Kiedy czytając książkę dowiedziałam się, że ma powstać film miałam mieszane uczucia. Z jednej strony byłam ciekawa co z tego z robią, a z drugiej, gdzieś mnie to zaczęło uwierać, że co by się w księgarniach nie pokazało i było hitem, od razu zostaje przeniesione na ekran. Mimo wszystko obiecałam sobie, że pójdę do kina, żeby zweryfikować odczucia po lekturze. I w tym momencie mogłabym napisać, że film był taki sam jak książka, czyli beznadziejny, dziękuję, dobranoc. Jednak tego nie zrobię. Spróbuję wytłumaczyć jaki mam problem z "Dziewczyną z pociągu".
Podstawowym problemem zarówno w książce jak i w filmie jest dla mnie główna bohaterka. To takie cholernie męczące jak na każdej stronie czytasz, że Rachel jest albo nawalona albo właśnie pije, by po raz kolejny o czymś zapomnieć. Ja rozumiem, że kobieta ma problemy i sobie z nimi nie radzi, ale no bez przesady. Owszem, w filmie może było to mniej pokazane (była jakaś trzeźwiejsza), ale książka była tym naszpikowana po brzegi. Chociaż w ekranizacji bardzo mi się podobało, że popijała wódkę z takiego plastikowego pojemnika na wodę, a nie z oryginalnej butelki. Przyznaję, oryginalny pomysł, zaimponowali mi.
Kolejnym dziwnym aspektem był fakt, że główna bohaterka stworzyła sobie historię, wokół której zaczęło kręcić się jej życie. W pewnym domu, obok którego kiedyś mieszkała, żyło sobie małżeństwo, któremu ułożyła "swoją" historię, wykreowała ich i zrobiła to tylko w oparciu o to, że przez kilkadziesiąt sekund dziennie na nich patrzyła. Ok, ludzie mają różne obsesje i zainteresowania, ale ona nie miała szesnastu lat, żeby się bawić w wyimaginowane historyjki. Ale nie można jej odebrać jednego, tworzyła piękne rysunki podróżując.
Trochę mnie zdziwiło i rozczarowało, że akcja filmu przeniosła się do Nowego Jorku, a nie toczyła się tak jak pierwotnie w książce w Londynie. Zaburzyło mi to pewny obraz, który widziałam czytając, ale skoro reżyser ze scenarzystą tak sobie zażyczyli to ich sprawa.
Jeśli chodzi o obsadę to uważam, że casting się postarał. Czytając książkę, mniej więcej wiedziałam kto jest kim i kogo w danym momencie widzieć przed oczami, dlatego w kinie czułam się jakbym miała deja vu. Widziałam tą samą nudną i męczącą Rachel, wyuzdaną Megan, cichociemnego Toma, impulsywnego Scotta i tajemniczego Kamala. A to wszystko przyodziane w twarze Emily Blunt, Haley Bennett, Justina Therouxa, Luke'a Evansa i Edgara Ramireza (którego z każdym kolejnym filmem lubię coraz bardziej). Przemiłym zaskoczeniem była Lisa Kudrow, która zagrała żonę byłego szefa Toma. Po niej tak pięknie widać upływający czas i to, że ewidentnie nic w tym kierunku nie robi. Jest naturalna i zdecydowanie nie odwiedza chirurga plastyka.
Właściwie prawie wszystko co znalazło się na kartach książki trafiło do filmu. Co to oznacza? Że jeśli ktoś czytał książkę i podziela moje zdanie, będzie się po prostu nudził. Miałam momenty, że zasypiałam. Akcja ciągnęła się niemiłosiernie. Ale jeśli ktoś nie miał do czynienia z książką to jest szansa, że będzie się dobrze bawił. Bo wątpię, żeby te osoby, które przeczytały książkę i im się podobała, w filmie otrzymały coś spektakularnego. Po prostu zobaczą coś co widzieli w swojej głowie, tyle że pewnie z trochę lepszym montażem i bez zbędnych odchyłów alkoholowych.
Ale żeby nie było, że wszystko mi się nie podoba to pragnę zwrócić uwagę na sposób wykonania pewnego morderstwa. Zostało wykonane dokładnie tak samo jak w książce co mi się niesamowicie podobało. Użyto odpowiedniego narzędzia i sposobu, który w kinie został tak pięknie i realistycznie pokazany. Po sali aż się rozniosły szepty lekkiego wstrętu czy też obrzydzenia. Cóż, widziałam gorsze rzeczy.
Film sam w sobie do najgorszych nie należy, ale szału też nie było. Zdecydowanie do obejrzenia na raz. I w tym przypadku chyba lepiej najpierw obejrzeć film niż przeczytać książkę. A może nie? Zresztą od czego by się nie zaczęło to i tak w jedną i drugą stronę otrzymamy to samo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz