im się podobała, w filmie otrzymały coś spektakularnego. Po prostu zobaczą coś co widzieli w swojej głowie, tyle że pewnie z trochę lepszym montażem i bez zbędnych odchyłów alkoholowych. 

Ale żeby nie było, że wszystko mi się nie podoba to pragnę zwrócić uwagę na sposób wykonania pewnego morderstwa. Zostało wykonane dokładnie tak samo jak w książce co mi się niesamowicie podobało. Użyto odpowiedniego narzędzia i sposobu, który w kinie został tak pięknie i realistycznie pokazany. Po sali aż się rozniosły szepty lekkiego wstrętu czy też obrzydzenia. Cóż, widziałam gorsze rzeczy.


Film sam w sobie do najgorszych nie należy, ale szału też nie było. Zdecydowanie do obejrzenia na raz. I w tym przypadku chyba lepiej najpierw obejrzeć film niż przeczytać książkę. A może nie? Zresztą od czego by się nie zaczęło to i tak w jedną i drugą stronę otrzymamy to samo.

środa, 5 października 2016

Dziwna ta rodzina, ale jakże prawdziwa... Czyli Ostatnia Rodzina

Wpis miał się pojawić tak naprawdę w niedzielę, ale mi to nie wyszło. W niedzielę się przeprowadzałam, w poniedziałek był #czarnyprotest, a we wtorek byłam zbyt leniwa. Dlatego stwierdziłam, że jeżeli dzisiaj się za to nie zabiorę to nigdy już tego nie napiszę.

W sobotę wybrałam się z mamą do kina. Co zabawne, sama z mamą w kinie chyba jeszcze nie byłam. Od trzech tygodni powtarzałyśmy, że koniecznie musimy jechać na "Ostatnią rodzinę". W końcu dzień po premierze zabrałam mamę na seans.

Historię rodziny Beksińskich znają chyba wszyscy. A jeśli nie w całości to na pewno wiedzą, że senior rodu, Zdzisław, został zamordowany w swoim własnym domu, bo o tej sprawie było głośno w mediach. Generalnie los całej rodziny był tragiczny. Najpierw zmarła Zofia Beksińska, żona Zdzisława i matka Tomasza, która miała tętniaka i oczekiwano jedynie aż "bomba zostanie zdetonowana". Następnie, po wielokrotnych próbach samobójczych życie odebrał sobie Tomasz, by na końcu jego ojciec został zamordowany przez syna sąsiadów, który wraz z rodzicami pomagał malarzowi w radzeniu sobie z domowym obowiązkami po śmierci żony i syna.


Pierwsza scena w filmie pokazuje Beksińskiego Seniora w 2005 roku, bo potem od razu cofnąć się do 1977 roku, w którym to młody Tomek wyprowadza się od rodziców do mieszkania w bloku niedaleko domu rodzinnego i tam zaczyna wieść osobne życie. Wydawać by się mogło, że wszystko ma się dobrze, jednak to tylko pozory. Zdzisław nawiązuje kontakt z zagranicznym kupcem, Tomek stara się studiować i pracować, a do tego coraz częściej podejmuje próby samobójcze, a Zofia martwi się o syna, że ten nie radzi sobie z życiem. Oprócz tego są dwie babcie, które sobie pomału żyją i nie wybierają się nigdzie z tego świata. Jednak z minuty na minutę wszystko zaczyna się zaciskać.


Ojciec jest typowym artystą. Maluje, snuje się, prowadzi dyskusje zarówno filozoficzne jak i dość ironiczne. Matka cały czas praktycznie albo siedzi w kuchni i pali papierosy albo stara się trzymać życie swojego pierworodnego w ryzach (nawet za niego zrywa z dziewczyną). Z kolei syn jest gdzieś pomiędzy całkowitemu oddaniu się pasji, a chęci jak najszybszego zwiania z tego świata. Dlaczego? Bo tak. Bo jest nieszczęśliwy. Bo wydawać by się mogło, że sam nie wie czego chce. Osobiście, po tym co zobaczyłam w filmie stwierdzam, że chciał odebrać sobie życie, bo jak na tamte czasy miał wszystko. Miał najpotężniejszą kolekcje płyt i kaset z muzyką, a także filmów. Zdzisław nawet za swoje obrazy, które sprzedawał, nie brał pieniędzy tylko chciał, żeby załatwiano mu najnowsze wydanie muzyczne dla syna. 

Beksińscy w latach 70. czy 80 nie martwili się o pieniądze. Oni je po prostu mieli. W lodówce gościła Coca-Cola, Zofia zawsze miała papierosy, a malarz był fanem nowinek technicznych, więc na prywatny użytek miał najlepsze sprzęty elektroniczne jak na tamte czasy (zaczynając od magnetofonów kończąc na kamerach).

Sam film nie jest jakiś szczególnie obdarzony w akcje. Można by powiedzieć, że nie ma dokładnej fabuły. To po prostu wycinki z życia pewnej rodziny, której losy były tragiczne. Nie ma tu budowania napięcia, punktu kulminacyjnego, który wyrwie nas z butów. Tu od początku do końca wiadomo czego się spodziewać. Jednak ten obraz ma coś w sobie. Jest taki, że trzyma tego widza w całkowitym zainteresowaniu. I z zegarkiem w ręku nie czeka się na koniec. Chce się chłonąć każdą scenę.


Gra aktorska na najwyższym poziomie. Andrzej Seweryn jako Zdzisław Beksiński to czysty kunszt aktorski. Każda scena to perełka. Zaczynając od zwykłego "selfie w lustrze" z kamerą (tak, tak, on to znał zanim to było modne), poprzez epickie dialogi/monologi, które potrafiły zarówno rozśmieszyć jak i wzruszyć. Dzięki dyskusjom w tym filmie, nie była to produkcja, która przyprawiała o depresje. Była swego rodzaju czymś ciepłym, co częściej wywoływało uśmiech niż łzy smutku. Aleksandra Konieczna jako Zofia Beksińska była doskonała. Nawet zwykły monolog do syna zamieniała w coś istnie psychologicznego, ale nie narzucającego. Po prostu mówiła co myśli, a co odbiorca jej słów z tym zrobi to już jego sprawa. Z kolei z Dawidem Ogrodnikiem jako Tomaszem Beksińskim mam problem. Może nie na samym filmie, gdy go oglądałam, ale później, gdy po powrocie do domu przeglądałam wszystkie archiwalne zapiski coś mnie zaczęło uwierać. Ogrodnik wykreował młodego Beksińskiego trochę tak, jakby ten był gdzieś na pograniczu nerwicy i autyzmu. A gdy obejrzałam z nim dokument "Dziennik zapowiedzianej śmierci" dostrzegłam, że Tomek był trochę inny. Jego wypowiedzi nie były niczym skrępowane, kamery się nie obwiał, a o muzyce i filmie mówił tak, jakby nic poza tym nie było. W dokumencie także wypowiadali się jego znajomi, a film sprawił wrażenie jakby przyjaciół zupełnie nie miał. W filmie głos też miał jakby zagubiony, a na archiwalnych nagraniach nie dało się tego odczuć. Może różnica polega na tym, że pokazano to jaki był w domu, a nie jaki był pośród ludzi, z którymi mimo wszystko mało przebywał. Tylko z drugiej strony, skąd wiadomo jaki w domu był naprawdę skoro w czterech ścianach był tylko z rodzicami i babkami? No, ewentualnie z dziewczyną.


No i nie mogę zapomnieć o jeszcze jednym, bardzo istotnym aspekcie. Ścieżka dźwiękowa. Dzięki zwiastunowi przypomniałam sobie o pięknej piosence jaką jest "Night in white satin" The Moody Blues. Genialny utwór, który tak naprawdę przybiera na sile, gdy słucha się go w samotności i całkowitej ciemności. Drugim utworem, który doskonale nadał charakteru filmowi jest "Dancing with tears in my eyes" Ultravox. Pamiętam jak wiele lat temu jechaliśmy samochodem i tata puszczał ten utwór z kasety. Aż przeszły mnie w kinie dreszcze. 


Film warty zobaczenia. Wbija się w pamięć i zostaje. Nie ucieka zaraz po opuszczeniu sali kinowej. I tylko żal, że nie jest to polski kandydat do Oscara. Oj bardzo żal...