Na "Dziewczynę z portretu" chciałam iść odkąd po raz pierwszy zobaczyłam zwiastun. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że ten film w jakiś znaczący sposób zmieni moje życie i postrzeganie osób transgenderowych (nie znam się na tym konkretnie, więc możliwe, że pomyliłam pojęcia). Co prawda w Internecie, nielegalnie, można było już wcześniej obejrzeć ten film, jednak zaparłam się, że pójdę na to do kina i koniec (tak samo jest z "Carol", już krąży w sieci, ale ja i tak wybiorę się do kina). Zebrałam ekipę i poszliśmy.
Przez pierwsze czterdzieści do pięćdziesięciu minut siedziałam i nie mogłam przestać się śmiać. I to nie dlatego, że były zabawne sceny, komedia, że idzie umrzeć ze śmiechu, ale jakoś tak to wszystko wydawało mi się bardzo komiczne. Kumpelka z sąsiedniego fotela miała chyba ten sam problem. Jednak z czasem przedziwne rozbawienie zaczęło znikać i pojawiło się coś co można nazwać pełnym zrozumieniem i swego rodzaju nostalgią. Ostatnie trzydzieści minut daje człowiekowi wiarę, że co by się nie działo to mając kogoś bliskiego przy sobie możesz zrobić wszystko i być kimkolwiek chcesz.
W filmie poznajemy małżeństwo. Oboje są malarzami, on tworzy pejzaże, a ona portrety. Pewnego dnia Gerda (w tej roli Alicia Vikander - po tym filmie jestem w niej zakochana i muszę nadrobić jej inne filmy) prosi swojego męża Einara (Eddie Redmayne) by w zastępstwie za modelkę, która ma pozować, przebrał się w pończochy i buty i umożliwił jej dokończenie pracy, bazując na nim. Mężczyzna początkowo nie jest przekonany czy to słuszne, jednak następuje w nim jakiś przełom i wyraźnie sprawia mu to przyjemność. W międzyczasie wpada do nich ich przyjaciółka (Amber Heard) i stwierdza, że alter ego Einara, które pozuje powinno mieć na imię Lili. Od tego momentu życie artystycznego małżeństwa zmienia się diametralnie i nigdy nie będzie już takie samo.
Jeśli chodzi o Eddiego Redmayne'a to mam z nim taki problem, że jest on o wiele bardziej atrakcyjną kobietą niż mężczyzną. Pewnie niektórym osobom podoba się jego specyficzna uroda (a ja coś przecież o tym powinnam wiedzieć), ale mi jest jakiś taki obojętny. Za to miłością zapałałam do Alicii Vikander. Jest niesamowicie piękną kobietą, a do tego naprawdę dobre potrafi grać. No i lubię ją jeszcze bardziej za to, że jest dziewczyną Fassbendera. W filmie pojawia się także Matthias Schoenaerts, który został tak ucharakteryzowany, że wygląda jak Putin i nie da się tego nie zauważyć. Jedyne co go różni od rosyjskiego przywódcy to wzrost. A tak to wypisz, wymaluj.
W weekend miałam przyjemność (lub nie) oglądać program na TVP Kultura, gdzie przy stole siedziało sobie kilku krytyków i wymieniało opinie o różnych filmach, książkach czy projektach kulturowych. Mówili m.in. o "Dziewczynie z portretu" i po raz pierwszy od dłuższego czasu zadałam sobie pytanie: "Jakie oni mają prawo krytykować wszystko co stoi na ich drodze?". Tak naprawdę przecież każdy ma swój gust i sam powinien oceniać czy coś jest dobre czy nie. Można ewentualnie komuś coś zaproponować lub zasugerować, ale nie brutalnie mówić, że to czy tamto to kompletne badziewie i nie, nie wolno pod żadnym pozorem tego oglądać. Chociaż z drugiej strony mamy też wszelkiego rodzaju komisje, które przyznają nagrody i oni też muszą się czymś kierować i podpierać. Jednak chodzi mi o to, że był tam sobie pan, którego nazwiska nie pamiętam (i twarz też bym wolała zapomnieć) i generalnie zrównał ten film z ziemią, podczas gdy inni mówili, że film ma coś w sobie, że pewne rzeczy zaskakują, inne mniej. A on po prostu od góry do dołu skrytykował wszystko jak leci i nawet nie dał się przekonać, że mogą być jakieś pozytywne aspekty. "Dziewczyna..." naprawdę miała dobre momenty i potrafiła wywołać odpowiednie emocje, jednak idealna do końca nie była. Ale tragedii też nie zastaliśmy na ekranie.
Zakończenie filmu wydaje się być tak bardzo niespodziewane, że gdy wychodzi się z kina, człowiek zaczyna się zastanawiać co tam tak naprawdę się stało i jak to możliwe, że zakończenie było jak było. Oczywiście jeśli zna się historię Lili Elbe (a jest ona prawdziwa) to nie ma żadnego zaskoczenia.
Film warty obejrzenia. Ma kilka momentów, których mogłoby nie być albo mogłyby zostać trochę inaczej poprowadzone, ale najwidoczniej taka była wizja reżysera.
P.S Dodatkowo było miło zobaczyć na ekranie Bena Whishawa, który czego by nie zagrał to i tak świetnie mu to wyjdzie.
P.S.2. Możliwe, że koło czwartku, piątku pojawi się kolejny wpis, ale wszystko będzie zależało od tego jak wielką będę mieć depresję życiową...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz