czwartek, 29 października 2015

Podano do stołu!

Jak powiedziałam tak uczyniłam i poszłam na "Ugotowanego". Czy było warto? Jak najbardziej! A dlaczego? To już mówię, a właściwie piszę.

Tym razem do kina wybrała się ze mną Magda. Prawdę mówiąc wyciągałam ją na inny film, ale że "Ugotowany" się napatoczył to decyzja była oczywista. Jako typowe Polaczki Cebulaczki poszłyśmy w środę, żeby kupić dwa bilety w cenie jednego. Stwierdzam z radością, że to właśnie tego dnia będę chodzić do kina na wszelkie seanse. Ale, ale... Kupując bilety w kasie spotkała nas miła niespodzianka. Czekały na nas ostatnie dwa wolne miejsca w rzędzie po środku sali. Tylko, że szanowna pani z kasy zapomniała mnie poinformować, że są to fotele VIP. No i grzecznie musiałam zapłacić 3 zł więcej (po 1,50 od fotela), ale stwierdziłam, że nie ma tego złego i przynajmniej będę miała więcej miejsca na nogi i skórzany fotel. A że zostało nam pół godziny do seansu to poszłyśmy do sklepu. Po powrocie gotowe w blokach startowych czekałyśmy aż zaczną wpuszczać na salę. Na pięć minut przed seansem otworzyli drzwi.

Po zajęciu miejsc nastąpiła jakże przyjemna część - reklamy i trailery. Oczywiście dzięki tym drugim moja lista filmów, które chcę obejrzeć znacznie się powiększyła (m.in. o "Steve'a Jobsa" i "Czerwonego pająka"). I tak sobie oglądaliśmy reklamy, a na ekranie pojawił się zwiastun "Strategii mistrza", na którą idę za tydzień. Jak wiadomo idę na ten film dla mojego męża (jeśli ktoś nadal nie wie kim on jest to oznajmiam - Lee Pace; tyle, że on jeszcze o tym nie wie :D) i będąc święcie przekonana, że nie zobaczę go w zwiastunie, bo podobno jest tylko w kilku scenach w filmie, oznajmiłam Magdzie, że nie ma szans, że go teraz zobaczymy. A tu nagle niespodzianka. Tadam! Pojawił się. Wymieniłyśmy spojrzenia i dodałyśmy "awwww". Po trzydziestu minutach reklamy dobiegły do końca i zaczął się główny seans. 

O czym film? Poznajemy Adama Jonesa (Bradley Cooper), który najlepsze lata swojej kariery kulinarnej ma już za sobą. Postanawia jednak to zmienić i powraca do Londynu, gdzie zamierza otworzyć najlepszą restaurację i zdobyć trzecią gwiazdkę Michelin. Odszukuje starych znajomych, z którymi wcześniej pracował w Paryżu i proponuje im współpracę. Ze skompletowaną ekipą rozpoczyna przygotowania do zdobycia upragnionego wyróżnienia. 

No dobrze, przyznaję się, poszłam na to do kina, bo tydzień temu zobaczyłam zwiastun i stwierdziłam, że Bradley Cooper tak pięknie wygląda i ma hipnotyzujący wzrok (o matko, te cudowne niebieskie oczy... Tak, mam słabość do niebieskich paczadełek). Pod tym względem się opłacało, bo przez prawie dwie godziny było na co popatrzeć. Ale żeby nie było, że on jest jedynym powodem to przyznam, że obsada została naprawdę dobrze dobrana. W filmie pojawili się m.in. Sienna Miller, Daniel Bruhl, Omar Sy czy Emma Thompson, która na sali wywołała zbiorowe "ooo". 

Gdyby ktoś z Was planował obejrzenie tego filmu to mam jedną, dobrą radę. Nie oglądajcie tego na pusty żołądek. Poszłam na film bez kolacji i mniej więcej w połowie seansu zaczęło mi burczeć w brzuchu. Potrawy, które można było zobaczyć wyglądały jak małe dzieła sztuki. I nawet pominę fakt, że w jednej ze scen pojawił się piękny tort, a za mną od miesiąca chodzi taki pyszny tort. Jednym słowem: tortury. 

Ogromnym plusem tego filmu było to, że nie zrobiono z niego komedii romantycznej, a była do tego okazja. Pomijając miłość do jedzenia były także uczucia między bohaterami (nie tylko na relacji kobieta - mężczyzna) i zostało to naprawdę dobrze pokazane. Bez zbytniej nachalności i scen łóżkowych. Kolejną świetną rzeczą było przedstawienie bohatera, który pomimo problemów z wszelkimi uzależnieniami, może wyjść na prostą i całkowicie oddać się temu, co kocha robić. Do tego pozwala uwierzyć, że nawet największy wróg potrafi okazać szacunek i uratować życie, gdy ma się wrażenie, że wszystko co było naprawdę ważne przepada.

Film polecam podpisując się obiema rękami i nogami. Nawet nosem i uszami. A tak serio to jest to bardzo przyjemny film, aby miło spędzić czas np. z przyjaciółką. Zdecydowanie należy do tej kategorii, że można go oglądać milion razy i nigdy się nie znudzi. Oczywiście od strony wizualnej również baaaaardzo dobry. 


czwartek, 22 października 2015

Halo, Panie Diabeł, jest Pan?

Powód, dla którego poszłam na "Pakt z diabłem" (Boże, kto tłumaczy te tytuły? Oryginalny to "Black Mass") jest jedyny i oczywisty. Nazywa się Benedict Cumberbatch. A moja miłość do niego jest tak silna, że zdecydowałam się na seans pomimo, że główną rolę gra Johnny Depp, którego szczerze nie lubię. Tak, wiem, zjedzcie mnie za to, no ale nie. Po prostu nie mogę na niego patrzeć. Nawet moje szanowne koleżanki z grupy usilnie próbowały ze mną negocjować, że to technicznie niemożliwe, żebym go nie uwielbiała. Cóż, o gustach się nie dyskutuje. Jednak odkąd szaleję za Cumberbatchem (to już będzie jakiś czas) to chodzę na wszystkie filmy w jakich gra. Tak też stało się i tym razem.
Na film wyciągnęłam mojego niezawodnego i kochanego Wilsonka. Zgodziła się tak jak poprzednio, gdy razem byłyśmy na "Grze tajemnic". I dodam jeszcze tylko, że przez najbliższy miesiąc udamy się do kina w swoim towarzystwie dwa razy. Chciałabym dorzucić jeszcze jeden film do tej listy, ale to musimy przedyskutować. Mam nadzieję, że się zgodzi.

Nasze spotkanie rozpoczęło się uroczym obiadem połączonym z kolacją, a potem udałyśmy się na krótkie przeczekanie na jej apartamenty. Z tej okazji, że do kina od jej miejsca zamieszkania mamy jakieś siedem minut z buta to wyszłyśmy sobie o 19:55 (seans zaczynał się o 20:20). I ku naszemu zaskoczeniu w kinie był tłum ludzi. Do każdej kasy była kilometrowa kolejka. Ustawiłyśmy się w jednej z nich i czekałyśmy na swoją kolej. Zaznaczę, że wczoraj były środy z Orange i dwa bilety były w cenie jednego. To mówi samo za siebie. A podobno ludzie nie chodzą do kina.
Nasze bilety kupiłyśmy o 20:25 i udałyśmy się na salę, gdzie już trwały reklamy. Większość miejsc była zajęta, ale nam udało się usiąść w trzecim rzędzie od końca (nie mogę zbyt blisko ekranu siedzieć, bo mam traumę). Oczywiście podczas reklam trafiło się kilka interesujących zwiastunów zbliżających się produkcji i zaczynam się głęboko zastanawiać czy nie wybrać się na "Ugotowanego" z Bradley'em Cooperem. Jaki on jest tam przyyyyystojny. Generalnie jest przystojny, ale tu to już wybitnie. Po 25 minutach reklam zaczęła się zabawa...

O czym film? A no mamy sobie gangstera (Johnny Depp), który trzęsie Bostonem. Do tego jest jego młodszy brat (Benedict Cumberbatch) piastujący stanowisko senatora i najważniejszej osoby w stanie. Pojawia się także agent FBI (Joel Edgerton), który jest kolegą z dzieciństwa dwóch braci. Ich drogi się krzyżują, a mafiozo i policjant zawierają przymierze, które ma im obojgu pomóc. Z minuty na minutę dochodzi do kolejnych morderstw (nie chciało mi się ich liczyć, ale z piętnaście na pewno było), bohater Deppa było coraz bardziej sfrustrowany i brutalny, a detektyw brnął w kłamstwa. Można by powiedzieć, że dużo się działo, czasem nawet za dużo, ale czegoś brakowało. Nudą nie wiało, ale były momenty, że patrzyłam na zegarek i liczyłam czas do końca.

W filmie przewinęło się wiele osób, które gdzieś już kiedyś widziałam (pomijając tych wymienionych powyżej) m.in. Kevin Bacon, Dakota Johnson (jak już napisałam na fanpage'u, nie była nawet bardzo drewniana), Corey Stoll czy Julianne Nicholson. Obsada niby dobra, ale sam film pośladów nie urywał. Do tego wygląd Deppa, który wyglądał jak Gollum z Hobbita. Szkła kontaktowe w nienaturalnie niebieskim kolorze, sterta silikonu na twarzy i dziwne blond włosy, których więcej nie było niż były. Gdzieś tam w środku próbowałam sobie wmówić, że ten film ma mnie do niego przekonać, jednak stało się zupełnie inaczej. Nie lubię go jeszcze bardziej.

Co do Cumberbatcha, to tuż przed seansem założyłam się (to chyba za dużo powiedziane) z moim Wilsonkiem ile dostanie czasu antenowego. Ona obstawiała pięć minut, ja koło dwudziestu pięciu. Starałam się liczyć sceny, w których się pojawiał, ale zgubiłam się przy siódmej, co oznacza, że ja byłam bliżej wygranej. Fajnie, że jego bohater był pozytywny i tak naprawdę nie miał bezpośredniego związku ze swoim bratem (poza więzami krwi oczywiście). Pan senator nie wtrącał się do brudnych interesów starszego braciszka,a ten drugi nie prosił polityka o przysługi. Jedyne co mi przeszkadzało to sposób w jaki mówił Benedict. Wiadomo, że do roli był potrzebny bostoński akcent, ale to jak mówił przypominało człowieka, który wpakował sobie pół bułki do ust i próbował coś tłumaczyć.

Jak na film gangsterski to całkiem nieźle, ale bez szału. To produkcja z kategorii tych raz obejrzanych i raczej do niech więcej nie wracamy.


poniedziałek, 12 października 2015

Ale że hę?

Właśnie na pewnej stronie zobaczyłam interesujący wpis: Dostaniesz dwa miliony dolarów jak zamieszkasz w domu na odludziu przez dwa lata bez telefonu, Internetu, rodziny i przyjaciół. Oczywiście to żart, ale jakby się nad tym głębiej zastanowić...

Bez telefonu i Internetu może i by dało radę, chociaż coraz bardziej te dwie rzeczy oddziałują na nasze życie. Niby z nimi fajnie, ale czasem bez nich jeszcze lepiej. Z kolei jeśli chodzi o rodzinę i przyjaciół... Bez przyjaciół da się wytrzymać (nie miejcie mnie za kogoś okropnego i bez serca, ale czasem są takie dni, że nie ma się ochoty ich widzieć), ale bez rodziny? Przynajmniej ja bym nie mogła. Bo kto mi da gwarancję, że przez te dwa lata nic się im nie stanie? Że nie zachorują albo co gorsza znikną z ziemskiego padołu? Miałabym wyrzuty sumienia, że przez moją głupotę i pogoń za pieniędzmi straciłam coś istotnego. Ale z drugiej strony, niektórzy nie mają rodziny i jakoś sobie radzą.

Nasuwa się też inne pytanie. Co robić w takiej dziczy bez Internetu, telefonu i wszelkiego "okna na świat". Za bym prawdopodobnie zapakowała do TIR-a książki i tak bym sobie spędzała miło czas. Do tego znalazłabym sobie jakiś las i chodziła na długie spacery. Albo całymi dniami robiła to na co obecnie brakuje mi czasu: napisałabym w końcu książkę. Co prawda już coś jest tam napisane, ale daleka droga do ideału.

Co jeszcze bym mogła tam robić? Obejrzeć wszystkie seriale świata. To by było coś. Może nie rzucałabym się na "Modę na sukces", ale zdecydowanie zabrałabym się za brytyjskie produkcje, które przecież są świetne.

Do książek dorzuciłabym miliardy świetnych piosenek, które już dawno powstały, a ja jeszcze nigdy w życiu ich nie słyszałam. Ciekawe czy przesłuchanie wszystkich piosenek na świecie zajęłoby mi więcej niż dwa lata czy może jednak bym się zmieściła w tym czasie?

Ale może jednak dobrze jest jak jest? Może jednak wolę mieć to co mam niż te miliony na koncie? Przecież podobno pieniądze szczęścia nie dają, a w życiu liczą się te chwile, które możemy z kimś dzielić.

P.S. A co z miłością? Bez niej można żyć?

P.S.2. Dziś krótko, ale obiecuję, że niedługo postaram się napisać coś więcej. Na pewno w najbliższym czasie pojawią się cztery wpisy, ale o czym i o kim to na razie tajemnica. ;)

P.S.3. Dzisiaj usłyszałam najpiękniejsze zdanie od mojej współlokatorki: "Jeśli skończą ci się wszystkie twoje wesołe fandomowe autobusy...". Czy to nie urocze? I czy to możliwe, że one kiedykolwiek się skończą? :D

środa, 7 października 2015

C'mon, baby, light my fire!

No dobrze, czas się przyznać: ten wpis powinien być napisany dwa miesiące temu. Ale że jestem leniwą bułą to jakoś się nie mogłam zebrać. Chyba nadal nie jestem pewna jak to zrobić, bo czy da się opowiedzieć o serialu nie zdradzając tego co się tam dzieje? Właśnie tak, dziś, w tym wpisie i w tym momencie zamieniam się w totalną fangirl i jeśli w co drugim zdaniu będę wyznawała miłość to wybaczcie. Ale zacznę od początku...



"Halt and catch fire", bo o tym mowa, to nie do końca taki oczywisty serial. Akcja toczy się w latach 80. XX w i skupia się na grupie ludzi, którzy chcą zbudować komputer osobisty, który będzie miał rozmiary walizki. Tak, mowa tutaj o laptopie. Ale tak naprawdę serial pokazuje relacje międzyludzkie, zachowania osób po przejściach i z przeszłością, a także o przedstawia trudną sztukę jaką jest współpraca osób o różnych, skrajnych charakterach. Na grupę konstruktorów składają się trzy osoby: Joe Macmillan, Cameron Howe i Gordon Clark. 










Joe MacMillan (Lee Pace) - zjawia się z pomysłem stworzenia komputera i szuka osób, którym będzie mógł zaufać i którzy pomogą mu zbudować jego wynalazek. Prawda jest jednak taka, że poszukuje łosi, którzy zrobią to za niego, a on to tylko wypromuje, sprzeda i zarobi kasę. Oczywiście udaje mu się to, ponieważ we wszystkim co sobie założył dąży za wszelką cenę. Jest przy tym cyniczny i bezduszny, ale jak się potem okazuje jego życiowe zawirowania zmuszają go do bycia socjopatą.



Oczywiście nie będę ukrywać, że zaczęłam oglądać ten serial dla Lee Pace'a, jestem totalną fangirl i jest on moim mężem, ale jeszcze o tym nie wie. A tak na poważnie to jest to właściwa osoba na właściwym miejscu. Jego bohater w doskonały sposób ewoluuje, a on potrafi świetnie to zagrać. W jednym momencie gra bezdusznego zarządce, by po chwili stanąć w drzwiach z miną zbitego psa i powiedzieć coś czego nigdy w życiu nikomu nie powiedział. Tak naprawdę po MacMillanie można się spodziewać wszystkiego i nie należy mu bezgranicznie ufać.



Cameron Howe (Mackenzie Davis) - młoda programistka, którą Joe spotka podczas wykładu i angażuje do pracy. Jest buntowniczką i wszelkie zasady nie mają dla niej znaczenia. Powierzchownie wydaje się być twardą skałą, jednak w miarę upływu czasu zaczyna się przywiązywać do Joe przez co niestety potem cierpi.



Uwielbiam jej bohaterkę i chociaż momentami jest denerwująca to jej relacja z Joe nie jest oczywista. Jej kreatywność i chęć zmieniania mocno męskiego świata sprawiają, że to nie jest jednowymiarowa, słodka postać, która robi co inni jej każą. Potrafi się przeciwstawić i nie raz udowadnia, że nie da sobą pomiatać.



Gordon Clark (Scoot McNairy) - inżynier, który w przeszłości samemu próbował zbudować komputer, jednak zakończyło się to klęską i późniejszymi konsekwencjami. Ta porażka tak mocno zakotwicza się w jego pamięci, że za wszelką cenę będzie chciał wykorzystać drugą taką szansę, którą daje mu Joe. Do tego jako jedyny z tej trójki ma życie prywatne - żona i dwie córki.



Nie należy do moich ulubieńców, bo żyje albo w stałym konflikcie z Cameron albo jak już z nią jest na neutralnej stopie to do sporu dołącza Joe. W pewnym momencie nabieram do niego jakby sympatii, by potem porzucić ją na dobre.



Do tej pory powstały dwa sezony "Halt..." i osobiście uważam, że pierwszy jest lepszy niż drugi, ale tylko minimalnie. Może dlatego, że w pierwszym mamy do czynienia z bliższą relacją pomiędzy Joe i Cameron. Natomiast w drugim sezonie każdy z trójki bohaterów znajduje się zupełnie w innym miejscu i z innymi ludźmi niż na początku ich wspólnej drogi. Dochodzi do totalnej metamorfozy Joe, który... spotyka kobietę swojego życia i staje się po prostu pantoflem. Ale tylko do czasu... Do momentu, gdy ponownie skrzyżuje swoje drogi  Gordonem i Cameron.




Jak już wcześniej napisałam, jestem fangirl i uwielbiam Joe (właściwie Lee, ale to tu nie ma znaczenia) to muszę stwierdzić, że jakim kretynem i palantem by nie był to i tak się będzie trzymało jego stronę i wierzylo, że wszystko co robi jest słuszne. Wszystko co sobą prezentuje ma sens i pokazuje, że nie tak łatwo być tym kim się chce mając za sobą burzliwą przeszłość i komplikacje rodzinne. Aha, i najważniejsze... Bardzo chętnie poznam jego stylistę z sezonu drugiego, bo o ile w pierwszym sezonie wciskali go praktycznie w same garnitury, tak w drugim poszaleli.




Niestety na razie nie wiadomo czy będzie trzeci sezon, bo podobno nadal trwają ustalenia czy wszystkie statystyki są in plus dla serialu. Ja jednak mam nadzieję na przedłużenie serii, ponieważ po raz kolejny (w przypadku pierwszego sezonu również tak było) finałowy odcinek transzy pozostawił otwartą furtkę dla ciągu dalszego. Jak dadzą kolejne dziesięć odcinków to pójdę do Częstochowy. Nie no, może nie aż tak... Ale będę mega szczęśliwa.


P.S. Oczywiście nie napisałam wszystkiego, żeby pozostał jakiś element zaskoczenia, o ile ktoś będzie chciał obejrzeć. ^^

P.S.2. Mam ochotę tu dołożyć jeszcze więcej gifów, ale już taka nie będę. :D

niedziela, 4 października 2015

Shut up and go sleep!

Jak wiadomo bezsenne noce sprzyjają twórczości własnej oraz rozmyślaniu. Najczęściej tworzą się nierealne scenariusze albo analiza minionego dnia. No albo wszystkie kompromitujące wydarzenia w jakich brało się udział. Przemyślenia, przemyślenia, przemyślenia...

- Boże, jutro kolejny beznadziejny dzień...

- Bla, bla, bla...

- Powinnam się uczyć, zostało coraz mniej czasu...

- Dobra, zrobię to...

- Cholera, obiecałam, że się nauczę i zdam. Przecież nie chce słyszeć nic innego jak to, że zdałam...

- Pamiętam, tamtego dnia tyle się wydarzyło...

- Kurde, pewnie wszyscy myślą, że jestem kretynką...

- Co mnie wtedy podkusiło...

- Ale z drugiej strony YOLO...

- "Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości..."

- Znowu ta piosenka...

- "O jaki piękny dzieeeeeń, znowu pada deszcz..."

- Nie, dzisiaj nie padało...

- Cholera, trzeba zmienić playlistę...

- Nie, najpierw muszę kupić nowe słuchawki...

- Ale nie, tamte są na gwarancji, w sumie to telefon jest na gwarancji...

- A tak w ogóle to tęsknię...

- Czemu nie ma Facebooka...

*na zegarze 2:50*

- Ciekawe czy juz śpi...

- Ja powinnam iść spać...

- Nieee, zjadłabym coś...

- Śledzie są chyba w lodówce i reszta czekolady...

- A w sumie to pojechałabym do Kadru i na Kebabową...

- O nie, znowu mi bark drętwieje...

- Do lekarza trza iść...

- Nie, nie mam na to czasu...

- Chociaż powinnam...

- To potem...

- "There's no bloody revolution..."

- Czy ja wyłączyłam Wi-Fi...

- Tęsknię, tęsknię...

- Damn it, nie, nie mogę...

- Do luftu...

- Chyba powinnam dalej pisać to co zaczęłam...

- Ale nie, do wieczora telefon padnie, a kabel do ładowarki za daleko...

- Ciekawe czy życia w Candy Crush się już naładowały...

- Gdzie ta głupia Nedzinka...

- Nie, nie jesteś głupi, kocham Cię...

- A co by było, gdybym poszła na imprezę daleko stąd z moim pięknym mężem...

- Ooo, widzę go w koszuli w kratę, w krótkich włosach i z brodą...

- I musiałabym mieć wysokie buty...

- I...

- I...

- Zzz...

- Zzz...

A potem człowiek się budzi za dziesięć godzin i połowy rzeczy nie pamięta. Za to o drugiej połowie woli zapomnieć i stwierdza, że na trzeźwo nie mógł o tym pomyśleć.

P. S. Po alkoholu przemyślenia w ogóle nie występują. Co najwyżej śnią się dziwne rzeczy i potem na drugi dzień przeżywa się aż do wieczora.