Tym razem do kina wybrała się ze mną Magda. Prawdę mówiąc wyciągałam ją na inny film, ale że "Ugotowany" się napatoczył to decyzja była oczywista. Jako typowe Polaczki Cebulaczki poszłyśmy w środę, żeby kupić dwa bilety w cenie jednego. Stwierdzam z radością, że to właśnie tego dnia będę chodzić do kina na wszelkie seanse. Ale, ale... Kupując bilety w kasie spotkała nas miła niespodzianka. Czekały na nas ostatnie dwa wolne miejsca w rzędzie po środku sali. Tylko, że szanowna pani z kasy zapomniała mnie poinformować, że są to fotele VIP. No i grzecznie musiałam zapłacić 3 zł więcej (po 1,50 od fotela), ale stwierdziłam, że nie ma tego złego i przynajmniej będę miała więcej miejsca na nogi i skórzany fotel. A że zostało nam pół godziny do seansu to poszłyśmy do sklepu. Po powrocie gotowe w blokach startowych czekałyśmy aż zaczną wpuszczać na salę. Na pięć minut przed seansem otworzyli drzwi.
Po zajęciu miejsc nastąpiła jakże przyjemna część - reklamy i trailery. Oczywiście dzięki tym drugim moja lista filmów, które chcę obejrzeć znacznie się powiększyła (m.in. o "Steve'a Jobsa" i "Czerwonego pająka"). I tak sobie oglądaliśmy reklamy, a na ekranie pojawił się zwiastun "Strategii mistrza", na którą idę za tydzień. Jak wiadomo idę na ten film dla mojego męża (jeśli ktoś nadal nie wie kim on jest to oznajmiam - Lee Pace; tyle, że on jeszcze o tym nie wie :D) i będąc święcie przekonana, że nie zobaczę go w zwiastunie, bo podobno jest tylko w kilku scenach w filmie, oznajmiłam Magdzie, że nie ma szans, że go teraz zobaczymy. A tu nagle niespodzianka. Tadam! Pojawił się. Wymieniłyśmy spojrzenia i dodałyśmy "awwww". Po trzydziestu minutach reklamy dobiegły do końca i zaczął się główny seans.
O czym film? Poznajemy Adama Jonesa (Bradley Cooper), który najlepsze lata swojej kariery kulinarnej ma już za sobą. Postanawia jednak to zmienić i powraca do Londynu, gdzie zamierza otworzyć najlepszą restaurację i zdobyć trzecią gwiazdkę Michelin. Odszukuje starych znajomych, z którymi wcześniej pracował w Paryżu i proponuje im współpracę. Ze skompletowaną ekipą rozpoczyna przygotowania do zdobycia upragnionego wyróżnienia.
No dobrze, przyznaję się, poszłam na to do kina, bo tydzień temu zobaczyłam zwiastun i stwierdziłam, że Bradley Cooper tak pięknie wygląda i ma hipnotyzujący wzrok (o matko, te cudowne niebieskie oczy... Tak, mam słabość do niebieskich paczadełek). Pod tym względem się opłacało, bo przez prawie dwie godziny było na co popatrzeć. Ale żeby nie było, że on jest jedynym powodem to przyznam, że obsada została naprawdę dobrze dobrana. W filmie pojawili się m.in. Sienna Miller, Daniel Bruhl, Omar Sy czy Emma Thompson, która na sali wywołała zbiorowe "ooo".
Gdyby ktoś z Was planował obejrzenie tego filmu to mam jedną, dobrą radę. Nie oglądajcie tego na pusty żołądek. Poszłam na film bez kolacji i mniej więcej w połowie seansu zaczęło mi burczeć w brzuchu. Potrawy, które można było zobaczyć wyglądały jak małe dzieła sztuki. I nawet pominę fakt, że w jednej ze scen pojawił się piękny tort, a za mną od miesiąca chodzi taki pyszny tort. Jednym słowem: tortury.
Ogromnym plusem tego filmu było to, że nie zrobiono z niego komedii romantycznej, a była do tego okazja. Pomijając miłość do jedzenia były także uczucia między bohaterami (nie tylko na relacji kobieta - mężczyzna) i zostało to naprawdę dobrze pokazane. Bez zbytniej nachalności i scen łóżkowych. Kolejną świetną rzeczą było przedstawienie bohatera, który pomimo problemów z wszelkimi uzależnieniami, może wyjść na prostą i całkowicie oddać się temu, co kocha robić. Do tego pozwala uwierzyć, że nawet największy wróg potrafi okazać szacunek i uratować życie, gdy ma się wrażenie, że wszystko co było naprawdę ważne przepada.
Film polecam podpisując się obiema rękami i nogami. Nawet nosem i uszami. A tak serio to jest to bardzo przyjemny film, aby miło spędzić czas np. z przyjaciółką. Zdecydowanie należy do tej kategorii, że można go oglądać milion razy i nigdy się nie znudzi. Oczywiście od strony wizualnej również baaaaardzo dobry.