środa, 3 lutego 2016

Mogę wszystko!

Pomału, do przodu, zapoznaję się z kolejnymi filmami z Bradley'em Cooperem. Jak wiadomo, jeśli się do czegoś przyczepię to szybko nie skończę. Do listy filmów obejrzanych dołączyło "Jestem Bogiem" (w oryginale "Limitless", czyli po raz kolejny tłumacz się popisał...), Nie ukrywam, że ten film wyjątkowo mi przypadł do gustu, do tego stopnia, że pewne elementy z jego fabuły śniły mi się w nocy. Tylko nie pamiętam czy był w tym śnie Bradley czy też jednak nie...

Poznajemy Eddiego Morrę (Bradley Cooper), który jest niespełnionym pisarzem, nic mu nie wychodzi w życiu, z wyglądu przypomina bezdomnego i generalnie ma depresje. Pewnego dnia na ulicy spotyka brata swojej byłej dziewczyny, który wręcza mu tabletkę z eksperymentalnym narkotykiem NZT. Dzięki pastylce jego życie zmienia się diametralnie, staje się geniuszem i człowiekiem sukcesu. Jednak po pewnym czasie pojawiają się nieprzewidziane komplikacje i coraz więcej problemów.

Wszelkiego rodzaju materiały promujące kładą duży nacisk, że w filmie doskonale partneruje Cooperowi Robert De Niro. Po raz pierwszy na ekranie pojawia się około 45 minut po rozpoczęciu filmu (specjalnie sprawdzałam), a potem, przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie, mogłoby jego bohatera w ogóle nie być. Z De Niro mam taki problem, że im więcej filmów z nim oglądam tym bardziej zaczynam go nie lubić. Wiem, że jest świetnym aktorem i ma wspaniały dorobek artystyczny, ale coś zaczyna mnie w nim drażnić. Za to pozytywnym zaskoczeniem było zobaczenie na ekranie Anny Friel, którą znałam z cukierkowego "Gdzie pachną stokrotki?", a tutaj grała kobietę wyniszczoną, która z dnia na dzień walczy o przetrwanie i w miarę normalne życie.

Nie będę ukrywać, ale takie NZT by mi się w życiu przydało. Zjadasz tabletkę i nagle możesz przyswoić pięćdziesiąt tomów encyklopedii bez większego problemu. Do tego zapamiętujesz piętnaście różnych języków i masz możliwość dogadania się z ludźmi na całym świecie. Pewnie jest to możliwe bez zażywania wszelkich nieznanych dopalaczy, ale zajęłoby to na pewno z pół wieku jak nie więcej. Przynajmniej mi, bo ja mam problemy z wszelkim zapamiętywaniem istotnych rzeczy. W przeciwieństwie do tych mniej znaczących.

Tak naprawdę film miałam obejrzeć przed serialem, bo tak owy się również pojawił. Tyle, że w serialu dzięki niesamowitej mocy z filmu (mowa tu oczywiście o NZT), zupełnie nowy bohater pomaga FBI rozwiązywać zagadki kryminalne. Przyjemnie się ogląda, choćby nawet dla obsady, którą wcześniej znałam w mniejszym bądź większym stopniu. Ale żeby nie było to w serialu również pojawia się Cooper. Oczywiście jego filmowe życie zostało przedłużone w serialu. Tak jakby jego bohater zaczyna mieć kontrolę nad życiem głównego bohatera serialu.

Nie chcę za dużo zdradzać, bo zarówno film jak i serial są warte uwagi. Film przedstawia historię jednej osoby, która od zera przechodzi w bohatera i wydaje się, że nie jest taki zły. Jednak gdy już się dostajemy w obręb serialu to zmienia nam się pogląd na owego Eddiego, który nagle staje się typem spod ciemnej gwiazdy, ale mimo wszystko nadal go lubimy.

Ale muszę jeszcze poruszyć jedną kwestię. W filmie Morra musi uważać na ilość zażywanego NZT, ale już w serialu, staje się nagle całkowicie "niezniszczalny", ponieważ wynalazł antidotum, które nie pozwala wyniszczyć organizmu. Zastanawia mnie czy w końcu w serialu powiedzą jak to się stało, że jako jedyny znalazł sposób na to, że NZT nie sieje spustoszenia. W sumie dopiero 12 odcinków jest dostępnych, więc to początek drogi.

P.S. Mam pomysł na serię ok. 4 wpisów, ale nie wiem czy będę w stanie tak dużo napisać w tak mało dni wolnych. Ale kto wie, kto wie...

P.S. 2. Na początku napisałam, że śniło mi się coś z tego filmu. A mianowicie w śnie biegłam w przyspieszonym tempie przez ulice jakiegoś miasta i pamiętam, że zatrzymałam się na moście totalnie wymemłana i zmęczona życiem. Dziwnym trafem to samo przydarzyło się Eddiemu. Kurczę, nie mogę oglądać filmów przed snem. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz