sobota, 30 grudnia 2017

Możesz być sobą, czyli "Fernando"

Po ostatniej wycieczce do kina obiecałam sobie, że więcej na bajkę nie pójdę (byłam na "Coco" i tak strasznie to przeżywałam, że nawet wpisu nie rozbiłam, ale nie byłam w stanie). Jednak gdy tak wiele razy siedzisz w kinie i oglądasz zwiastuny nadchodzących produkcji to nie możesz się kilku z nich oprzeć. Tak też było i tym razem. No dobra, duże znaczenie miało, że główną rolę dubbingował Marcin Dorociński, a ja za bardzo lubię jego głos, żeby przepuścić taką okazję. Korzystając z dnia wolnego wybrałam się na "Fernando".


Ostatnio mam tak, że kinowe animacje bardziej mnie ciekawią i wzruszają. Na "Coco" poryczałam się już po pierwszych pięciu minutach i wyłam cały film. Serio, wyłam... W przypadku "Fernando" nie uroniłam ani jednej łzy i uważam to za swój osobisty sukces. Może dla tego, że nie było jakoś wybitnie "życiowo". Animacja opowiadała o losach przeuroczego byczka Fernando, który był bardzo wrażliwy i nie za bardzo w głowie były mu walki byków. Los jednak sprawił, że światowej sławy torreador postanowił wybrać go do swojej ostatniej walki w karierze. Jednak zanim dojdzie do korridy to Fernando będzie musiał radzić sobie z tym kim jest i jakie jest jego pochodzenie. Uwielbiam takie produkcje, które pod osłoną szalonej komediowej przygody przekazują bardzo ważne wartości, szczególnie młodemu widzowi, który nawet jeszcze do końca tego nie rozumie.


"Fernando" to tak naprawdę bajka o tym, że należy być sobą i robić to co się lubi, a nie zajmować się czymś, "bo tak trzeba" albo że taka jest tradycja czy nasz wygląd bądź warunki fizyczne. Przecież wielki byk może uwielbiać kwiaty. Nie ma sensu zmieniać kogoś na siłę, gdy ta osoba tego nie czuje. A bardzo często jest tak, że ktoś próbuje dopasować nas do siebie i nie zwraca uwagi na to kim jesteśmy.


Jak już wcześniej wspominałam, Dorociński mistrz w głównej roli, ale prawda jest taka, że ja to bym chciała obejrzeć w oryginalnej ścieżce dźwiękowej, bo za jednego byczego jegomościa głos podkładał David Tennant. Jakież to musi być cudowne, gdy Tennant gada tym swoim szkockim akcentem jako rozczochrany byczek. Dlatego urządzę sobie jakieś polowanie na wersję angielską. Ogólnie wszystkie postaci w filmie były super, no może poza panem torreadorem, bo był taki trochę no, za długie i za chude nogi miał.


Tak czy inaczej miło by było mieć takiego swojego byczka, który najpierw były uroczym malcem, a potem nie zmieniłoby się w nim nic poza jego wielkim ciałkiem, przez które czasem miał kłopoty. Dlatego jeśli będziecie mieli okazję to śmiało wybierzcie się do kina, bo będziecie mieli gwarancję świetnej zabawy przez prawie dwie godziny.


P.S. Obiecuję, że od Nowego Roku będę się starała robić wpisy z każdego filmu. Naprawdę! ;)

wtorek, 19 grudnia 2017

Księgarz też człowiek, czyli trochę wyrozumiałości, drogi kliencie!

Grudzień, szczególnie ostatnie dwa tygodnie przed świętami to gorący okres. W ludziach wyzwalają się jakieś dzikie żądze, przestają myśleć racjonalnie i jedyne co się dla nich liczy to ich własne zadowolenie i zaspokojenie. Są dwie strony tego jakże szalonego czasu. Klienci, którzy dążą po trupach do celu, byle tylko zdobyć wymarzone prezenty i my - sprzedawcy. Ci, którzy muszą wszystkich uszczęśliwić, być niesamowicie uprzejmi, a do tego chcąc czy też nie, ostatni tydzień przed świętami siedzieć w sklepach/galeriach do 22 (wiecie, w Wigilię też pracujemy, na szczęście tylko do 14, ale niektórzy chcieliby, żebyśmy siedzieli za ladami do 18). Nie to, że marudzę, bo uwielbiam swoją pracę i bardzo często dostarcza mi wiele radości, jednak szanowni klienci, nie dajmy się zwariować.

Chciałabym (ku przestrodze) napisać tutaj kilka obserwacji, zarówno swoich jak i koleżanek z księgarni (pracuję w miejscu, gdzie książki mieszkają zanim trafią do naszych domów), które dotyczą tego, jak irracjonalnie zachowują się klienci. Głównie przed świętami, ale czasami także na co dzień.

1. Klient pyta o książkę, kulturalnie, po sprawdzeniu, odpowiadasz, że nie ma, na co słyszysz: "Ale na pewno? Nie ma pani tego gdzieś pod ladą?"

Nie, nie mam. Jeśli system mi pokazuje, że czegoś nie ma to znaczy, że tego nie ma. Wszystko co trafia na półki zostaje zeskanowane i wprowadzone do systemu, żeby potem bez problemu móc to odnaleźć i przekazać w ręce osoby, która jest zainteresowana kupnem. Jedyny problem jaki może się pojawić to taki, że system pokazuje, że coś jest, a tego fizycznie nie ma. Wtedy albo jest to gdzieś na zapleczu zasypane stertą innych produktów i ciężko się do tego dostać albo po prostu ktoś się do tego przytulił i wyniósł niepostrzeżenie z księgarni, nie informując nas o tym. Czyli po prostu to ukradł. 

2. Dwie najwyższe półki na regale to zapas, a mimo to klienci wspinają się na nie i biorą książki jak leci, zrzucając wszystko dookoła.

Ja rozumiem, że wiele osób woli szukać samemu, nie chcą naszej pomocy, gdy pytamy czy czegoś nie potrzebują, ale czy tak trudno dokładnie się rozejrzeć po półkach, które są centralnie na wysokości naszej twarzy? Uwierzcie mi, że praktycznie wszystkie pozycje, które są na samej górze, znajdują się dokładnie w zasięgu waszej ręki i nie ma potrzeby wspinać się po regale i zrzucać wszystkiego co jest obok. A jeśli czegoś nie ma na głównym regale to prawdopodobnie tylko dlatego, że właśnie ktoś kupił daną pozycję, a my nie zdążyliśmy jej uzupełnić. Wtedy wystarczy podejść i poprosić o ściągnięcie jej. Mamy do tego podręczne drabinki, a także dużą drabinę, która niższym pracownikom umożliwia bezpieczną pomoc klientom. 

3. Księgarnia to nie informacja turystyczna.

Lubimy pomagać klientom, szczególnie gdy ci są mili i kulturalni. Możemy też wskazać, gdzie jest spore prawdopodobieństwo otrzymania produktu, którego u nas nie ma. Ale nie jest fajną sprawą, gdy mamy pełen sklep, każdy z pracowników zajmuje się swoimi obowiązkami, aż nagle podchodzi klient i pyta: "przepraszam, gdzie ja tu znajdę aptekę albo fryzjera?". Niestety nie wiem, proszę pani/pana. A może wiem, ale w danej chwili nie jestem w stanie tego pani/panu powiedzieć, bo obok stoi matka z dwójką dzieci, które krzyczą i domagają się bajek, a ty musisz szukać takich, które będą odpowiednie zarówno dla siedmio jak i dwulatka. Nie wiemy (a przynajmniej nie zawsze), gdzie możecie kupić spinacze, pióra wieczne czy też gumę do żucia. My tego w swoim asortymencie nie posiadamy i nie zawsze mamy czas, żeby sprawdzić asortyment każdego sklepu w galerii. I dlatego na każdym piętrze jest informacja dla klientów co i gdzie można mniej więcej zakupić.

4. "Jaka jest tego cena?"

Przykro mi, ale nie jestem w stanie znać ceny każdego z dwudziestu jeden tysięcy produktów dostępnych na stanie. Jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich ma tę informację umieszczoną na odwrocie. A jeżeli nie ma to możemy to sprawdzić w systemie, ale to wymaga podejścia do nas i poproszenia o to. A nie darcia się na pół sklepu "pani, jaką to ma cenę, bo tu nie ma?". I uprasza się także o to, że jak z marszu nie potrafimy podać takiej informacji, bo jesteśmy zajęci obsługą innej osoby, to nie należy robić min lub wypowiadać nieodpowiednich komentarzy. My zazwyczaj to wszystko słyszymy i widzimy, a wtedy zupełnie zmienia się nasze podejście do was, do naszych klientów.

5. "Ooo, drogo tu u was. Pójdę jeszcze do (tu wstaw odpowiedni sklep z tymi samymi artykułami), może tam mają taniej, a jak nie to wrócę.

Nie, nie mają taniej. Nie, nie wrócisz. Każdy sieciówkowy sklep ma takie same ceny, bo są to ceny tzw. "okładkowe". Jest to wymóg wydawcy, producenta, szefostwa firmy. Czasami, od wielkiego dzwonu zdarzają się promocje, ale umówmy się: mają je tylko osoby z kartami stałego klienta albo z przypadkowymi kuponami promocyjnymi. Ewentualnie niższe ceny mają sklepy internetowe. Ale stacjonarne bardzo rzadko. Więc jak już pójdziesz do konkurencji i zobaczysz, że mają w tej samej cenie co my, to czego szukasz to już do nas nie wrócisz, bo nie będzie ci się chciało pokonywać tej samej trasy, żeby się cofnąć po coś co tu też możesz kupić. 

6. "Nie ma tego? Ale jak to? Dlaczego tego nie macie?!"

Nie mamy, bo albo przestali wydawać dany tytuł albo w magazynie tego nie ma. A jak magazyn czegoś nie ma to i my nie będziemy mieć tego na stanie, bo przecież skądś to do nas dociera. I nie dopytujcie czy wiemy dlaczego tak jest, że magazyn tego nie ma. My nie posiadamy takiej wiedzy. Przecież nie jesteśmy ludźmi, którzy mają na to wpływ. Jak tylko się pojawi w magazynie to na pewno do nas trafi, bez obaw.

7. "A może jakiś rabacik?"

Nie. To nie jest turecki czy egipski targ, na którym licytujesz się o cenę produktu. My mamy odgórnie narzucone co jest w jakiej cenie. Do tego firma, w której pracuję jest nowa na rynku i dopiero raczkujemy w kwestii promocji, obniżek i rabatów. Oprócz tego co jest przecenione na stołach czy regałach innej obniżki nie otrzymacie. Choćbyście bardzo chcieli. Nawet my pracownicy jeszcze nie mamy bonifikart upoważniających nas do zakupu po niższej cenie. Dlatego nie proście nas o to, nawet w żartach, bo po pewnym czasie i po setnym pytaniu o to samo, zaczynamy reagować alergicznie na ten magiczny zwrot.

8. Klient ze słuchawkami w uszach to zło wcielone.

Nie, on nam nic nie robi. Zazwyczaj nie sprawia problemu. Jednak przyprawia nas o zakłopotanie i czasami o zażenowanie. Gdy wchodzi do księgarni to nie wiesz czy masz mu powiedzieć "dzień dobry" czy po prostu sobie odpuścić (wymogiem firmy jest witanie klienta, gdy tylko przekroczy próg salonu, a także gdy po krótkim rozeznaniu przez klienta masz obowiązek podejść i zapytać czy nie potrzebuje pomocy w poszukiwaniach jakiegoś produktu). Potem gdy przychodzi druga część interakcji z klientem bardzo często zderzasz się ze ścianą. Dosłownie. Pochodzisz, pytasz i nic. A dlaczego? Bo klient słucha muzyki na full i ma cię głęboko w poważaniu. A ty odchodzisz ze spuszczoną głową, patrzysz z politowaniem w kierunku koleżanek księgarzy i zastanawiasz się czy iść poprawiać książki, zająć się innym klientem czy zatłuc tego co ma cię gdzieś rzucając w niego najgrubszą książką. Niby nic nie znaczącego, ale dla nas przykra sprawa.

9. Czy "dzień dobry" jest takie trudne do wypowiedzenia?

Jak pisałam w punkcie wyżej musimy witać klientów. Owszem, klienci bardzo często nie słyszą naszego powitania, gdy stoimy na drugim końcu salonu i zajmujemy się kimś innym. Ale czy tak ciężko odpowiedzieć, gdy przechodzi się obok nas i patrzy się nam w oczy? Ok, rozumiem, możesz być obcokrajowcem, ale no błagam... To świadczy tylko o wychowaniu albo o tym jak inni traktują tych co pracują w usługach. Ludziom się wydaje, że w handlu pracują osoby bez wykształcenia czy też bez jakiejkolwiek wiedzy. Ogrom z nas to ludzie, który prawdopodobnie kończą drugi kierunek studiów, piszą trzy prace i nie chcą żyć na utrzymaniu rodziców. Tak naprawdę większość z nas jest lepiej wykształcona od tych, którym się wydaje, że są nie wiadomo kim, że przychodzą do nas i dają nam zarobić. 

10. "A płyt z filmami i muzyką to tu nie ma?"

Nie, bo to jest KSIĘGARNIA! Owszem, w obecnych czasach zdarzają się sklepy, w których jest wszystko, ale generalnie w księgarniach są tylko książki. Ewentualnie audiobooki, produkty do pakowania (torebki ozdobne, papiery) i niewielkie artykuły papiernicze takie jak zeszyty, taśma klejąca czy długopisy. Ale nie, nie mamy muzyki, gier komputerowych, papierosów, prezerwatyw czy folii aluminiowej. 

11. "Bo ja mam pytanie. Nie pamiętam autora ani tytułu, ale czy jest może taka książka z niebieską okładką?"

Szanowni Państwo, książek z niebieską okładką są tysiące. Co mi po tym, że mi pan/pani powie, że ona ma ok. czterystu stron i jest ciemnoniebieska. Aby odnaleźć jakąś książkę potrzebne mi jest minimum jedno z dwóch kryteriów. Albo autor albo tytuł. Ewentualnie jeśli jest to nowość to temat jakiego dotyczy. Ale nie jestem w stanie na podstawie koloru okładki zlokalizować książki sprzed piętnastu lat. 

12. "Fajna ta książka? Co mi pani o niej powie?"

Ja naprawdę nie znam wszystkich książek. Staram się jak mogę wiedzieć mniej więcej coś o jak największej ilości pozycji, ale wszystkiego nie da się znać. Nie potrafię powiedzieć o czym jest książka wykopana z samego końca regału z historią, bo po pierwsze nie jest to mój ulubiony dział literatury, a po drugie, powtórzę po raz kolejny, w księgarni są tysiące tytułów. Dlatego z tyłu okładki jest jej krótki opis. To pomaga, naprawdę. A jak nie, to można zajrzeć do środka i ją przejrzeć albo poczytać co nieco o niej w Internecie. 

13. "Nie dość, że robię u was zakupy to jeszcze mam płacić za reklamówkę?!"

Bardzo chętnie rozdawałabym je za darmo i to po pięć do zakupu, ale to nie ode mnie zależy. Z tego co wiem to obecna partia rządząca wprowadziła obowiązek poboru opłat za reklamówki, bo chodzi tu o ochronę środowiska. Dlatego błagam, nie miejcie do nas pretensji, nie krzyczcie na nas, że to złodziejstwo, bo to nie nasza wina. Jeśli nie chcesz reklamówki to albo noś swoją albo grzecznie odpowiedź, że dziękujesz, ale nie chcesz, bo cię nie stać/nie chcesz wyrzucać pieniędzy w błoto. My to zrozumiemy i o nic nie będziemy pytać.

14. "A karta rabatowa z (tu wpisz każdy inny sklep jaki przyjdzie ci do głowy) albo podarunkowa to u was jest przyjmowana?"

Nie. Każda sieć ma swoje systemy kart rabatowych czy podarunkowych. Jedna nie jest do wszystkich sklepów. Ja wiem, że każdy ma stosy takich kart w portfelu, ale nie, my jeszcze swojej nie mamy.

15. Nie stójcie w progu sklepu albo ciągle nie wchodźcie i nie wychodźcie.

Wiele sklepów ma liczniki wejść i wyjść w okolicy kraty zamykającej sklep. Dziewięćdziesiąt pięć procent klientów nie ma o tym pojęcia. Dlatego nie urządzajcie sobie pogaduszek z dawno niewidzianą koleżanką w progu naszego sklepu. Licznik wtedy wariuje, a my mamy pustą statystykę. Góra się dopytuje jak to możliwe, że było tak wielu klientów, a utarg jest tak niski. To samo się tyczy dwugodzinnego stania z przyjaciółmi na środku sklepu i opowiadania sobie ostatnich ośmiu lat swojego życia. Idźcie na kawę, tam przynajmniej usiądziecie. 

16. "A pakujecie na prezent?"

Mogę zapakować w naszą firmową reklamówkę albo w torebkę, którą wybierze pan/pani z regału. To nie jest punkt pakowania prezentów. Nie zawijamy w papier, nie oklejamy taśmą i nie piszemy imiennych bilecików. Nie mamy na to czasu. Poza tym większość z nas nie ma takich zdolności manualnych (nie chcieliby państwo, żebym to właśnie ja pakowała wasz prezent, naprawdę).

17. *wisi kartka z informacją, że zwrotów nie przyjmujemy* "A będzie to można zwrócić w razie czego?"

Nie, nie będzie można. Sklepy nie mają obowiązku przyjmowania zwrotów bądź dokonywania wymian. Jest to tylko i wyłącznie dobra wola kierownictwa firmy. I nie mówię tutaj o towarze uszkodzonym, ale o pełnowartościowym. O takim, który wam się znudzi czy też jest zdublowanym prezentem. Trzeba dobrze przemyśleć to co chce się zakupić. 

18. "Ja za to zapłacę, bo muszę rozmienić tę stówę".

Mam świadomość, że bankomat nie pluje drobnymi, ale jeśli pięć osób z rzędu ma do zapłaty dwadzieścia złotych i płaci banknotem stuzłotowym to myślicie, że skąd ja wezmę drobne? Nie zawsze jest tak, że w kasie mamy mniejsze nominały. Przecież jakoś musimy je zdobyć, a w jaki inny sposób niż poprzez zapłatę od klientów? Dlatego nie bądźcie dla nas niemili, gdy prosimy was chociaż o końcówkę kwoty do zapłaty w drobnych. Albo nie miejcie pretensji, gdy czterdzieści złotych wydamy wam w złotówkach. Jak wy nam, tak my wam.

19. "To ja się jeszcze zastanowię".

Wiem, że wielu z was ma ogromny problem co komuś kupić, bo albo dobrze nie znacie tej osoby albo ma już mnóstwo książek, ale proszę was, nie sprawiajcie, że mamy ochotę was rozerwać na strzępy, gdy pokazujemy wam piętnaście różnych książek, stajemy na głowie, by wam dogodzić, staramy się, żebyście byli w miarę możliwości dobrze poinformowani co wam oferujemy, a wy mówicie, że to niewystarczające i sobie idziecie. Czasami warto nas posłuchać, bo naprawdę znamy się na swojej robocie, wiemy co jest dobre, a co omijać szerokim łukiem. To jest kwestia doświadczenia jak w każdej innej dziedzinie.


Doceniłam te wszystkie rzeczy, dopiero gdy sama stanęłam po drugiej stronie barykady. W żadnym wypadku nie chcę powiedzieć, że wszyscy klienci są tacy sami. Zdecydowana większość to cudowni ludzie, którzy potrafią nam zaufać, pożartują, wypytają o nasz gust literacki czy nawet wrócą za jakiś czas, podziękują i kupią coś ponownie. Proszę Was wszystkich, trochę empatii, zrozumienia i cierpliwości. Jesteśmy tylko ludźmi, kochamy to co robimy i staramy się wszystkim pomóc. Ale co może dwóch księgarzy, gdy na sklepie pojawia się tłum dziesięciu osób, a trzy z nich oczekują od nas natychmiastowej pomocy?


P.S. Dziś bez obrazków. Tym razem słowa ważniejsze...

sobota, 28 października 2017

Ratujmy Asgard, czyli Thor Ragnarok

Thor powrócił i to w najlepszym wydaniu. Pamiętam jak rok temu sprawdzałam kiedy mniej więcej pojawi się "Ragnarok" i tak strasznie nie mogłam się doczekać, kiedy zasiądę na fotelu w kinie i odpłynę. Od czwartku już wiem, że było warto czekać.


W nowej części Thor traci swoje piękne włosy oraz młot i musi zmierzyć się z Hulkiem w walce, a to wszystko na dziwnej planecie u dziwnego faceta, którego przyjacielem staje się Loki. A w tym samym czasie w Asgardzie pojawia się nowy władca, a właściwie władczyni, która chce zupełnie czegoś innego niż Thor. I tak zaczyna się zabawa, która zmieni wszystkich i wszystko.


Zawsze wydawało mi się, że Thor to jest ten najmniej zabawny, najbardziej mroczny, który ma tylko młotek i nic poza jego piękną urodą mu nie pomaga. Do tego ma brata, który jest cudownym złolem i jest lepszy od niego. "Ragnarok" udowodnił, że wcale tak nie jest. Thor stworzył przegenialny duet z Hulkiem i nawet dogadał się ze swoim kochanym braciszkiem. Cały film dostał lekkości, kolorów i nie było tego dziwnego, nudnego mroku, który mieliśmy w dwóch pierwszych częściach. Na szczęście zabrakło też wątku romantycznego, co było takim dobrym zabiegiem. Może dlatego to wszystko zadziałało. Na pewno jest to ogromna zasługa reżysera. Taika Waititi sprawił, że to była bardziej komedia z akcją niż akcja z komedią. Polecam obejrzeć "Co robimy w ukryciu", które również jest jego dziełem.


Niesamowicie się ucieszyłam, że w końcu na ekranie zagości Hulk. Jak się okazało to był chyba jego najlepszy występ w dotychczasowych filmach Marvela i tak bardzo nie mogę przeboleć, że nie dostanie swojej własnej części. Zresztą Loki zasługuje na to samo. Nie sądziłam, że z naczelnego złego może się tak zmienić. A jaka radość zagościła na mojej twarzy, że pojawił się w scenie razem z... Doctorem Strangem. Tak, tak, Ben i Tom w jednym filmie Marvela. Tyle pięknej brytyjskości w jednym momencie. Co do Doctora Strange'a to taki mały spoiler: pojawił się tylko raz, w jednej długiej scenie i na dobrą sprawę mogło go wcale nie być, no ale przynajmniej było ładne wprowadzenie do filmu.


Do tego Groot ze Strażników Galaktyki zaczyna mieć poważną konkurencję w postaci Korga (głosu użyczył mu Pan Reżyser, przez co nie mogłam się Taiki w filmie doszukać i dopiero potem się zorientowałam, że to on). Ta urocza Kupa Gruzu jest naprawdę przyjazna. Do tego dba o swoich przyjaciół i jest delikatny jeśli tylko chce. Już mi smutno, że nikt nie wpadł na pomysł stworzenia jego Popsa, bo z wielką przyjemnością bym go kupiła. Taki mały mój własny Korg.


Muzyczny motyw przewodni z filmu to mega petarda. Led Zeppelin to był doskonały wybór. Akurat w tym Marvel jest genialny. Ale i tak uważam, że Strażnicy Galaktyki i serial Luke Cage mają najlepszą ścieżkę dźwiękową. Tak czy inaczej polecam wybrać się do kina na trzecią część Thor, bo jest zupełnie inna niż poprzednie, co wyszło tylko na plus. Thor oczywiście powróci w przyszłym roku, wraz z nowym filmem o Avengersach. No ale tam mają się pojawić wszyscy (proszę, proszę, dajcie wspólną scenę Groota i Korga, błagam!). Tymczasem, biegnijcie do kina i bawcie się dobrze!


niedziela, 15 października 2017

Ten Bałwan się roztopił, czyli Pierwszy śnieg

Nie ukrywam, że jak tylko odkryłam, że "Pierwszy śnieg" powstanie, to obiecałam sobie, że pójdę do kina i to w dniu premiery. Nawet chciałam do tego czasu przeczytać wszystkie książki z Harrym Holem. Przeczytać wszystkich nie zdążyłam, ale tą której film dotyczy, jak najbardziej. Do tego w dniu premiery znalazłam się w kinie i czego chcieć więcej? A no właśnie... Może dobrego filmu?


Generalnie "Pierwszy śnieg" przedstawia serię kilku makabrycznych zabójstw dokonanych na kobietach. W książce naprawdę nie było to takie łatwe rozpoznać kto za wszystkim stoi. Z kolei w filmie nie miałabym najmniejszego problemu z rozszyfrowaniem tej zagadki, ponieważ wszystko było podane jak na tacy. Zresztą już od pierwszej sceny pokazana była rozbieżność z oryginałem. Zdaję sobie sprawę z tego, że to tylko "na podstawie", jednak wolę jak podstawa jest wierna oryginałowi w większym, a nie mniejszym stopniu. Nie chcę za bardzo zdradzać co od czego się różniło, bo książkę naprawdę warto przeczytać. No i dziwiło mnie to, że "Pierwszy śnieg" to 7 tom, w którym głównym bohaterem jest norweski detektyw. Zazwyczaj zaczyna się od początku, no ale widocznie ktoś miał taką wizję. Tylko, że i tak jest pewien problem i tak, przynajmniej dla mnie. Bo ja jako osoba po lekturze książki to co widziałam na ekranie porównywałam do tego co przeczytałam. Ale osoba, która nie czytała książki momentami miała problem, żeby ogarnąć niektóre wątki, bo najzwyczajniej w świecie pewne sytuacje i powiązania w filmie nie zostały wytłumaczone. A wszystko przez to, że nie da się w dwie godziny ekranizacji upchnąć ponad czterystustronnej książki.


Tak czy inaczej dla mnie książkowy Harry już zawsze będzie miał twarz Michaela Fassbendera, któremu wybaczam to, że tu coś nie wyszło. Dla Fassbendera jestem w stanie na wiele rzeczy przymknąć oko, więc i tu niech tak będzie. Za to niesamowicie w tym filmie drażnił mnie Val Kilmer. O matko, nie mogłam na niego patrzeć i go słuchać. Wyglądał jak bokser, który od pewnego czasu zaczął stale odwiedzać chirurga plastyka i ostrzykiwać się botoksem. Właściwie nigdy nie byłam jego fanką, ale tu mi tak bardzo przeszkadzał. 


Zabawne, ale montażyści też się nie popisali, ponieważ w zwiastunie zostały umieszczone dwie sceny, których w ogóle nie było w filmie. Nie wiem czy komuś się przysnęło czy co, ale mimo wszystko po zwiastunie miałam ogromny apetyt na ten film. Po książce urósł do ogromnych rozmiarów, a gdy już było po to poczułam spore rozczarowanie. Kurczę, ten film mógł mieć wszystko, a tak naprawdę nie miał nic. I to jest smutne. 


Generalnie zabrakło tego czegoś, tego magnetyzmu, który ma książka. Tutaj wszystko spłaszczyli, pociągnęli do minimum minimum i widz wyszedł z kina zawiedziony. Po prostu będę się trzymać tego, że po raz kolejny dostaliśmy pusty przekład do zarabiania pieniędzy dla Holiłudu. I chociaż bardzo bym chciała to mam nadzieję, że nie wezmą się za ekranizację kolejnego tomu...


czwartek, 5 października 2017

Kadry pędzlem malowane, czyli Twój Vincent

Nie pisałam cały miesiąc i jest mi smutno z tego powodu. No ale tyle się działo przez ten czas, że zupełnie nie było mi z tym po drodze. Ale teraz już wracam... Wracam i to z filmem, na który czekałam odkąd tylko się dowiedziałam, że powstanie. Czasami jest tak, że czeka się i czeka, ale wie się, dokładnie się wie, że jak już się wejdzie na kinową salę to nie będzie to stracony czas. "Twój Vincent" zachwyca. Zachwyca do tego stopnia, że przez całe moje ciało przechodziły ciarki. I to nie jednokrotnie.


Film opowiada o tajemniczej śmierci Van Gogha i momentach, które poprzedzają ten tragiczny dzień. Jednak głównym bohaterem nie jest malarz. Mamy tu opowieść o młodym chłopaku, Armandzie Roulinie (Douglas Booth), który otrzymuje od swojego ojca list, który został napisany przez Van Gogha, by ten dostarczył go bratu artysty, Theo. Akcja filmu dzieje się już po śmierci Van Gogha. Dla wszystkich motyw śmierci malarza był zagadką i każdy z kim rozmawiał Armand przedstawiał mu jego własną wersję i domysły.


"Twój Vincent" to koprodukcja polsko-brytyjska. Film składa się z 65000 klatek, które są ręcznie malowanymi obrazami, które przetworzono na animację. Aktorzy zostali doskonale odwzorowani na obrazach. Czasami ma się wrażenie, że ogląda się normalny film, a nie animację. W Polsce produkcja głownie jest pokazywana z dubbingiem. Szczerze mówiąc, w tym wypadku wolałabym obejrzeć z napisami (mimo że to animacja), bo nie ukrywam, że chciałam posłuchać głosu Aidana Turnera czy Eleanor Tomlinson, który pojawili się w tym filmie. I mimo, że bohater Turnera w polskim dubbingu otrzymał głos Macieja Stuhra i to zagrało, tak w przypadku Tomlinson było już trochę gorzej. Tutaj głosu użyczyła Olga Frycz i to bardzo drażniło. Nie wiem czy to moja kwestia przyzwyczajenia do głosu Eleanor, ale jak dla mnie w polskim dubbingu jej bohaterka otrzymała zbyt piskliwy głos, przez co wyszło zbyt cukierkowo i mizdrząco.


Oprócz dubbingu miałam problem z jeszcze jedną rzeczą, ale zrzucę to na mój nie do końca sprawny wzrok. Otóż, gdy kadry były w miarę statyczne to nie miałam problemu, jednak gdy klatki bardzo szybko się zmieniały, obraz mi się rozmazywał co sprawiało, że wszystko się zlewało i nie mogłam dobrze skupić się na tym co jest na ekranie. Poza tym wizualnie było przepięknie. Cudowne kolory i podobieństwo do oryginalnych prac Van Gogha. Nie znam się na malarstwie, ale jako zwykłemu widzowi niesamowicie to się podobało. Może sama fabuła nie była przegenialna, ale artystycznie petarda.


Film wzruszający, dający do myślenia. Zresztą ja mam ten problem, że Van Gogh jakoś tak dziwnie na mnie działa. W szkole od zawsze w podręcznikach do plastyki najdłużej przyglądałam się jego pracom, a sama historia jego życia mnie ciekawiła. Nawet za jeden z najlepszych odcinków Doctora Who uważam właśnie ten, gdzie Doctor spotyka Vincenta. Pamiętam, że wtedy popłakałam się jak dziecko. Na filmie również oczy mi się zeszkliły i nawet stwierdziłam, że trzeba udać się do Amsterdamu, żeby pójść do muzeum, gdzie są obrazy Van Gogha. Dlatego warto iść do kina i przez półtorej godziny udać się w przepiękną podróż, z której powróci się z pięknymi obrazami w głowie.


piątek, 1 września 2017

Monarchia to nic fajnego, czyli The Crown

Za "The Crown" chciałam się zabrać odkąd założyłam sobie Netflixa, ale jakoś tak zawsze pierwszeństwo miało siedemdziesiąt innych seriali. Gdy tylko znalazłam się w Anglii z jedynym dostępem do seriali na telefonie, nie miałam wyjścia. Zabrałam się za oglądanie i to była jedna z lepszych decyzji. Ten serial to czyste złoto, a na drugi sezon trzeba jeszcze czekać prawie sto dni.


Ten serial albo się kocha albo nienawidzi. Albo się wciągasz albo porzucasz po jednym odcinku. To specyficzna produkcja, której akcja jest budowana w powolny sposób, wszystkie detale są dokładnie pokazane i każda scena ma znaczenie. Co ciekawe nie wszystko zawsze jest ułożone chronologicznie. Bo raz jesteśmy w przed wojną a za chwilę w 1953 roku. Miejscami odcinki mogą się dłużyć (miałam chyba tak przy trzecim odcinku, że oglądałam go prawie cztery godziny, bo po kilkudziesięciu minutach musiałam przerywać, żeby zebrać myśli).


"The Crown" to generalnie historia Królowej Elżbiety, która od najmłodszych lat jest przygotowywana do tego, że zasiądzie na tronie. Ona nie do końca tego chce, ale z czasem zaczyna przejmować obowiązki swojego ojca, który też na tronie zasiadł niezupełnie dzięki temu, które miejsce zajmował w kolejce (każdy kto choć trochę się interesuje Rodziną Królewską wie jaka była przyczyna). Elżbieta zaczyna układać sobie życie, wychodzi za mąż, wyjeżdża w podróż poślubną i... w Afryce dowiaduje się, że została królową. Jako młoda dziewczyna musi zacząć podejmować decyzje nie tylko zgodne z jej przekonaniami, ale dodatkowo musi się liczyć z Gabinetem, który siedzi jej na plecach. Z tego tytułu pojawią się konflikty, walki i problemy rodzinne.


Claire Foy została doskonale obsadzona w roli Elżbiety. Jest pięknie nieporadna, nieśmiała, a miejscami tak bardzo irytująca, że ma się ochotę przed nią stanąć, złapać ją za ramiona i potrząsnąć. Z każdym kolejnym odcinkiem zmienia się diametralnie, z delikatnej zmienia się w stanowczą, a z niezdecydowanej w umiejącą podjąć pewne decyzje. Doskonale partneruje jej Matt Smith w roli księcia Filipa. Poza tym, że uwielbiam Matta, to uważam, że tak naprawdę to on zrobił najlepszą robotę w serialu. Początkowo chłopiec, który ukradł kochaną córeczkę tatusia i bierze ją za swoją żonę, zmienia się w faceta, który ma dość bycia rządzonym przez żonę i musi stać w jej cieniu. Na dokładkę jest jeszcze Vanessa Kirby, która wciela się w postać księżniczki Małgorzaty, zupełnego przeciwieństwa Elżbiety. Odważna, posiadająca swoje zdanie, walcząca o ukochanego i o to, by mogła z nim być.


Generalnie historia Rodziny Królewskiej jest bardzo interesująca i zastanawia mnie czy np Królowa widziała serial. W końcu to o niej, a tak naprawdę to nie wiemy wszystkiego. Z niecierpliwością czekam na drugi sezon, bo jestem ciekawa rozwiązania kilku istotnych wątków. A z tej okazji, że do 8 grudnia daleka droga i ten kto jeszcze nie oglądał, to ma trochę czasu, by nadrobić. Idzie jesień, więc kocyk, wino/herbata i seans z Netflixem. Nic więcej nie będę zdradzać, bo nie warto psuć oglądania. Zostawię tylko Matta jako księcia Filipa...


czwartek, 31 sierpnia 2017

Emotikona jedzie w podróż między aplikacjami, czyli Emoji Movie

Ja wiem, ja wiem, sto lat nie pisałam, że ja po prostu nienawidzę robić wpisów na telefonie, a podczas ciężkich trudów zarobkowych nie miałam ze sobą laptopa. Tak więc teraz nazbierało mi się milion wpisów do zrobienia, ale obiecuję, że w miarę możliwości będę wszystko nadrabiać. W Anglii w kinie byłam dwa razy, raz na Spider-Manie, a później w sierpniu po raz drugi na "Emoji Movie". Poszłam, bo obiecałam, a jak się obiecuje to się dotrzymuje. No i poszłam i nie popełniajcie tego błędu, gdy film wejdzie już do kin w Polsce (premiera jakoś ma być na przełomie września i października).


Prawda jest taka, że wpis mógłby się opierać na jednym zdaniu. Naprawdę. W filmie poznajemy emotikonkę Gene, który powinien być po swoich rodzicach czymś w stylu "meh", ale niestety coś z nim jest nie tak. Potrafi okazywać emocje innych emotek i niestety jest to dla niego uciążliwe. Dlatego postanawia się wyrwać z komunikatora rozmowy i poszukać swojego szczęścia w innych aplikacjach. Niestety jego wycieczka przyczynia się do tego, że telefon zaczyna szwankować, a jego właściciel nie potrafi sobie z tym poradzić. W podróż z Gene udaje się Hi-5 i Jailbreak (musicie mi wybaczyć, że piszę to oryginalnymi nazwami, ale nie mam zielonego pojęcia jak oni to przetłumaczą w polskim dubbingu - oby nie "Cześć Piątka i Przerwa Więzienna czy coś). No i tak ta trójka sobie podróżuje, by przekonać się kim naprawdę są i jakie mają umiejętności.


Oczywiście wszystkie emotikony, które mamy w swoich komunikatorach pojawiły się w filmie, a największą furorę oczywiście zrobiła kupa. A przy okazji ta kupa mówiła głosem Sir Patricka Stewarta. Myślę, że dzieciak nie do końca wiedzą kto to, ale pominę to. Właśnie jeśli chodzi o dubbing to była to jedna z lepszych rzeczy. Za Hi-5 głos podkładał James Corden, a za Jailbreak Anna Faris. Do tego ścieżka dźwiękowa genialna. Ostatnio muzyka twórcom filmów wychodzi i chociaż uszy mogą się świetnie bawić na większości seansów. 


Sam film naprawdę nie miał w sobie głębszej historii, scenariusz leżał, za to na pewno wpływy pieniężne z gadżetów i promocji były obfite. Na pewno dzieciaki tłumnie będą chciały iść do kina, ale dorośli jeśli mają wybór to niech sobie odpuszczą. Na tym filmie po raz pierwszy zdarzyło mi się wyjść na moment z sali (duża kawa zrobiła swoje) i szczerze mówiąc nic mnie nie ominęło. Jedyne co się zmieniło to to, że emoty przeszły z Candy Crush do Spotify. Raz obejrzane i zdecydowanie wystarczy.


niedziela, 23 lipca 2017

Wibbly Wobbly Timey Wimey... Stuff, czyli Doctor Who Experience

Znacie to uczucie, gdy po pewnym czasie wpadacie w fandom i wiecie, że już z niego nie wyjdziecie? Ja tak mam za każdym razem. Ostatnio wpadłam w wir Doctora Who i już tak zostało. Jako że w te wakacje nawymyślałam sobie wycieczki szlakiem seriali to nie mogło zabraknąć najnowszego nabytku. Dwa miesiące temu w internetach wynalazłam coś na kształt muzeum o Doctorze Who. Ku mojej radości okazało się, że to tylko godzina czterdzieści pociągiem od miejsca, w którym teraz mieszkam. Oznajmiłam towarzyszce moich podróży, że nie popuszczę i musimy jechać do Cardiff na wystawę. Z dnia na dzień coraz bardziej się nakręcałam, a gdy dotarłam na miejsce zmieniłam się w szalonego pięciolatka.


Niespodziankę mogłam już mieć przy zakupie biletów, ale niestety wszystko już było wykupione. Otóż można było nabyć bilety specjalne, które zawierały paczkę z fanowskimi gadżetami. Był tam m.in. klucz do Tardis, koszulka, torba czy certyfikat towarzysza. Cóż, musiałam się zadowolić zwykłym biletem, ale odbiłam to sobie w specjalnym sklepie z gadżetami. O 13 weszliśmy na pierwszą część wystawy. Był to specjalny pokaz/przedstawienie, w którym udział brali zwiedzający. Na ekranach wyświetlał się filmik z instrukcjami od Doctora (12 Doctor, oczywiście), by pomóc ocalić mu świat. Trafiliśmy do Tardis, lecieliśmy przez galaktykę, trafiliśmy na bitwę z Dalekami, szliśmy strasznym lasem z Weeping Angels i szukaliśmy specjalnych kryształów. Generalnie czułam się jak pięciolatek i chodziłam tam z otwartą paszczą.


Potem Doctor nam ładnie podziękował za pomoc w uratowaniu galaktyki czy tam czego i przeszliśmy do drugiej części, w której można było zobaczyć części scenografii (m.in. wnętrze Tardis 9 i 10 Doctora czy całe Tardis z klasycznych odcinków) oraz kostiumy czy kosmitów, którzy pojawiali się w odcinkach. Oczywiście jak to ja, na każdym kroku było foto, foto, bo przecież już nigdy tam więcej nie pojadę. Jako atrakcje dodatkowe, można było zrobić sobie zdjęcia na wybranych tłach z serialu czy też zrobić sobie makijaż a'la 11 Doctor z jednego z ostatnich odcinków.


Jedyne z czego nie byłam zadowolona to to, że nigdzie nie było Adipose i za mało było 10 Doctora. A tak wszystko było bardzo, bardzo fajne. Po zwiedzaniu wszystkich części poszłam do sklepu, który w całości zwiedzałam trzy razy, bo się nie mogłam zdecydować co tak naprawdę chciałabym kupić. Moja towarzyszka namawiała mnie na uroczy pulowerek, ale ostatecznie się nie zdecydowałam. Za to kupiłam pocztówki, breloczki, bransoletki, naszyjnik, magnes na lodówkę, plakat na ścianę, torbę płócienną Tardis i chyba to wszystko. Szykowałam się, że będzie pełno popsów, a był tylko 4 Doctor. Tak czy inaczej zostawiłam tam mnóstwo kasy, a popsa Daleka kupiłam sobie już w Bristolu w geek stopie.


Szczerze mówiąc była to jedna z moich lepszych wycieczek na jakich byłam. Teraz została mi tylko Kornwalia i West Bay. Na koniec zostawiam kilka zdjęć z wystawy.






wtorek, 11 lipca 2017

Pajączku, uratuj świat! Czyli Spider-Man Homecoming

Prawda jest taka, że wpis miał być już w piątek, czyli wtedy kiedy byłam w kinie, ale jak zwykle mi nie wyszło. W każdym razie seans zaliczony i szczerze nie żałuję. Do każdego poprzedniego Spider-Mana podchodziłam z rezerwą i prawda jest taka, że widziałam maksymalnie dwa filmy i to te pierwsze z początku XXI wieku (nie jestem nawet w stanie podać dokładnego roku ich powstania). Ale z tej okazji, że tego Petera Parkera przygarnął Marvel i powitaliśmy gier po raz pierwszy w Wojnie Bohaterów to grzechem byłoby nie obejrzeć. Pech tak chciał, że premierę wymyślili sobie na lipiec, więc zmuszona byłam iść do angielskiego kina i bez wsparcia polskich napisów zagłębić się w nowej produkcji. I co zabawne, bez problemu wszystko zrozumiałam.


W filmie poznajemy młodego chłopaka, który jest uczniem amerykańskiej szkoły, jego konikiem są nauki ścisłe, a najlepszym przyjacielem miejscowy grubasek-nerd. Poza tym Peter wszystkim się chwali, że zna Iron Mana i generalnie tylko czeka, aż ten da mu znać, by mógł znowu się z nim spotkać. Oczywiście nikt nie wie, że to on jest Pajęczakiem, do czasu, gdy jego kumpel odkrywa jego tajemnice i za wszelką cenę namawia go zdradzenia prawdy o sobie. Dla zabicia czasu i byciu w ciągłej gotowości Parker sprawuje "opiekę" nad miastem. Pomaga staruszkom, ratuje miasto od napadów na bank, a także ucieka z lekcji. Jest też zwyczajnym nastolatkiem, który po cichu podkochuje się w jednej z najładniejszych dziewczyn w szkole. Krótko mówiąc, typowy nastolatek. Jednak gdy w mieście pojawia się pewien bardzo nieprzyjemny typ, Peter musi zdecydować czy woli siedzieć bezczynnie i czekać na telefon od Starka czy brać sprawy w swoje ręce...


A ten nieprzyjemny typ, no cóż, jakoś tak skradł moje serce i niestety, ale Loki musi mu ustąpić miejsce i wędrować na trzecie miejsce moich ulubionych typów spod ciemnej gwiazdy. Michael Keaton ostatnio w filmach mnie zaskakuje i nie ukrywam, że ucieszyłam się, gdy dowiedziałam się, że to on pojawi się jako złol w Spider-Manie. W końcu mamy bohatera, który kierowany konkretnymi pobudkami stał się tym kim się stał. Nie ma żadnej mocy nadprzyrodzonej, jest po prostu inteligentnym człowiekiem, który potrafił wykorzystać to co mu zostało jako jego ostatnia deska ratunku. I uwierzcie mi, to on was będzie najbardziej zaskakiwał w tym filmie. Z kolei Tony Stark w tym filmie to taki trochę dobry wujek, a trochę zły tata. Szczerze to myślałam, że pojawi się w więcej niż pięciu scenach, no ale cóż, nie będę wybrzydzac. Trzeba będzie poczekać do kolejnych Avengersów na więcej Żelaznego Gościa.


Generalnie nie chcę pisać za dużo o samym filmie, bo nie warto psuć sobie zabawy. Peter został odmłodzony, wepchnięty w świat elektroniki jak na nastolatka przystało i dodano mu pewnej świeżości i lekkości, bo niby wcześniej już to było, ale teraz jest jakby inaczej. Wybierzcie się do kina, jeśli chcecie przez dwie godziny świetnie się bawić, a przez ostatnie czterdzieści minut siedzieć z rozdziawioną buzią. Przynajmniej ja tak miałam... Nie to co mój 10-letni kuzyn, który po pół godzinie powiedział, że się nudzi.


Za to zaciekawiły mnie jeszcze przed sensem dwa zwiastuny: Thora 3 i Defendersów. Ten drugi skłonił mnie do tego, żeby obejrzeć w końcu Daredevila, Luke'a Cage'a i dokończyć Iron Fista. Plan jest taki, żeby chociaż z dwiema z tych trzech produkcji wyrobić się do końca lipca. Także trzymajcie kciuki.


P.S. Ostatnio jestem bardzo leniwa jeśli chodzi o pisanie, w przeciwieństwie do oglądania. Obiecuję, że do piątku pojawi się jeszcze jeden wpis, tym razem o serialu.

piątek, 23 czerwca 2017

Przepraszam, co my oglądamy? Czyli Song To Song

Dobra, przyznaję się, jestem turbo leniwą bułą, której się ostatnio nic nie chce. Nawet robić wpisu. Jednak stwierdziłam, że plik na pulpicie kuje mnie w oczy i czas się zabrać do pracy. Od premiery "Song to song" minął ponad miesiąc. Nie ukrywam, że odkąd się dowiedziałam, że powstanie ten film to nie mogłam się doczekać, żeby go obejrzeć. Głównie przez wzgląd na obsadę. Dlatego bardzo się ucieszyłam, gdy udało mi się zdobyć darmowe wejściówki i zgarnąć moją przyjaciółkę ze sobą do kina. Miało być miło. Ona miała się zachwycać Goslingiem, ja Fassbenderem i wszyscy mieli być szczęśliwi. Otóż nie...

Na samym początku pomyślałam sobie, że to nie będzie film akcji, nie będzie lania po mordzie, będzie stonowana akcja, pomału, spokojnie. Owszem, było za wolno i za spokojnie. I za patologicznie. Po pierwszych trzydziestu minutach salę opuściło 10 osób. Bez jakichkolwiek wątpliwości i zająknięć, wzięli swoje rzeczy i z radością opuszczali seans, mrucząc po nosem "co to za gówno". Myślałam, że ludzie powariowali, że nie no, po pół godzinie to przecież za szybko, bo akcja się jeszcze nie rozkręciła. Taaa, jak się drętwo zaczęło tak się skończyło. Jedyne co mnie trzymało w fotelu to ładny Fassbender.


O czym właściwie jest film? No właśnie, o niczym. Absolutnie o niczym. Prawda jest taka, że nawet w Internetach ciężko znaleźć jakiś sensowny opis o czym jest ta produkcja. Jest dwóch przystojnych panów, ładna pani, potem pojawia się druga. Panowie się kiedyś przyjaźnili, pierwsza pani kocha/kochała jednego, z drugim chodziła do łóżka, druga pani z kolei chyba kochała tego drugiego, a może bardziej jego pieniądze, a potem tragicznie się to dla niej skończyło. Panowie i panie bujali się pomiędzy różnymi romansami, ale nic ich nie uszczęśliwiało. I tak mijały ponad dwie godziny filmu, który się oglądało tak, jakbyśmy podglądali dziwnych ludzi. 


W sumie jedyną rzeczą, którą wyniosłam z tego filmu było to, że każdy człowiek w swoim życiu, za wszelką cenę stara się robić rzeczy by uszczęśliwić swoich rodziców. Czy to duchowo czy to materialnie. Tak naprawdę tylko to się liczy. Liczy się to by rodzice byli z nas dumni i mogli się nami chwalić. Bo kto będzie opowiadał o twoich życiowych porażkach? Prawda jest taka, że chcemy to ukryć w najciemniejszym kącie naszej szafy albo zamieść pod dywan. Ale potknięcia i wywrotki się zdarzają. 


Po wyjściu z kina określiłam ten film jako intrygujący. A zrobiłam to tylko dlatego, że zabrakło mi innego słowa na określenie go. Owszem, podobała mi się praca kamery, bo praktycznie były same zbliżenia na twarze, wszystko było takie artystyczne, trochę pokolorowane i czasem sprawiające wrażenie dokumentu, a nie filmu fabularnego. Co zabawne, wiele ludzi było rozczarowane faktem, że ten film tak bardzo się nie udał, a miał doskonałą obsadę: Ryan Gosling, Michael Fassbender, Rooney Mara, Natalie Portman, Cate Blanchett, Lykke Li (jak na taki film to świetnie zagrała, naprawdę!) i jednak nie wyszło. A do aktorskiego towarzystwa wprawne oko mogło dostrzec wiele gwiazd muzyki m.in. Patty Smith, Iggy'ego Popa czy chłopaków z Red Hot Chili Peppers.


I to właśnie muzyka była czymś genialnym w tym filmie. Polecam posłuchać soundtracku. Od muzyki klasycznej po doskonałego rocka w czystej postaci. I nie, to nie jest musical jak można przeczytać w niektórych opisach. To po prostu film z doskonałą ścieżką dźwiękową. Poza tym w "Song to song" znalazła się przepiękna scena, w której jest śpiewana modlitwa po polsku. I serio, możecie być wierzący bądź też nie, ale po wysłuchaniu i obejrzeniu tego fragmentu ma się ciary na całym ciele. Aż dłonie zacisnęłam w pięści w tamtym momencie. Oczywiście jest to wprowadzenie do pewnej sceny, po której można sobie uświadomić co film mógł pokazać w prostszy sposób, a nie w taki zawiły i artystyczny.


Film do obejrzenia zdecydowanie raz. Więcej nie potrzeba, bo nie wiem czy po drugim, piątym czy dziesiątym seansie da się ten film zrozumieć. Poza tym, że Gosling był ładny, Fassbender mega pokręcony i szurnięty, muzyka doskonała to nie ma nic. Nic a nic. Film do mnie nie trafił i szczerze mówiąc chyba trafi do czołówki filmów, podczas których najczęściej patrzyłam na zegarek. I bardzo się cieszę, że nie płaciłam sama za bilety, bo bym żałowała każdej złotówki. 


P.S. Jakbyście szukali zamiennika kwiatka bądź czekoladek dla ukochanej to polecam czerwoną żarówkę. I to jeszcze ukradzioną. Ot, takie fajne, niekonwencjonalne. Szczerze? Cieszyłabym się bardzo! ;)