W środę miałam przyjemność iść z moim Wilsonkiem do kina. Pomijając fakt, że znowu było tam pełno ludzi i niektózy naprawdę nie potrafią się zachować to było bardzo przyjemnie. Po raz kolejny po obejrzeniu nowych zwiastunów (kurczę, Helios puszcza zupełnie inne zapowiedzi) mój portfel odczuje smutek, rozpacz i pustkę. Na mojej liście pojawiły się co najmniej cztery nowe filmy. I nasuwa się tu pytanie: po co się uczyć skoro można oglądać filmy?
Tym razem trafiłyśmy na Spotlight. Obie chciałyśmy zobaczyć ten film i w sumie dogadałyśmy się, że pójdziemy na niego, totalnie przez przypadek. Od słowa do słowa i tak wyszło. A o czym film? Do Bostonu, który jest bardzo hermetycznym miastem, przyjeżdża nowy redaktor naczelny (Liev Schreiber) lokalnej gazety. Specjalny dział gazety, który nazywa się "Spotlight" wpada na trop wielkiego, pedofilskiego skandalu w Kościele Rzymskokatolickim.
Nie jest to typowy film, w którym akcja wbija widza od pierwszych minut. Jest to raczej pokazanie mozolnej, dziennikarskiej pracy, która nie ma nic wspólnego codziennym pisaniem nowych informacji. Tutaj praca trwa kilkanaście miesięcy i codziennie, krok po kroku, rozmowa po rozmowie, dochodzi się do rozplątania nowej nitki w tej poplątanej włóczce. Każdy z dziennikarzy godzinami przygląda się archiwalnym zapiskom, spędza wieczory w bibliotekach i odbywa tysiące rozmów, które czasami nie idą zupełnie po ich myśli. Jeśli ktoś ich wyrzuca drzwiami to oni wchodzą oknem. Pracują tak długo, aż w końcu odkryją coś nowego.
Nie ma tu strzelanin, pościgów samochodowych czy też wielkich eksplozji, a mimo to produkcje ogląda się z zapartym tchem i wraz z bohaterami chcemy poszukiwać prawdy. Zaczynamy pałać nienawiścią do tych wszystkich złych ludzi i wierzymy, że zagadka jest już bliżej końca i więcej złych występków nie będzie.
Twórcy bardzo dobrze przedstawili wyparcie prawy przez drugą stronę. Przez lata wszelkie krzywdy były zamiatane pod dywan, mimo że najwyższe władze kościoła o wszystkim doskonale wiedziały. Z minuty na minutę tajemnica poliszynela staje się tematem, na który wpływ będzie miała opinia publiczna. Dzień po publikacji artykułu w redakcji zaczynają rozdzwaniać się telefony, a do dziennikarzy zgłasza się coraz więcej ofiar.
Film jest historią opartą na faktach. W 2002 roku sprawa zbulwersowała opinię publiczną, jednak to był dopiero początek odkrywania mrocznych sekretów Kościoła. Przypadek z Bostonu rzucił światło na cały świat. Pod koniec filmu na ekranie pojawia się lista miast, w których wykryto wszelkie nieprawidłowości. Początkowo są to miasta w okolicach Bostonu, a potem otrzymujemy kilometrową rozpiskę miast z całego świata (na oko może być ich nawet około 200). Niestety na liście nie zabrakło Polski. Pośród niechlubnych miast pojawił się Poznań, ale to chyba znana wszystkim historia.
Ogromnym plusem jest obsada. Świetną kreację stworzył Mark Ruffalo, który wcielił się w specyficznego, porywczego, dziennikarza. Do tego Michael Keaton jako przywódca niewielkiej grupy "Spotlight" oraz Stanley Tucci jako adwokat pomagający ofiarom (w końcu zagrał rolę, w której mógł w pełni pokazać swoje aktorstwo).
Siedząc w kinie, po raz pierwszy zapragnęłam zostać właśnie takim dziennikarzem. Pracującym dokładnie, z całkowitym poświęceniem nad jedną sprawą przez dłuższy okres czasu. Mogłabym siedzieć w bibliotece, szukać wszystkich informacji i nie zastanawiać się ciągle jaki następny szybki temat mogłabym opisać. Wiem, że to nie jest taka łatwa sprawa, a w dobie internetu nie ma już nawet "papierowych" archiwum. Może nie zarabiają oni kokosów, ale właśnie taki rodzaj dziennikarstwa daje największe spełnienie i utwierdzenie się w przekonaniu, że to co się robi jest naprawdę ważne.
Film naprawdę bardzo dobry, jednak taki rodzaj produkcji może nużyć. Za dużo się nie dzieje, wszystko odbywa się pomału, ale jak już nastąpi kulminacja informacji to wszystko wybucha. Psychicznie może zniszczyć, szczególnie jeśli jest się bardzo związanym z Kościołem.
Moje serce jest jak autobus: ma 48 miejsc siedzących i pełno rurek do trzymania się podczas stania... Taka właśnie jestem!
sobota, 20 lutego 2016
środa, 17 lutego 2016
Jestem singlem i dobrze mi z tym!
Wczoraj z okazji spóźnionych Walentynek (a może bardziej Dnia Singla) wybrałam się z dwiema uroczymi paniami do kina na "Jak to robią single". Jako że wczorajszy dzień był dziwnie paskudny i odezwał się mój Elf Pogardy, potrzebowałam czegoś, co mnie rozweseli (było ze mną naprawdę źle, bo już hejtowałam nawet Stinga). Do kina szłam z pełnym przekonaniem, że będzie świetnie, ale z tyłu głowy jakiś wredny głos wciąż mi powtarzał: "To znowu głupia komedia, będzie żenująco". Jak dobrze, że ten pesymista szybko został zgładzony.
"Jak to robią single" to komedia, która opowiada o grupce ludzi (w zasadzie każde z nich w jakiś sposób jest ze sobą połączone) z Nowego Jorku, którzy starają się za wszelką cenę zdobyć swoją drugą połówkę. Brzmi znajomo? A no właśnie. Można by powiedzieć, że to kolejna idiotyczna opowiastka, na której wszyscy zarobią grube miliony, bo desperatki (może i desperaci) polecą szukać w filmie nierealnego poradnika, na podstawie którego zdobędą szczęście.
Wbrew pozorom to nieprawda. Okazuje się, że można żyć bez faceta (kobiety w sumie też, bo panowie również występują w tej produkcji) i udowadniają to bohaterowie filmu. Wydawać by się mogło, że skoro Nowy Jork to nieograniczone możliwości, całonocne imprezy, ludzie na każdym kroku i generalnie raj na ziemi. Samotni tam też są.
Tak naprawdę główną bohaterką filmu jest Alice (Dakota Johnson), która pojawia się w Nowym Jorku, po tym jak "robi sobie przerwę" ze swoim chłopakiem Joshem (Nicholas Braun). Postanawia się wyszaleć i wrócić do ukochanego. Jednak gdy jest już na to gotowa, on oznajmia jej, że nie ma takiej opcji, że on ma już i czas minął. Załamana dziewczyna początkowo za wszelką cenę stara się, by Josh do niej wrócił, ale gdy wie, że nie może na to liczyć, zaczyna się umawiać z innymi. Cały czas przy swoim boku ma przyjaciółkę Robin (Rebel Wilson), którą poznaje w pracy i razem tworzą zabawny, imprezowy duet. Do tego z boku jest siostra Alice, Meg (Leslie Mann), która jest ginekologiem i w pewnym momencie swojego życia pragnie mieć dziecko.
Jeśli chodzi o obsadę, to nie ukrywam, że jak tylko w zwiastunie zobaczyłam Dakotę Johnson, to stwierdziłam, że nie zniosę tego. Cóż, nie było tak źle, jednak zapewne inna aktorka zagrałaby tą rolę lepiej. Pani Johnson jest dla mnie nadal zbyt drewniana. Za to cały film skradła Rebel Wilson, którą uwielbiam. Tak jak wymiatała w Pitch Perfect, tak tutaj też daje zdrowo do pieca. Dodatkowo fajnie było zobaczy w jednej z ról Damona Wayansa Jr.
Produkcja inna niż wszystkie, ale momentami podobna do pozostałych jakie już widzieliśmy. Jednak można było płakać zarówno ze śmiechu jak i ze wzruszenia. Co do śmiechu, to przez moment wydawało mi się, że śmiałam się najgłośniej ze wszystkich na sali.
A co do tego jak to robią single to sprawa jest bardzo prosta. Jeśli uświadomisz sobie, że jesteś zadowolony ze swojego życia i nie zależy ci na tym, żeby jakiś drugi ktoś wchodził w twoją przestrzeń osobistą, manipulował tobą, mówił co masz robić, a co nie, a do tego ciągle sprowadzał cię do kompromisów, to olej to. Bądź wolny! Rób to co chcesz i co sprawia ci największą przyjemność. Nie potrzebujesz ograniczeń. Podążaj własnymi ścieżkami, popełniaj swoje błędy i nie przejmuj się, że jesteś sam. Jedyne co będzie ci potrzebne to prawdziwy i wspierający przyjaciel u twego boku, który zostanie z tobą na dobre i na złe. No chyba, że gdzieś po drodze trafi ci się ktoś kto pokocha cię takim jakim jesteś i nie będzie z tego powodu żadnych dziwnych sytuacji. Na siłę nie warto niczego szukać. Trzeba się pogodzić z tym co się ma i nie słuchać wszystkich tych, którzy chcieliby układać ci życie.
P.S. Dzisiaj już nie będzie śmieszkowania w kinie. Dzisiaj będzie poważnie.
"Jak to robią single" to komedia, która opowiada o grupce ludzi (w zasadzie każde z nich w jakiś sposób jest ze sobą połączone) z Nowego Jorku, którzy starają się za wszelką cenę zdobyć swoją drugą połówkę. Brzmi znajomo? A no właśnie. Można by powiedzieć, że to kolejna idiotyczna opowiastka, na której wszyscy zarobią grube miliony, bo desperatki (może i desperaci) polecą szukać w filmie nierealnego poradnika, na podstawie którego zdobędą szczęście.
Wbrew pozorom to nieprawda. Okazuje się, że można żyć bez faceta (kobiety w sumie też, bo panowie również występują w tej produkcji) i udowadniają to bohaterowie filmu. Wydawać by się mogło, że skoro Nowy Jork to nieograniczone możliwości, całonocne imprezy, ludzie na każdym kroku i generalnie raj na ziemi. Samotni tam też są.
Tak naprawdę główną bohaterką filmu jest Alice (Dakota Johnson), która pojawia się w Nowym Jorku, po tym jak "robi sobie przerwę" ze swoim chłopakiem Joshem (Nicholas Braun). Postanawia się wyszaleć i wrócić do ukochanego. Jednak gdy jest już na to gotowa, on oznajmia jej, że nie ma takiej opcji, że on ma już i czas minął. Załamana dziewczyna początkowo za wszelką cenę stara się, by Josh do niej wrócił, ale gdy wie, że nie może na to liczyć, zaczyna się umawiać z innymi. Cały czas przy swoim boku ma przyjaciółkę Robin (Rebel Wilson), którą poznaje w pracy i razem tworzą zabawny, imprezowy duet. Do tego z boku jest siostra Alice, Meg (Leslie Mann), która jest ginekologiem i w pewnym momencie swojego życia pragnie mieć dziecko.
Jeśli chodzi o obsadę, to nie ukrywam, że jak tylko w zwiastunie zobaczyłam Dakotę Johnson, to stwierdziłam, że nie zniosę tego. Cóż, nie było tak źle, jednak zapewne inna aktorka zagrałaby tą rolę lepiej. Pani Johnson jest dla mnie nadal zbyt drewniana. Za to cały film skradła Rebel Wilson, którą uwielbiam. Tak jak wymiatała w Pitch Perfect, tak tutaj też daje zdrowo do pieca. Dodatkowo fajnie było zobaczy w jednej z ról Damona Wayansa Jr.
Produkcja inna niż wszystkie, ale momentami podobna do pozostałych jakie już widzieliśmy. Jednak można było płakać zarówno ze śmiechu jak i ze wzruszenia. Co do śmiechu, to przez moment wydawało mi się, że śmiałam się najgłośniej ze wszystkich na sali.
A co do tego jak to robią single to sprawa jest bardzo prosta. Jeśli uświadomisz sobie, że jesteś zadowolony ze swojego życia i nie zależy ci na tym, żeby jakiś drugi ktoś wchodził w twoją przestrzeń osobistą, manipulował tobą, mówił co masz robić, a co nie, a do tego ciągle sprowadzał cię do kompromisów, to olej to. Bądź wolny! Rób to co chcesz i co sprawia ci największą przyjemność. Nie potrzebujesz ograniczeń. Podążaj własnymi ścieżkami, popełniaj swoje błędy i nie przejmuj się, że jesteś sam. Jedyne co będzie ci potrzebne to prawdziwy i wspierający przyjaciel u twego boku, który zostanie z tobą na dobre i na złe. No chyba, że gdzieś po drodze trafi ci się ktoś kto pokocha cię takim jakim jesteś i nie będzie z tego powodu żadnych dziwnych sytuacji. Na siłę nie warto niczego szukać. Trzeba się pogodzić z tym co się ma i nie słuchać wszystkich tych, którzy chcieliby układać ci życie.
P.S. Dzisiaj już nie będzie śmieszkowania w kinie. Dzisiaj będzie poważnie.
poniedziałek, 8 lutego 2016
40 rzeczy, które chcę zrobić do śmierci
W moim tajnym kajeciku mam spisanych siedem innych tematów, z których mogłyby powstać wpisy. Jednak wczorajsza noc utwierdziła mnie w przekonaniu, że może czas trochę odpocząć od filmów i luźno pobujać się po świecie marzeń. Przez jakieś 22 godziny w mojej głowie rodziły się pomysły i marzenia, które w mniejszym lub większym (no dobrze, niektóre są niemożliwe) stopniu są do zrealizowania.
1. Zamieszkać zagranicą dłużej niż trzy miesiące
W sumie sztuka zamieszkania poza Polską już raz mi się udała, ale trwała ona niecałe dwa miesiące. To był fantastyczny czas w moim życiu, mimo iż pojechałam tam do pracy. Samo zderzenie z obcą kulturą i innymi ludźmi było świetnym doświadczeniem, które powinien przeżyć każdy. Pozwala to otworzyć oczy i spojrzeć na świat z zupełnie innej strony.
2. Kupić samochód marzeń
Obecnie samochód jaki podoba mi się najbardziej na świecie to BMW X1 w kolorze czarnym albo wiśniowym. Swego czasu Audi, BMW czy Mercedesy traktowałam jako samochody, które są zarezerwowane dla mafii (tak, głupia ja). Ale odkąd skończyłam 15 lat i moim głównym celem życiowym stało się zdobycie prawa jazdy, zmieniłam swój pogląd. Obecnie mam przyjemność (rzadko, bo rzadko, ale nie ma innego wyjścia) jeździć bardzo komfortowym autem i nie ukrywam, że uwielbiam je. A nie jest to wcale BMW.
3. Pojechać do Norwegii
W swojej głowie roztaczam piękną wizję: wschód słońca, parująca herbata z miodem, łosoś na stole na śniadanie i ja podziwiająca widoki w swetrze w skandynawskie wzory. Piękne marzenie, ale prawdopodobnie jest jedna przeszkoda, aby się spełniło. Ja nigdy w życiu nie wstanę na wschód słońca z własnej nieprzymuszonej woli. Ale cóż, kto wie, może kiedyś...
4. Skoczyć na bungee
Czasem potrzebuję adrenaliny. A to doskonała rozrywka. Podobno. Żeby tylko mi kręgosłup nie pękł w połowie.
5. Zrobić wielki maraton serialowy (filmowy)
Po prostu, najzwyczajniej w świecie, przez tydzień nie robić nic tylko oglądać filmy i seriale. Do tego mieć pełną lodówkę, wychodzić czasami za potrzebą i to tyle. Nic więcej. Po prostu siedzieć i gapić się w ekran komputera/telewizora. No i oczywiście robić sobie przerwę na sen, bo bez tego to ja nie mogę.
6. Wydać książkę
Jestem w trakcie pisania. Czy z tego coś będzie? Nie mam zielonego pojęcia. Ale jeśli by się udało to byłabym przeszczęśliwa. I nawet jeśli sprzedałabym tylko jeden egzemplarz i to mojej mamie to i tak byłabym zadowolona. W końcu każdego dnia w mojej głowie rodzą się dziwne pomysły, więc mogłoby powstać ze sto książek. Tylko, żebym miała motywację do pisania...
7. Spełnić marzenia moich rodziców
W sumie to nie za dużo wiadomo mi na ten temat, ale są dwie takie rzeczy. Moja mama chciałaby polecieć balonem i prawdopodobnie uda mi się to zrealizować. I to nawet nie długo. A jeśli chodzi o tatę to powiedział mi kiedyś, że jeśli miałby jechać w jakąś podróż to chciałby zobaczyć Nową Zelandię. Jeśli uda mi się kiedyś sprzedać moją książkę i odnieść niesamowity sukces finansowy to tata ma to jak w banku. A jeśli nie no to cóż... Będziemy musieli poczekać na tego mojego bogatego męża i od niego wziąć hajs na podróż.
8. Zakochać się na zabój
Czy to wymaga dodatkowego komentarza?
9. Poranny spacer po Gdańsku
Niby mam taką możliwość, ale powtórzę to co napisałam w punkcie 3: jestem leniwą bułą. A jak widzę ten spacer? O 6 rano przejść się po ul. Długiej, skręcić nad Motławę, a potem wskoczyć w tramwaj nr 8 i pojechać na plaże na Stogi. Ciekawe czy do końca studiów uda mi się tego dokonać?
10. Jechać na koncert The Police
Na koncercie Stinga już byłam i uważam, że był to najlepszy prezent jaki do tej pory dostałam. Nigdy nie zapomnę tego dnia i cieszę się, że mogłam usłyszeć i zobaczyć swojego największego muzycznego idola na żywo. Jednak The Police to trochę inna para kaloszy. Niby też Sting, ale nie do końca. Muzyka The Police daje inną energię. Wystarczy włączyć sobie koncert z 1984 roku z trasy Synchroronicity i trafia się do zupełnie innego świata. Ale to chyba niestety jedno z tych marzeń, które nigdy się nie spełni. Nie zapowiada się na reaktywację zespołu, a do 1984 roku się przecież nie przeniosę...
11. Znaleźć się na planie ulubionego serialu
To jest zdecydowanie jedno z tych większych marzeń. Obecnie miałabym wielki problem, żeby zdecydować się na ulubiony serial. Wahałabym się między trzema: Sherlock, Poldark i Halt and Catch Fire. Zdecydowanie wystarczyłoby mi stanie gdzieś koło barierki i zwyczajne obserwowanie jak powstają pojedyncze sceny. Nie więcej. No może jeszcze zdjęcia z aktorami też by były czaderskie.
12. Zagrać epizod w filmie/serialu
Jeszcze niedawno szczytem moich marzeń było zagranie twarzą do podłogi. Ale teraz mogłabym być jakimś statystą. Na przykład wypatrywać sardynek stojąc na klifie albo być umierającym pacjentem na stole operacyjnym. No chyba, że jakiś gwiazdor z Hollywood poprosiłby mnie, żeby mu partnerować w filmie. To wtedy lecę, pędzę i się nie zastanawiam nad niczym.
13. Zrobić zakupy życia w Empiku
Empik mógłby być moim trzecim domem. Tam jest tyle pięknych rzeczy, która aż wołają, żeby zabrać je do domu. Moje największe zakupy jakie zrobiłam tam do tej pory kosztowały ok. 200 zł, ale byłam wtedy bardzo szczęśliwa. Przepraszam, ma ktoś na zbyciu kartę kredytową z niekończącym się limitem?! Albo może jest na sali mój mąż z Hollywood?!
14. Pojechać do Nowego Jorku
To moje marzenie od 13. roku życia. Odkąd zobaczyłam pierwszy odcinek CSI NY. Piękne, wielkie miasto z ogromnymi możliwościami. Albo się wybijesz albo pójdziesz na dno. Dlatego pojechałabym tam tylko na dwa tygodnie, zwiedzić wszystkie miejsca warte uwagi, a potem latami bym to wspominała. Przecież nie chcę umrzeć w ciemnym zaułku.
15. Porozmawiać ze Stingiem
Zapytałabym go o tak dużo rzeczy, że teraz nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnej. A tak naprawdę, gdyby się do mnie odezwał to prawdopodobnie nie odpowiedziałabym nic, bo bym zemdlała z wrażenia.
16. Kupić czerwone buty na obcasie
Nie tam żadne Gucci czy inny Armani. Po prostu, zwykłe, czerwone, zamszowe, na ok. 10 centymetrowym obcasie, żebym się nie zabiła na najbliższym zakręcie. Raz w swoim życiu miałam okazję kupić takie buty i już szłam z nimi do kasy (nawet miałam sponsora!), ale padło podstawowe pytanie: A gdzie ty będziesz w nich chodzić? No i czar prysł, a buty zostały w sklepie.
17. Mieć w domu bibliotekę
Póki co mam regał wypchany po brzegi i szafkę od telewizora, z której wysypują się książki. Za rok kupię sobie regał, który zajmie mi pół ściany, a w przyszłości kto wie. Może będę miała tak wielkie mieszkanie/dom, że będę mogła poświęcić temu cały pokój...
18. Zamieszkać w apartamentowcu/lofcie
Apartament na 20. piętrze z widokiem na panoramę miasta albo loft, który jest jedną wielką przestrzenią, w której nic mi nie grozi. Najlepiej, żeby to było w jakimś fantastycznym mieście, które ma niesamowite możliwości do rozwoju. A potem pewnie wyprowadzę się na wieś, bo zwariuję i będą chcieli mnie zamknąć w psychiatryku.
19. Wrócić do czasów dzieciństwa
Tęsknie za czasami, gdy wracało się ze szkoły, odrabiało lekcje, zjadało obiad i pędziło na podwórko, bo już wszyscy czekali, a potem punkt 19 meldowało się w domu, bo zaczynała się wieczorynka. W po kolacji zostawał jeszcze czas, żeby poczytać książkę albo porobić cokolwiek innego. A teraz? Teraz oglądam seriale do nocy. Damn, gdzie popełniliśmy błąd?
20. Zostać żoną Hollywood
Zdecydowanie moje największe marzenie. No dobrze, mam już męża z tamtych kręgów, jednak jest z tym mały problem. To bardzo skomplikowana relacja, a poza tym on jeszcze nie wie, że jest moim mężem. Ciągle się zbieram, żebym mu to napisać na Twitterze i jakoś nie mogę tego zrobić. A w ogóle to jest jeszcze kilku innych kandydatów na mojego męża. Tylko, żeby oni się zdecydowali...
21. Zdobyć popularność na blogu
No dobrze, jestem wdzięczna WSZYSTKIM moim obecnym czytelnikom. Każdy z Was jest naprawdę cenny i cieszę się, że moje teksty są gdzieś tam czytane. Ale jak to każdy pazerny "twórca" chcę więcej i więcej. Ot, niespokojna ambicja. Ale i tak Wam dziękuję! Dzięki, że jesteście.
22. Udać się na spontaniczny wyjazd
Ostatnio z moją współlokatorką stwierdziłyśmy, że chciałybyśmy pojechać do Paryża. Paryż ładne miasto, tylko że my nie mamy kasy. No i po spontaniczności. Ale jeśli tylko trafią mi się jakieś tanie bilety np. do Norwegii albo nawet do Warszawy to jadę. Koniecznie!
23. Pójść na strzelnice
W poprzednim wpisie pisałam, że swego czasu interesowałam się bronią i wszystkim co z tym związane. Pamiętam jak maltretowałam tatę, żeby zabrał mnie kiedyś na strzelnice. Niestety nie chciał tego zrobić, więc jak znajdę towarzystwo i trochę więcej czasu (i pieniędzy) to się tam wybiorę. No chyba, że jakimś cudem zostanę policjantem albo żołnierzem, w co wątpię.
24. Mieć dziecko
Zostałam ostatnio zapytana czy chcę mieć dziecko. Chcę, pewnie. To świetna sprawa. Ale jeszcze nie teraz. Poza tym trzeba je jeszcze mieć z kim mieć. Także sobie jeszcze trochę poczekam, ale może w końcu się doczekam.
25. Jeść dużo i nie przytyć
To chyba marzenie każdego, prawda? Pączki, ciastka, pizza, kebab i wszystkie inne dobrocie jakie widział ten świat. Omomomom...
26. Nie utracić tych, których mam
Rodziny, przyjaciół, wszystkich istotnych. Jest dobrze jak jest i niech się to nie zmienia.
27. Przywalić tym, którzy mnie wkurzają
Zepnę się kiedyś w sobie i cały ten tłumiony gniew (a jest on ogromny jak widzę niektóre osoby) wypuszczę z siebie w najmniej oczekiwanym momencie. Tylko, żeby to się dla mnie źle nie skończyło... Ja nie chcę iść siedzieć.
28. Dostać darmowy karnet do kina do końca życia
Ostatnio kino i filmy stały się moją pasją numer 1. Potrafię być w kinie dwa razy w tygodniu i to dzień po dniu. Oczywiście najbardziej obstawiam wtorki i środy, bo w Heliosie są tanie wtorki, a w środy w Multikinie są "Środy z Orange", czyli dwa bilety w cenie dwóch, jeśli ma się kod z Orange. A ja mam to szczęście, że moi towarzysze, którzy chodzą ze mną do kina mają telefony w Orange. Czego chcieć więcej?
29. Mieć zawsze pieniądze na koszulki z othertees.com
Na tej stornie, za niewielkie pieniądze (jak na koszulki bardzo dobrej jakości) można kupić małe dzieła sztuki. Są to najlepsze fanowskie koszulki jakie świat widział. Obecnie jestem w posiadaniu sześciu takich koszulek i nadal poluję na kolejne wzory. Właśnie dzisiaj przepadł mi bardzo ładny wzór z Deadpoolem. Ale przecież moje konto nie jest bez dna. Haaaaalo, mężu z Hollywood, gdzie jesteś?!
30. Mieć kanały BBC w swoim telewizorze
Kiedyś miałam BBC Entertaiment, ale szanowna sieć kablowa postanowiła się pozbyć tego brytyjskiego daru i zostałam na lodzie. Na szczęście będąc w Anglii mogłam sobie oglądać BBC do woli. Nawet ich parlament, który miał osobny kanał. Jednak dla mnie największym szczęściem była możliwość obejrzenia mojego ukochanego odcinka Sherlocka w oryginale, bez żadnego słabego lektora. Tylko po prostu, tak jak go Pan Bóg (a raczej duet Gatiss&Moffat stworzył).
31. Nie być już nigdy więcej zranionym
Tak zwyczajnie, żeby nie płakać pół nocy w poduszkę, bo ludzie nagle znikają i nie tłumaczą dlaczego. Zakładam, że to niewykonalne, bo dużo takich sytuacji jeszcze przede mną. Ale marzeniem może być.
32. Mieć gramofon i płyty winylowe
Tata mi kiedyś obiecał, że jak zniknie pewna sterta pudeł w moim pokoju to naprawi nasz stary adapter i wstawi go do mnie do pokoju. Pudła zniknęły dawno temu, a obiecanego sprzętu jak nie było tak nie ma. A moje dwie pierwsze płyty winylowe kupiłam kilka lat temu z przekonaniem, że już nie długo będę mogła ich posłuchać. I co? Wiadro...
33. Zatańczyć na barze
Niesamowicie idiotyczny pomysł, ale bardzo mi się podoba. Jednak żebym to robiła musiałabym się porządnie upić i do tego trafić do baru, gdzie nikt mnie nie zna i nigdy tam nie wrócę. Toruń odpada, a Gdańsk tym bardziej. Może jak w końcu pojadę do tego Nowego Jorku to tak zrobię. W końcu żyje się tylko raz.
34. Mieć zwariowane wakacje
Myślę, że czas takich wakacji już minął, a właściwie nigdy się nie pojawił. Oczywiście kilkudniowe wyjazdy się zdarzały, ale mi się marzy takie totalne szaleństwo przez przynajmniej miesiąc. Robisz co chcesz, jesz co chcesz, śpisz gdzie chcesz i nie martwisz się o nic. Oczywiście pewnie rzeczy w granicach rozsądku, a pewne... Lećmy na całego!
35. Wyjść za mąż
Ślub to świetna sprawa. Może i pokazówka dla rodziny, ale przeżycie niesamowite. Nie raz śniło mi się fantastyczne wesele i zabawa do samego rana. Na razie w swoim życiu byłam tylko na jednym i to jako gość. Ale zaraz... Czy ja przypadkiem nie mam męża? Ach tak, on o tym nie wie.
36. Zostać elfem
Chciałabym być królową elfów, mieć dostojnego męża króla elfów i strzelać twarz pogardy kiedy tylko mi się podoba. A tak naprawdę to biegać ze strzałą i atakować krasnoludy. O kurczę, chyba za dużo Hobbita...
37. Mieć telefon, w którym bateria jest niezniszczalna
Kiedyś turboniezniszczalna Nokia wytrzymywała dwa tygodnie i uciekała jej tylko jedna kreska. A teraz, pół godziny posiedzisz na Internecie, zagrasz w Candy Cruch, posłuchasz muzyki i ups, zostało 20% baterii. Dlaczego tak się dzieje? To takie niesprawiedliwe.
38. Nauczyć się porządnie gotować
Nie mam na myśli tutaj ugotowania makaronu i usmażenia kurczaka. To już opanowałam. Ale chciałabym w przyszłości umieć gotować choć odrobinę tak dobrze jak Gordon Ramsay. Chciałabym te jego pół gwiazdki Michelin. A potem tworzyłabym wątróbkę w pomarańczach albo królika ze śliwkami. A może lepiej nie?
39. Pojechać do Kornwalii
Odkąd zobaczyłam po raz pierwszy Poldark to nie miałam wątpliwości, że się zakochałam (nie, nie mówię tu o Aidanie Turnerze). Klify, wzgórza, kopalnie, piękne wioski. W najgorsze w tym wszystkim jest to, że byłam blisko, aby tam trafić. Niestety, coś gdzieś po drodze nie wyszło. Ale żeby mnie dobić, nasłuchałam się o tym miejscu w pracy. Że to idealna miejscówka na wakacje albo nawet na weekend. To czyją podkuchenną mogę tam zostać?
40. Być szczęśliwym
Czy to aż takie nadzwyczajne? Czy to aż takie trudne? Cóż, się okaże.
Zapewne kiedyś stworzę dwa razy dłuższą listę i dodam pewne kwestie, o których teraz zapomniałam. Chyba, że coś z tej listy się spełni i będę mogła uzupełnić nim spis rzeczy, które już dokonałam.
P.S. 41 punktem mogłoby być to, że chcę zamieszkać w Bath, bo zakochałam się w tym mieście od pierwszego wejrzenia, ale nie lubię rzeczy nieparzystych, więc zaburzyłoby mi to koncepcję. :P
1. Zamieszkać zagranicą dłużej niż trzy miesiące
W sumie sztuka zamieszkania poza Polską już raz mi się udała, ale trwała ona niecałe dwa miesiące. To był fantastyczny czas w moim życiu, mimo iż pojechałam tam do pracy. Samo zderzenie z obcą kulturą i innymi ludźmi było świetnym doświadczeniem, które powinien przeżyć każdy. Pozwala to otworzyć oczy i spojrzeć na świat z zupełnie innej strony.
2. Kupić samochód marzeń
Obecnie samochód jaki podoba mi się najbardziej na świecie to BMW X1 w kolorze czarnym albo wiśniowym. Swego czasu Audi, BMW czy Mercedesy traktowałam jako samochody, które są zarezerwowane dla mafii (tak, głupia ja). Ale odkąd skończyłam 15 lat i moim głównym celem życiowym stało się zdobycie prawa jazdy, zmieniłam swój pogląd. Obecnie mam przyjemność (rzadko, bo rzadko, ale nie ma innego wyjścia) jeździć bardzo komfortowym autem i nie ukrywam, że uwielbiam je. A nie jest to wcale BMW.
3. Pojechać do Norwegii
W swojej głowie roztaczam piękną wizję: wschód słońca, parująca herbata z miodem, łosoś na stole na śniadanie i ja podziwiająca widoki w swetrze w skandynawskie wzory. Piękne marzenie, ale prawdopodobnie jest jedna przeszkoda, aby się spełniło. Ja nigdy w życiu nie wstanę na wschód słońca z własnej nieprzymuszonej woli. Ale cóż, kto wie, może kiedyś...
4. Skoczyć na bungee
Czasem potrzebuję adrenaliny. A to doskonała rozrywka. Podobno. Żeby tylko mi kręgosłup nie pękł w połowie.
5. Zrobić wielki maraton serialowy (filmowy)
Po prostu, najzwyczajniej w świecie, przez tydzień nie robić nic tylko oglądać filmy i seriale. Do tego mieć pełną lodówkę, wychodzić czasami za potrzebą i to tyle. Nic więcej. Po prostu siedzieć i gapić się w ekran komputera/telewizora. No i oczywiście robić sobie przerwę na sen, bo bez tego to ja nie mogę.
6. Wydać książkę
Jestem w trakcie pisania. Czy z tego coś będzie? Nie mam zielonego pojęcia. Ale jeśli by się udało to byłabym przeszczęśliwa. I nawet jeśli sprzedałabym tylko jeden egzemplarz i to mojej mamie to i tak byłabym zadowolona. W końcu każdego dnia w mojej głowie rodzą się dziwne pomysły, więc mogłoby powstać ze sto książek. Tylko, żebym miała motywację do pisania...
7. Spełnić marzenia moich rodziców
W sumie to nie za dużo wiadomo mi na ten temat, ale są dwie takie rzeczy. Moja mama chciałaby polecieć balonem i prawdopodobnie uda mi się to zrealizować. I to nawet nie długo. A jeśli chodzi o tatę to powiedział mi kiedyś, że jeśli miałby jechać w jakąś podróż to chciałby zobaczyć Nową Zelandię. Jeśli uda mi się kiedyś sprzedać moją książkę i odnieść niesamowity sukces finansowy to tata ma to jak w banku. A jeśli nie no to cóż... Będziemy musieli poczekać na tego mojego bogatego męża i od niego wziąć hajs na podróż.
8. Zakochać się na zabój
Czy to wymaga dodatkowego komentarza?
9. Poranny spacer po Gdańsku
Niby mam taką możliwość, ale powtórzę to co napisałam w punkcie 3: jestem leniwą bułą. A jak widzę ten spacer? O 6 rano przejść się po ul. Długiej, skręcić nad Motławę, a potem wskoczyć w tramwaj nr 8 i pojechać na plaże na Stogi. Ciekawe czy do końca studiów uda mi się tego dokonać?
10. Jechać na koncert The Police
Na koncercie Stinga już byłam i uważam, że był to najlepszy prezent jaki do tej pory dostałam. Nigdy nie zapomnę tego dnia i cieszę się, że mogłam usłyszeć i zobaczyć swojego największego muzycznego idola na żywo. Jednak The Police to trochę inna para kaloszy. Niby też Sting, ale nie do końca. Muzyka The Police daje inną energię. Wystarczy włączyć sobie koncert z 1984 roku z trasy Synchroronicity i trafia się do zupełnie innego świata. Ale to chyba niestety jedno z tych marzeń, które nigdy się nie spełni. Nie zapowiada się na reaktywację zespołu, a do 1984 roku się przecież nie przeniosę...
11. Znaleźć się na planie ulubionego serialu
To jest zdecydowanie jedno z tych większych marzeń. Obecnie miałabym wielki problem, żeby zdecydować się na ulubiony serial. Wahałabym się między trzema: Sherlock, Poldark i Halt and Catch Fire. Zdecydowanie wystarczyłoby mi stanie gdzieś koło barierki i zwyczajne obserwowanie jak powstają pojedyncze sceny. Nie więcej. No może jeszcze zdjęcia z aktorami też by były czaderskie.
12. Zagrać epizod w filmie/serialu
Jeszcze niedawno szczytem moich marzeń było zagranie twarzą do podłogi. Ale teraz mogłabym być jakimś statystą. Na przykład wypatrywać sardynek stojąc na klifie albo być umierającym pacjentem na stole operacyjnym. No chyba, że jakiś gwiazdor z Hollywood poprosiłby mnie, żeby mu partnerować w filmie. To wtedy lecę, pędzę i się nie zastanawiam nad niczym.
13. Zrobić zakupy życia w Empiku
Empik mógłby być moim trzecim domem. Tam jest tyle pięknych rzeczy, która aż wołają, żeby zabrać je do domu. Moje największe zakupy jakie zrobiłam tam do tej pory kosztowały ok. 200 zł, ale byłam wtedy bardzo szczęśliwa. Przepraszam, ma ktoś na zbyciu kartę kredytową z niekończącym się limitem?! Albo może jest na sali mój mąż z Hollywood?!
14. Pojechać do Nowego Jorku
To moje marzenie od 13. roku życia. Odkąd zobaczyłam pierwszy odcinek CSI NY. Piękne, wielkie miasto z ogromnymi możliwościami. Albo się wybijesz albo pójdziesz na dno. Dlatego pojechałabym tam tylko na dwa tygodnie, zwiedzić wszystkie miejsca warte uwagi, a potem latami bym to wspominała. Przecież nie chcę umrzeć w ciemnym zaułku.
15. Porozmawiać ze Stingiem
Zapytałabym go o tak dużo rzeczy, że teraz nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnej. A tak naprawdę, gdyby się do mnie odezwał to prawdopodobnie nie odpowiedziałabym nic, bo bym zemdlała z wrażenia.
16. Kupić czerwone buty na obcasie
Nie tam żadne Gucci czy inny Armani. Po prostu, zwykłe, czerwone, zamszowe, na ok. 10 centymetrowym obcasie, żebym się nie zabiła na najbliższym zakręcie. Raz w swoim życiu miałam okazję kupić takie buty i już szłam z nimi do kasy (nawet miałam sponsora!), ale padło podstawowe pytanie: A gdzie ty będziesz w nich chodzić? No i czar prysł, a buty zostały w sklepie.
17. Mieć w domu bibliotekę
Póki co mam regał wypchany po brzegi i szafkę od telewizora, z której wysypują się książki. Za rok kupię sobie regał, który zajmie mi pół ściany, a w przyszłości kto wie. Może będę miała tak wielkie mieszkanie/dom, że będę mogła poświęcić temu cały pokój...
18. Zamieszkać w apartamentowcu/lofcie
Apartament na 20. piętrze z widokiem na panoramę miasta albo loft, który jest jedną wielką przestrzenią, w której nic mi nie grozi. Najlepiej, żeby to było w jakimś fantastycznym mieście, które ma niesamowite możliwości do rozwoju. A potem pewnie wyprowadzę się na wieś, bo zwariuję i będą chcieli mnie zamknąć w psychiatryku.
19. Wrócić do czasów dzieciństwa
Tęsknie za czasami, gdy wracało się ze szkoły, odrabiało lekcje, zjadało obiad i pędziło na podwórko, bo już wszyscy czekali, a potem punkt 19 meldowało się w domu, bo zaczynała się wieczorynka. W po kolacji zostawał jeszcze czas, żeby poczytać książkę albo porobić cokolwiek innego. A teraz? Teraz oglądam seriale do nocy. Damn, gdzie popełniliśmy błąd?
20. Zostać żoną Hollywood
Zdecydowanie moje największe marzenie. No dobrze, mam już męża z tamtych kręgów, jednak jest z tym mały problem. To bardzo skomplikowana relacja, a poza tym on jeszcze nie wie, że jest moim mężem. Ciągle się zbieram, żebym mu to napisać na Twitterze i jakoś nie mogę tego zrobić. A w ogóle to jest jeszcze kilku innych kandydatów na mojego męża. Tylko, żeby oni się zdecydowali...
21. Zdobyć popularność na blogu
No dobrze, jestem wdzięczna WSZYSTKIM moim obecnym czytelnikom. Każdy z Was jest naprawdę cenny i cieszę się, że moje teksty są gdzieś tam czytane. Ale jak to każdy pazerny "twórca" chcę więcej i więcej. Ot, niespokojna ambicja. Ale i tak Wam dziękuję! Dzięki, że jesteście.
22. Udać się na spontaniczny wyjazd
Ostatnio z moją współlokatorką stwierdziłyśmy, że chciałybyśmy pojechać do Paryża. Paryż ładne miasto, tylko że my nie mamy kasy. No i po spontaniczności. Ale jeśli tylko trafią mi się jakieś tanie bilety np. do Norwegii albo nawet do Warszawy to jadę. Koniecznie!
23. Pójść na strzelnice
W poprzednim wpisie pisałam, że swego czasu interesowałam się bronią i wszystkim co z tym związane. Pamiętam jak maltretowałam tatę, żeby zabrał mnie kiedyś na strzelnice. Niestety nie chciał tego zrobić, więc jak znajdę towarzystwo i trochę więcej czasu (i pieniędzy) to się tam wybiorę. No chyba, że jakimś cudem zostanę policjantem albo żołnierzem, w co wątpię.
24. Mieć dziecko
Zostałam ostatnio zapytana czy chcę mieć dziecko. Chcę, pewnie. To świetna sprawa. Ale jeszcze nie teraz. Poza tym trzeba je jeszcze mieć z kim mieć. Także sobie jeszcze trochę poczekam, ale może w końcu się doczekam.
25. Jeść dużo i nie przytyć
To chyba marzenie każdego, prawda? Pączki, ciastka, pizza, kebab i wszystkie inne dobrocie jakie widział ten świat. Omomomom...
26. Nie utracić tych, których mam
Rodziny, przyjaciół, wszystkich istotnych. Jest dobrze jak jest i niech się to nie zmienia.
27. Przywalić tym, którzy mnie wkurzają
Zepnę się kiedyś w sobie i cały ten tłumiony gniew (a jest on ogromny jak widzę niektóre osoby) wypuszczę z siebie w najmniej oczekiwanym momencie. Tylko, żeby to się dla mnie źle nie skończyło... Ja nie chcę iść siedzieć.
28. Dostać darmowy karnet do kina do końca życia
Ostatnio kino i filmy stały się moją pasją numer 1. Potrafię być w kinie dwa razy w tygodniu i to dzień po dniu. Oczywiście najbardziej obstawiam wtorki i środy, bo w Heliosie są tanie wtorki, a w środy w Multikinie są "Środy z Orange", czyli dwa bilety w cenie dwóch, jeśli ma się kod z Orange. A ja mam to szczęście, że moi towarzysze, którzy chodzą ze mną do kina mają telefony w Orange. Czego chcieć więcej?
29. Mieć zawsze pieniądze na koszulki z othertees.com
Na tej stornie, za niewielkie pieniądze (jak na koszulki bardzo dobrej jakości) można kupić małe dzieła sztuki. Są to najlepsze fanowskie koszulki jakie świat widział. Obecnie jestem w posiadaniu sześciu takich koszulek i nadal poluję na kolejne wzory. Właśnie dzisiaj przepadł mi bardzo ładny wzór z Deadpoolem. Ale przecież moje konto nie jest bez dna. Haaaaalo, mężu z Hollywood, gdzie jesteś?!
30. Mieć kanały BBC w swoim telewizorze
Kiedyś miałam BBC Entertaiment, ale szanowna sieć kablowa postanowiła się pozbyć tego brytyjskiego daru i zostałam na lodzie. Na szczęście będąc w Anglii mogłam sobie oglądać BBC do woli. Nawet ich parlament, który miał osobny kanał. Jednak dla mnie największym szczęściem była możliwość obejrzenia mojego ukochanego odcinka Sherlocka w oryginale, bez żadnego słabego lektora. Tylko po prostu, tak jak go Pan Bóg (a raczej duet Gatiss&Moffat stworzył).
31. Nie być już nigdy więcej zranionym
Tak zwyczajnie, żeby nie płakać pół nocy w poduszkę, bo ludzie nagle znikają i nie tłumaczą dlaczego. Zakładam, że to niewykonalne, bo dużo takich sytuacji jeszcze przede mną. Ale marzeniem może być.
32. Mieć gramofon i płyty winylowe
Tata mi kiedyś obiecał, że jak zniknie pewna sterta pudeł w moim pokoju to naprawi nasz stary adapter i wstawi go do mnie do pokoju. Pudła zniknęły dawno temu, a obiecanego sprzętu jak nie było tak nie ma. A moje dwie pierwsze płyty winylowe kupiłam kilka lat temu z przekonaniem, że już nie długo będę mogła ich posłuchać. I co? Wiadro...
33. Zatańczyć na barze
Niesamowicie idiotyczny pomysł, ale bardzo mi się podoba. Jednak żebym to robiła musiałabym się porządnie upić i do tego trafić do baru, gdzie nikt mnie nie zna i nigdy tam nie wrócę. Toruń odpada, a Gdańsk tym bardziej. Może jak w końcu pojadę do tego Nowego Jorku to tak zrobię. W końcu żyje się tylko raz.
34. Mieć zwariowane wakacje
Myślę, że czas takich wakacji już minął, a właściwie nigdy się nie pojawił. Oczywiście kilkudniowe wyjazdy się zdarzały, ale mi się marzy takie totalne szaleństwo przez przynajmniej miesiąc. Robisz co chcesz, jesz co chcesz, śpisz gdzie chcesz i nie martwisz się o nic. Oczywiście pewnie rzeczy w granicach rozsądku, a pewne... Lećmy na całego!
35. Wyjść za mąż
Ślub to świetna sprawa. Może i pokazówka dla rodziny, ale przeżycie niesamowite. Nie raz śniło mi się fantastyczne wesele i zabawa do samego rana. Na razie w swoim życiu byłam tylko na jednym i to jako gość. Ale zaraz... Czy ja przypadkiem nie mam męża? Ach tak, on o tym nie wie.
36. Zostać elfem
Chciałabym być królową elfów, mieć dostojnego męża króla elfów i strzelać twarz pogardy kiedy tylko mi się podoba. A tak naprawdę to biegać ze strzałą i atakować krasnoludy. O kurczę, chyba za dużo Hobbita...
37. Mieć telefon, w którym bateria jest niezniszczalna
Kiedyś turboniezniszczalna Nokia wytrzymywała dwa tygodnie i uciekała jej tylko jedna kreska. A teraz, pół godziny posiedzisz na Internecie, zagrasz w Candy Cruch, posłuchasz muzyki i ups, zostało 20% baterii. Dlaczego tak się dzieje? To takie niesprawiedliwe.
38. Nauczyć się porządnie gotować
Nie mam na myśli tutaj ugotowania makaronu i usmażenia kurczaka. To już opanowałam. Ale chciałabym w przyszłości umieć gotować choć odrobinę tak dobrze jak Gordon Ramsay. Chciałabym te jego pół gwiazdki Michelin. A potem tworzyłabym wątróbkę w pomarańczach albo królika ze śliwkami. A może lepiej nie?
39. Pojechać do Kornwalii
Odkąd zobaczyłam po raz pierwszy Poldark to nie miałam wątpliwości, że się zakochałam (nie, nie mówię tu o Aidanie Turnerze). Klify, wzgórza, kopalnie, piękne wioski. W najgorsze w tym wszystkim jest to, że byłam blisko, aby tam trafić. Niestety, coś gdzieś po drodze nie wyszło. Ale żeby mnie dobić, nasłuchałam się o tym miejscu w pracy. Że to idealna miejscówka na wakacje albo nawet na weekend. To czyją podkuchenną mogę tam zostać?
40. Być szczęśliwym
Czy to aż takie nadzwyczajne? Czy to aż takie trudne? Cóż, się okaże.
Zapewne kiedyś stworzę dwa razy dłuższą listę i dodam pewne kwestie, o których teraz zapomniałam. Chyba, że coś z tej listy się spełni i będę mogła uzupełnić nim spis rzeczy, które już dokonałam.
P.S. 41 punktem mogłoby być to, że chcę zamieszkać w Bath, bo zakochałam się w tym mieście od pierwszego wejrzenia, ale nie lubię rzeczy nieparzystych, więc zaburzyłoby mi to koncepcję. :P
piątek, 5 lutego 2016
Bóg, honor i rodzina, czyli strzelanie jest najważniejsze
Jakiś czas temu do rodziców przyszli znajomi i powiedzieli, że oglądali świetny film. Okazało się, że mówili o "Snajperze". Wtedy jeszcze mi nie padło na mózg z Bradley'em Cooperem, ale wiedziałam co to za film, bo był nominowany do Oscara, a wcześniej jedna z moich koleżanek była na nim w kinie. Dopiero nie dawno tata zapytał mnie o ten film i poprosił mnie o zdobycie go, bo chciałby obejrzeć. Dzisiaj rano (w sumie w południe), gdy zwlekłam się z łózka powiedział, że jeśli ogarnę swój żywot w przeciągu dwudziestu minut to możemy obejrzeć "Snajpera". No to ja nogi za pas, dziesięć minut i byłam gotowa.
"Snajper" to historia życia oraz kariery wojskowej najlepszego strzelca na świecie, Chrisa Kyle'a (w tej roli Bradley Cooper, a jakże by inaczej). Początkowo w filmie pokazano jego dzieciństwo i wartości jakie rodzice (właściwie to ojciec) mu wpajali. Potem pojawia się jego szkolenie w wojsku, rodzące się uczucie do jego przyszłej żony Tayi (Sienna Miller) i misje na wojnie. Wszystkie te wątki prywatne przeplatane są momentami z życia osobistego, co czasem może wydawać się nieco denerwujące.
O ile fajnie podejrzeć czyjeś życie prywatne, to tym razem bardziej mnie interesowało i fascynowało to co się działo na wojnie. Idealnie został pokazany sposób w jaki żołnierze amerykańscy mają wkładane do głowy, że najważniejsza jest ojczyzna i obrona jej za wszelką cenę. Niby rodzina też ważna, ale patrząc na głównego bohatera widać, że póki nie zabije to nie może wrócić do domu. Jego pierwsze "zdobycze"strzeleckie trochę go przerażały, jednak z czasem nie sprawiało mu to większego problemu. Zabijanie pochłonęło go. Nawet podczas pobytu w domu był nieobecny i jedyne o czym myślał to to, żeby wrócić na wojnę i likwidować cele.
Przez pół filmu zastanawiałam się kto jest reżyserem. Oczywiście siedemdziesiąt razy czytałam o tej produkcji, ale jakoś reżyseria umknęła mi na dobre. Ubzdurałam sobie, że za kamerą stał Spielberg, natomiast tata stale utrzymywał, że to chyba jednak Eastwood i oczywiście miał rację. Może po prostu pomyliło mi się z "Szeregowcem Ryanem". Ale teraz posiadam już właściwe informacje.
Fajnie było też zobaczyć Jake McDormana, któego jak tylko zobaczyłam to zaczęłam krzyczeć: "Brian!". Oczywiście tata spojrzał się na mnie jak na czubka, ale że nie zadawał zbędnych pytań to nie miałam zamiaru mu tłumaczyć mojego nadmiernego entuzjazmu. Do tego przez cały film miałam zagwostkę, że znam jednego aktora, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ja już go kiedyś widziałam. Jak tylko na ekranie pojawiły się napisy końcowe, złapałam za telefon i dzięki Filmwebowi odkryłam, że chodziło mi o Kyle'a Gallnera, którego wcześniej widziałam głównie w czwartym sezonie CSI: Kryminalne zagadki Nowego Jorku, gdzie grał tam młodego dziennikarza.
Jednocześnie patrząc na Siennę Miller i Bradley'a Coopera jako parę to miałam powtórkę z rozrywki. Z tej okazji, że "Ugotowany" stał się jednym z moich ulubionych filmów i mogę go oglądać na okrągło to często widuję ich razem. Oczywiście "Snajper" powstał jako pierwszy, ale pozytywnie było ich zobaczyć raz jeszcze, jednak w trochę innych okolicznościach.
Ale co by nie było to element komediowy w tym filmie też się pojawił. Może i dotyczył on bardziej strony technicznej niż samej fabuły, to nie mogłam się przestać śmiać. Oglądając wcześniej program Ellen DeGeneres, gdzie gościem był Cooper, puszczono fragment "Snajpera", w którym Kyle trzyma swoją córkę na rękach. Tylko, że zamiast prawdziwego dziecka była tam lalka i żeby atrapa sprawiała wrażenie bardzo realistycznej to Cooper ukrył kciuk pod ręką "dziecka", żeby mógł nią delikatnie poruszać, imitując jednocześnie oznaki życia. Sam aktora nawet z tego się śmiał i mówił, że miał świadomość, że to było widać. Polecam obejrzeć zarówno scenę (generalnie film) jak i fragment tego wywiadu, który można znaleźć na YouTube.
Co do oglądania filmu z moim tatą. Generalnie jest to jedna z fajniejszych rzeczy jakie razem robimy Niby nic, a jednak. Przy okazji "Snajpera" dowiedziałam się trochę istotnych faktów o broni jakiej używali do ostrzału czy też o zasadach łączności i działaniu pewnych mechanizmów na wojnie. Tata (i całe szczęście!) nigdy nie był na żadnej misji, ale jako były żołnierz ma ogromną wiedzę na ten temat, a jeśli chodzi o broń to w szczególności. Swego czasu sama się dosyć mocno interesowałam wszelkiego rodzaju amunicją i mam nawet na ścianie rozkład z częściami WIST-a 94.
Film dobry i jeżeli ktoś lubi tematykę wojenną to śmiało może obejrzeć. Powinien być usatysfakcjonowany, a sceny batalistyczne wynagaradzają pozostałe niedociągnięcia.
"Snajper" to historia życia oraz kariery wojskowej najlepszego strzelca na świecie, Chrisa Kyle'a (w tej roli Bradley Cooper, a jakże by inaczej). Początkowo w filmie pokazano jego dzieciństwo i wartości jakie rodzice (właściwie to ojciec) mu wpajali. Potem pojawia się jego szkolenie w wojsku, rodzące się uczucie do jego przyszłej żony Tayi (Sienna Miller) i misje na wojnie. Wszystkie te wątki prywatne przeplatane są momentami z życia osobistego, co czasem może wydawać się nieco denerwujące.
O ile fajnie podejrzeć czyjeś życie prywatne, to tym razem bardziej mnie interesowało i fascynowało to co się działo na wojnie. Idealnie został pokazany sposób w jaki żołnierze amerykańscy mają wkładane do głowy, że najważniejsza jest ojczyzna i obrona jej za wszelką cenę. Niby rodzina też ważna, ale patrząc na głównego bohatera widać, że póki nie zabije to nie może wrócić do domu. Jego pierwsze "zdobycze"strzeleckie trochę go przerażały, jednak z czasem nie sprawiało mu to większego problemu. Zabijanie pochłonęło go. Nawet podczas pobytu w domu był nieobecny i jedyne o czym myślał to to, żeby wrócić na wojnę i likwidować cele.
Przez pół filmu zastanawiałam się kto jest reżyserem. Oczywiście siedemdziesiąt razy czytałam o tej produkcji, ale jakoś reżyseria umknęła mi na dobre. Ubzdurałam sobie, że za kamerą stał Spielberg, natomiast tata stale utrzymywał, że to chyba jednak Eastwood i oczywiście miał rację. Może po prostu pomyliło mi się z "Szeregowcem Ryanem". Ale teraz posiadam już właściwe informacje.
Fajnie było też zobaczyć Jake McDormana, któego jak tylko zobaczyłam to zaczęłam krzyczeć: "Brian!". Oczywiście tata spojrzał się na mnie jak na czubka, ale że nie zadawał zbędnych pytań to nie miałam zamiaru mu tłumaczyć mojego nadmiernego entuzjazmu. Do tego przez cały film miałam zagwostkę, że znam jednego aktora, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ja już go kiedyś widziałam. Jak tylko na ekranie pojawiły się napisy końcowe, złapałam za telefon i dzięki Filmwebowi odkryłam, że chodziło mi o Kyle'a Gallnera, którego wcześniej widziałam głównie w czwartym sezonie CSI: Kryminalne zagadki Nowego Jorku, gdzie grał tam młodego dziennikarza.
Jednocześnie patrząc na Siennę Miller i Bradley'a Coopera jako parę to miałam powtórkę z rozrywki. Z tej okazji, że "Ugotowany" stał się jednym z moich ulubionych filmów i mogę go oglądać na okrągło to często widuję ich razem. Oczywiście "Snajper" powstał jako pierwszy, ale pozytywnie było ich zobaczyć raz jeszcze, jednak w trochę innych okolicznościach.
Ale co by nie było to element komediowy w tym filmie też się pojawił. Może i dotyczył on bardziej strony technicznej niż samej fabuły, to nie mogłam się przestać śmiać. Oglądając wcześniej program Ellen DeGeneres, gdzie gościem był Cooper, puszczono fragment "Snajpera", w którym Kyle trzyma swoją córkę na rękach. Tylko, że zamiast prawdziwego dziecka była tam lalka i żeby atrapa sprawiała wrażenie bardzo realistycznej to Cooper ukrył kciuk pod ręką "dziecka", żeby mógł nią delikatnie poruszać, imitując jednocześnie oznaki życia. Sam aktora nawet z tego się śmiał i mówił, że miał świadomość, że to było widać. Polecam obejrzeć zarówno scenę (generalnie film) jak i fragment tego wywiadu, który można znaleźć na YouTube.
Co do oglądania filmu z moim tatą. Generalnie jest to jedna z fajniejszych rzeczy jakie razem robimy Niby nic, a jednak. Przy okazji "Snajpera" dowiedziałam się trochę istotnych faktów o broni jakiej używali do ostrzału czy też o zasadach łączności i działaniu pewnych mechanizmów na wojnie. Tata (i całe szczęście!) nigdy nie był na żadnej misji, ale jako były żołnierz ma ogromną wiedzę na ten temat, a jeśli chodzi o broń to w szczególności. Swego czasu sama się dosyć mocno interesowałam wszelkiego rodzaju amunicją i mam nawet na ścianie rozkład z częściami WIST-a 94.
Film dobry i jeżeli ktoś lubi tematykę wojenną to śmiało może obejrzeć. Powinien być usatysfakcjonowany, a sceny batalistyczne wynagaradzają pozostałe niedociągnięcia.
środa, 3 lutego 2016
Mogę wszystko!
Pomału, do przodu, zapoznaję się z kolejnymi filmami z Bradley'em Cooperem. Jak wiadomo, jeśli się do czegoś przyczepię to szybko nie skończę. Do listy filmów obejrzanych dołączyło "Jestem Bogiem" (w oryginale "Limitless", czyli po raz kolejny tłumacz się popisał...), Nie ukrywam, że ten film wyjątkowo mi przypadł do gustu, do tego stopnia, że pewne elementy z jego fabuły śniły mi się w nocy. Tylko nie pamiętam czy był w tym śnie Bradley czy też jednak nie...
Poznajemy Eddiego Morrę (Bradley Cooper), który jest niespełnionym pisarzem, nic mu nie wychodzi w życiu, z wyglądu przypomina bezdomnego i generalnie ma depresje. Pewnego dnia na ulicy spotyka brata swojej byłej dziewczyny, który wręcza mu tabletkę z eksperymentalnym narkotykiem NZT. Dzięki pastylce jego życie zmienia się diametralnie, staje się geniuszem i człowiekiem sukcesu. Jednak po pewnym czasie pojawiają się nieprzewidziane komplikacje i coraz więcej problemów.
Wszelkiego rodzaju materiały promujące kładą duży nacisk, że w filmie doskonale partneruje Cooperowi Robert De Niro. Po raz pierwszy na ekranie pojawia się około 45 minut po rozpoczęciu filmu (specjalnie sprawdzałam), a potem, przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie, mogłoby jego bohatera w ogóle nie być. Z De Niro mam taki problem, że im więcej filmów z nim oglądam tym bardziej zaczynam go nie lubić. Wiem, że jest świetnym aktorem i ma wspaniały dorobek artystyczny, ale coś zaczyna mnie w nim drażnić. Za to pozytywnym zaskoczeniem było zobaczenie na ekranie Anny Friel, którą znałam z cukierkowego "Gdzie pachną stokrotki?", a tutaj grała kobietę wyniszczoną, która z dnia na dzień walczy o przetrwanie i w miarę normalne życie.
Nie będę ukrywać, ale takie NZT by mi się w życiu przydało. Zjadasz tabletkę i nagle możesz przyswoić pięćdziesiąt tomów encyklopedii bez większego problemu. Do tego zapamiętujesz piętnaście różnych języków i masz możliwość dogadania się z ludźmi na całym świecie. Pewnie jest to możliwe bez zażywania wszelkich nieznanych dopalaczy, ale zajęłoby to na pewno z pół wieku jak nie więcej. Przynajmniej mi, bo ja mam problemy z wszelkim zapamiętywaniem istotnych rzeczy. W przeciwieństwie do tych mniej znaczących.
Tak naprawdę film miałam obejrzeć przed serialem, bo tak owy się również pojawił. Tyle, że w serialu dzięki niesamowitej mocy z filmu (mowa tu oczywiście o NZT), zupełnie nowy bohater pomaga FBI rozwiązywać zagadki kryminalne. Przyjemnie się ogląda, choćby nawet dla obsady, którą wcześniej znałam w mniejszym bądź większym stopniu. Ale żeby nie było to w serialu również pojawia się Cooper. Oczywiście jego filmowe życie zostało przedłużone w serialu. Tak jakby jego bohater zaczyna mieć kontrolę nad życiem głównego bohatera serialu.
Nie chcę za dużo zdradzać, bo zarówno film jak i serial są warte uwagi. Film przedstawia historię jednej osoby, która od zera przechodzi w bohatera i wydaje się, że nie jest taki zły. Jednak gdy już się dostajemy w obręb serialu to zmienia nam się pogląd na owego Eddiego, który nagle staje się typem spod ciemnej gwiazdy, ale mimo wszystko nadal go lubimy.
Ale muszę jeszcze poruszyć jedną kwestię. W filmie Morra musi uważać na ilość zażywanego NZT, ale już w serialu, staje się nagle całkowicie "niezniszczalny", ponieważ wynalazł antidotum, które nie pozwala wyniszczyć organizmu. Zastanawia mnie czy w końcu w serialu powiedzą jak to się stało, że jako jedyny znalazł sposób na to, że NZT nie sieje spustoszenia. W sumie dopiero 12 odcinków jest dostępnych, więc to początek drogi.
Poznajemy Eddiego Morrę (Bradley Cooper), który jest niespełnionym pisarzem, nic mu nie wychodzi w życiu, z wyglądu przypomina bezdomnego i generalnie ma depresje. Pewnego dnia na ulicy spotyka brata swojej byłej dziewczyny, który wręcza mu tabletkę z eksperymentalnym narkotykiem NZT. Dzięki pastylce jego życie zmienia się diametralnie, staje się geniuszem i człowiekiem sukcesu. Jednak po pewnym czasie pojawiają się nieprzewidziane komplikacje i coraz więcej problemów.
Wszelkiego rodzaju materiały promujące kładą duży nacisk, że w filmie doskonale partneruje Cooperowi Robert De Niro. Po raz pierwszy na ekranie pojawia się około 45 minut po rozpoczęciu filmu (specjalnie sprawdzałam), a potem, przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie, mogłoby jego bohatera w ogóle nie być. Z De Niro mam taki problem, że im więcej filmów z nim oglądam tym bardziej zaczynam go nie lubić. Wiem, że jest świetnym aktorem i ma wspaniały dorobek artystyczny, ale coś zaczyna mnie w nim drażnić. Za to pozytywnym zaskoczeniem było zobaczenie na ekranie Anny Friel, którą znałam z cukierkowego "Gdzie pachną stokrotki?", a tutaj grała kobietę wyniszczoną, która z dnia na dzień walczy o przetrwanie i w miarę normalne życie.
Nie będę ukrywać, ale takie NZT by mi się w życiu przydało. Zjadasz tabletkę i nagle możesz przyswoić pięćdziesiąt tomów encyklopedii bez większego problemu. Do tego zapamiętujesz piętnaście różnych języków i masz możliwość dogadania się z ludźmi na całym świecie. Pewnie jest to możliwe bez zażywania wszelkich nieznanych dopalaczy, ale zajęłoby to na pewno z pół wieku jak nie więcej. Przynajmniej mi, bo ja mam problemy z wszelkim zapamiętywaniem istotnych rzeczy. W przeciwieństwie do tych mniej znaczących.
Tak naprawdę film miałam obejrzeć przed serialem, bo tak owy się również pojawił. Tyle, że w serialu dzięki niesamowitej mocy z filmu (mowa tu oczywiście o NZT), zupełnie nowy bohater pomaga FBI rozwiązywać zagadki kryminalne. Przyjemnie się ogląda, choćby nawet dla obsady, którą wcześniej znałam w mniejszym bądź większym stopniu. Ale żeby nie było to w serialu również pojawia się Cooper. Oczywiście jego filmowe życie zostało przedłużone w serialu. Tak jakby jego bohater zaczyna mieć kontrolę nad życiem głównego bohatera serialu.
Nie chcę za dużo zdradzać, bo zarówno film jak i serial są warte uwagi. Film przedstawia historię jednej osoby, która od zera przechodzi w bohatera i wydaje się, że nie jest taki zły. Jednak gdy już się dostajemy w obręb serialu to zmienia nam się pogląd na owego Eddiego, który nagle staje się typem spod ciemnej gwiazdy, ale mimo wszystko nadal go lubimy.
Ale muszę jeszcze poruszyć jedną kwestię. W filmie Morra musi uważać na ilość zażywanego NZT, ale już w serialu, staje się nagle całkowicie "niezniszczalny", ponieważ wynalazł antidotum, które nie pozwala wyniszczyć organizmu. Zastanawia mnie czy w końcu w serialu powiedzą jak to się stało, że jako jedyny znalazł sposób na to, że NZT nie sieje spustoszenia. W sumie dopiero 12 odcinków jest dostępnych, więc to początek drogi.
P.S. Mam pomysł na serię ok. 4 wpisów, ale nie wiem czy będę w stanie tak dużo napisać w tak mało dni wolnych. Ale kto wie, kto wie...
P.S. 2. Na początku napisałam, że śniło mi się coś z tego filmu. A mianowicie w śnie biegłam w przyspieszonym tempie przez ulice jakiegoś miasta i pamiętam, że zatrzymałam się na moście totalnie wymemłana i zmęczona życiem. Dziwnym trafem to samo przydarzyło się Eddiemu. Kurczę, nie mogę oglądać filmów przed snem. :)
poniedziałek, 1 lutego 2016
I am (wo)man
Na "Dziewczynę z portretu" chciałam iść odkąd po raz pierwszy zobaczyłam zwiastun. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że ten film w jakiś znaczący sposób zmieni moje życie i postrzeganie osób transgenderowych (nie znam się na tym konkretnie, więc możliwe, że pomyliłam pojęcia). Co prawda w Internecie, nielegalnie, można było już wcześniej obejrzeć ten film, jednak zaparłam się, że pójdę na to do kina i koniec (tak samo jest z "Carol", już krąży w sieci, ale ja i tak wybiorę się do kina). Zebrałam ekipę i poszliśmy.
Przez pierwsze czterdzieści do pięćdziesięciu minut siedziałam i nie mogłam przestać się śmiać. I to nie dlatego, że były zabawne sceny, komedia, że idzie umrzeć ze śmiechu, ale jakoś tak to wszystko wydawało mi się bardzo komiczne. Kumpelka z sąsiedniego fotela miała chyba ten sam problem. Jednak z czasem przedziwne rozbawienie zaczęło znikać i pojawiło się coś co można nazwać pełnym zrozumieniem i swego rodzaju nostalgią. Ostatnie trzydzieści minut daje człowiekowi wiarę, że co by się nie działo to mając kogoś bliskiego przy sobie możesz zrobić wszystko i być kimkolwiek chcesz.
W filmie poznajemy małżeństwo. Oboje są malarzami, on tworzy pejzaże, a ona portrety. Pewnego dnia Gerda (w tej roli Alicia Vikander - po tym filmie jestem w niej zakochana i muszę nadrobić jej inne filmy) prosi swojego męża Einara (Eddie Redmayne) by w zastępstwie za modelkę, która ma pozować, przebrał się w pończochy i buty i umożliwił jej dokończenie pracy, bazując na nim. Mężczyzna początkowo nie jest przekonany czy to słuszne, jednak następuje w nim jakiś przełom i wyraźnie sprawia mu to przyjemność. W międzyczasie wpada do nich ich przyjaciółka (Amber Heard) i stwierdza, że alter ego Einara, które pozuje powinno mieć na imię Lili. Od tego momentu życie artystycznego małżeństwa zmienia się diametralnie i nigdy nie będzie już takie samo.
Jeśli chodzi o Eddiego Redmayne'a to mam z nim taki problem, że jest on o wiele bardziej atrakcyjną kobietą niż mężczyzną. Pewnie niektórym osobom podoba się jego specyficzna uroda (a ja coś przecież o tym powinnam wiedzieć), ale mi jest jakiś taki obojętny. Za to miłością zapałałam do Alicii Vikander. Jest niesamowicie piękną kobietą, a do tego naprawdę dobre potrafi grać. No i lubię ją jeszcze bardziej za to, że jest dziewczyną Fassbendera. W filmie pojawia się także Matthias Schoenaerts, który został tak ucharakteryzowany, że wygląda jak Putin i nie da się tego nie zauważyć. Jedyne co go różni od rosyjskiego przywódcy to wzrost. A tak to wypisz, wymaluj.
W weekend miałam przyjemność (lub nie) oglądać program na TVP Kultura, gdzie przy stole siedziało sobie kilku krytyków i wymieniało opinie o różnych filmach, książkach czy projektach kulturowych. Mówili m.in. o "Dziewczynie z portretu" i po raz pierwszy od dłuższego czasu zadałam sobie pytanie: "Jakie oni mają prawo krytykować wszystko co stoi na ich drodze?". Tak naprawdę przecież każdy ma swój gust i sam powinien oceniać czy coś jest dobre czy nie. Można ewentualnie komuś coś zaproponować lub zasugerować, ale nie brutalnie mówić, że to czy tamto to kompletne badziewie i nie, nie wolno pod żadnym pozorem tego oglądać. Chociaż z drugiej strony mamy też wszelkiego rodzaju komisje, które przyznają nagrody i oni też muszą się czymś kierować i podpierać. Jednak chodzi mi o to, że był tam sobie pan, którego nazwiska nie pamiętam (i twarz też bym wolała zapomnieć) i generalnie zrównał ten film z ziemią, podczas gdy inni mówili, że film ma coś w sobie, że pewne rzeczy zaskakują, inne mniej. A on po prostu od góry do dołu skrytykował wszystko jak leci i nawet nie dał się przekonać, że mogą być jakieś pozytywne aspekty. "Dziewczyna..." naprawdę miała dobre momenty i potrafiła wywołać odpowiednie emocje, jednak idealna do końca nie była. Ale tragedii też nie zastaliśmy na ekranie.
Zakończenie filmu wydaje się być tak bardzo niespodziewane, że gdy wychodzi się z kina, człowiek zaczyna się zastanawiać co tam tak naprawdę się stało i jak to możliwe, że zakończenie było jak było. Oczywiście jeśli zna się historię Lili Elbe (a jest ona prawdziwa) to nie ma żadnego zaskoczenia.
Film warty obejrzenia. Ma kilka momentów, których mogłoby nie być albo mogłyby zostać trochę inaczej poprowadzone, ale najwidoczniej taka była wizja reżysera.
P.S Dodatkowo było miło zobaczyć na ekranie Bena Whishawa, który czego by nie zagrał to i tak świetnie mu to wyjdzie.
P.S.2. Możliwe, że koło czwartku, piątku pojawi się kolejny wpis, ale wszystko będzie zależało od tego jak wielką będę mieć depresję życiową...
Przez pierwsze czterdzieści do pięćdziesięciu minut siedziałam i nie mogłam przestać się śmiać. I to nie dlatego, że były zabawne sceny, komedia, że idzie umrzeć ze śmiechu, ale jakoś tak to wszystko wydawało mi się bardzo komiczne. Kumpelka z sąsiedniego fotela miała chyba ten sam problem. Jednak z czasem przedziwne rozbawienie zaczęło znikać i pojawiło się coś co można nazwać pełnym zrozumieniem i swego rodzaju nostalgią. Ostatnie trzydzieści minut daje człowiekowi wiarę, że co by się nie działo to mając kogoś bliskiego przy sobie możesz zrobić wszystko i być kimkolwiek chcesz.
W filmie poznajemy małżeństwo. Oboje są malarzami, on tworzy pejzaże, a ona portrety. Pewnego dnia Gerda (w tej roli Alicia Vikander - po tym filmie jestem w niej zakochana i muszę nadrobić jej inne filmy) prosi swojego męża Einara (Eddie Redmayne) by w zastępstwie za modelkę, która ma pozować, przebrał się w pończochy i buty i umożliwił jej dokończenie pracy, bazując na nim. Mężczyzna początkowo nie jest przekonany czy to słuszne, jednak następuje w nim jakiś przełom i wyraźnie sprawia mu to przyjemność. W międzyczasie wpada do nich ich przyjaciółka (Amber Heard) i stwierdza, że alter ego Einara, które pozuje powinno mieć na imię Lili. Od tego momentu życie artystycznego małżeństwa zmienia się diametralnie i nigdy nie będzie już takie samo.
Jeśli chodzi o Eddiego Redmayne'a to mam z nim taki problem, że jest on o wiele bardziej atrakcyjną kobietą niż mężczyzną. Pewnie niektórym osobom podoba się jego specyficzna uroda (a ja coś przecież o tym powinnam wiedzieć), ale mi jest jakiś taki obojętny. Za to miłością zapałałam do Alicii Vikander. Jest niesamowicie piękną kobietą, a do tego naprawdę dobre potrafi grać. No i lubię ją jeszcze bardziej za to, że jest dziewczyną Fassbendera. W filmie pojawia się także Matthias Schoenaerts, który został tak ucharakteryzowany, że wygląda jak Putin i nie da się tego nie zauważyć. Jedyne co go różni od rosyjskiego przywódcy to wzrost. A tak to wypisz, wymaluj.
W weekend miałam przyjemność (lub nie) oglądać program na TVP Kultura, gdzie przy stole siedziało sobie kilku krytyków i wymieniało opinie o różnych filmach, książkach czy projektach kulturowych. Mówili m.in. o "Dziewczynie z portretu" i po raz pierwszy od dłuższego czasu zadałam sobie pytanie: "Jakie oni mają prawo krytykować wszystko co stoi na ich drodze?". Tak naprawdę przecież każdy ma swój gust i sam powinien oceniać czy coś jest dobre czy nie. Można ewentualnie komuś coś zaproponować lub zasugerować, ale nie brutalnie mówić, że to czy tamto to kompletne badziewie i nie, nie wolno pod żadnym pozorem tego oglądać. Chociaż z drugiej strony mamy też wszelkiego rodzaju komisje, które przyznają nagrody i oni też muszą się czymś kierować i podpierać. Jednak chodzi mi o to, że był tam sobie pan, którego nazwiska nie pamiętam (i twarz też bym wolała zapomnieć) i generalnie zrównał ten film z ziemią, podczas gdy inni mówili, że film ma coś w sobie, że pewne rzeczy zaskakują, inne mniej. A on po prostu od góry do dołu skrytykował wszystko jak leci i nawet nie dał się przekonać, że mogą być jakieś pozytywne aspekty. "Dziewczyna..." naprawdę miała dobre momenty i potrafiła wywołać odpowiednie emocje, jednak idealna do końca nie była. Ale tragedii też nie zastaliśmy na ekranie.
Zakończenie filmu wydaje się być tak bardzo niespodziewane, że gdy wychodzi się z kina, człowiek zaczyna się zastanawiać co tam tak naprawdę się stało i jak to możliwe, że zakończenie było jak było. Oczywiście jeśli zna się historię Lili Elbe (a jest ona prawdziwa) to nie ma żadnego zaskoczenia.
Film warty obejrzenia. Ma kilka momentów, których mogłoby nie być albo mogłyby zostać trochę inaczej poprowadzone, ale najwidoczniej taka była wizja reżysera.
P.S Dodatkowo było miło zobaczyć na ekranie Bena Whishawa, który czego by nie zagrał to i tak świetnie mu to wyjdzie.
P.S.2. Możliwe, że koło czwartku, piątku pojawi się kolejny wpis, ale wszystko będzie zależało od tego jak wielką będę mieć depresję życiową...
Subskrybuj:
Posty (Atom)