wtorek, 24 listopada 2015

A teraz kac... Nie trzeba było tyle chlać!

Nadrabianie filmografii Bradley'a Coopera całkiem nieźle mi idzie i nadszedł czas, że zmierzyłam się z totalnym absolutem, który przyniósł mu największą sławę. Mam tu na myśli trylogię "Kac Vegas". Zaczęłam się zastanawiać jak to się stało, że wszyscy widzieli ten film poza mną. Nawet moi rodzice oglądali pierwszą część (co do drugiej to nie jestem pewna). Cóż, na szczęście już nie jestem w tyle i obejrzałam wszystkie trzy części.

Zakładam, że wszyscy wiedzą o co chodzi w tym filmie, jednak wolę przytoczyć ogólny zarys fabuły. Mamy czterech kumpli (właściwie to trzech, bo ten czwarty trafia do nich przez przypadek, klasycznie) i jeden z nich bierze ślub, więc koledzy postanawiają urządzić mu niezapomniany wieczór kawalerski. Otóż wieczór i jest, ale raczej z urwanym filmem niż zapamiętanym każdym szczegółem. No i w dwóch pierwszych filmach mamy taką "uroczą" przygodę, ale w ostatniej części jest już trochę inaczej. Jednak wszystko po kolei.

W pierwszej części szczęśliwym panem młodym jest Doug Billings (w tej roli Justin Bartha). Zaprasza on na swoje wesele dwóch kumpli, Phila Wennecka (Bradley Cooper) i Stu Price'a (Ed Helms). Przyczepia się do nich dodatkowo brat panny młodej, Alan Garner (Zach Galifianakis). I tak czterech panów udaje się do Las Vegas, by tam podczas szalonej nocy zgubić pana młodego, stracić pamięć i zrobić totalną rozpierdziuchę w apartamencie. A gdy budzą się rano próbują poskładać wszystko do kupy i dostarczyć Douga na jego własny ślub. W tej części świetną sprawą jest to, że wszystko z czym mamy do czynienia jest nowe i wcześniej nie spotkane. Konwencja odkrywania krok po kroku co się wydarzyło też jest niczego sobie. No i jeszcze eureka jaka dotyczy odnalezienia pana młodego może zaskoczyć.

Z kolei w drugiej części akcja przenosi się do Bangkoku, gdzie tym razem szczęśliwym przyszłym panem młodym jest Stu (jaki pech, że Phil już ma żonę w pierwszej części, ale wiadomo, najładniejszy musi być jako pierwszy zajęty). Tym razem do grona skacowanych dołącza brat panny młodej, 16-letni geniusz, którego to podczas imprezy panowie gubią. Tym razem jedynym trzeźwym pozostaje Doug, który jako kulturalny mąż szybciej urywa się z imprezy. Jednym z lepszych motywów drugiej części jest małpa, która handluje prochami. Nie sądziłam, że aż tak można wyszkolić te urocze stworzenia.

Jeśli chodzi o trzecią część to tutaj nie mamy już ślubu (no nie do końca... ups, spoiler?), a pogrzeb. Przez tą uroczystość (a właściwie zaburzenia psychiczne) przyjaciele i rodzina postanawiają wysłać Alana do ośrodka na terapię. Trzech jego kumpli pakują go do auta i... Zostają porwani. I tak zaczyna się zabawa w trzeciej części. Osobiście uważam (przyklaskując wszystkim dookoła), że ostatni film jest najsłabszy i ewidentnie był zrobiony dla pieniędzy. A niech sobie chłopcy zarobią.

Nie mogę nie wspomnieć o wszechobecnym w każdej części nijakim panu Chińczyku, czyli Chow (Ken Jeong). Typowa kanalia jaka jest potrzebna w tego typu filmach. W większość problemów chłopcy wpadają dzięki niemu. Generalnie mendy nie lubię, ale rozwalił mnie motyw z trzeciej cześci jak wyskoczył przez okno i lecąc ze spadochronem śpiewał "I believe I can fly".

Muszę jeszcze dodać, że w dwóch pierwszych częściach wystąpił Mike Tyson. Przy okazji to bardzo "muzykalny" facet. Przeuroczo w pierwszej części zaśpiewał "In the air tonight" Phila Collinsa i zagrał na powietrznej perkusji w moim ulubionym momencie. Z kolei w drugiej części zaśpiewał jedną z moich ulubionych piosenek z lat 80. "One night in Bangkok" (kurczę, może tego też nie powinnam zdradzać?). Szkoda, że w trzeciej się już nie pojawił, bo może tym razem by zatańczył?

Nie byłabym sobą, gdybym nie napisała nic o tym, dla którego obejrzałam ten film. Bohater Bradley'a Coopera gra "tego najprzystojniejszego" z czym oczywiście się zgadzam, ale muszę to napisać, że zdecydowanie lepiej wyglądałby w krótkich włosach. A może mi się tylko tak wydaje? Do tego Phil jest nauczycielem i tak sobie myślę, że całkiem fajnie byłoby mieć takiego uroczego wykładowce. Może przynajmniej bym nie przysypiała na zajęciach albo nie czytała książek. Tak czy inaczej sam Cooper przyznał w jednym z wywiadów (chyba nawet dla Dzień Dobry TVN, nie pamiętam), że Kac Vegas sprawiło, że otworzyła się dla niego furtka (zresztą dla wszystkich panów z głównej obsady) do nowych ról filmowych. Cóż, fajnie zacząć od bardzo kasowego filmu (oczywiście wcześniej grał w innych filmach), by potem zostać kilkakrotnie nominowanym do Oscara. Good job, Bradley!

Uważam, że to dobra trylogia, gdy ma się doła i potrzebna jest akcja-reanimacja, by poprawić swój nastrój. Zdecydowanie będę do tego powracać przy każdej możliwej okazji.








czwartek, 19 listopada 2015

Przypadek Kubusia Więzi

Z tej okazji, że wczoraj były Środy z Orange wybrałam się w końcu na "Spectre". Towarzyszył mi nieoceniony Wilson, z którym standardowo udałam się najpierw na obiado-kolację, a potem na zwiedzanie ulubionych sklepów. Tym razem bilety miałyśmy już wcześniej kupione, ale i tak do kina dotarłyśmy spóźnione i zajmowałyśmy miejsce podczas trailera "Star Wars". Osobiście liczyłam na jakieś ciekawe zapowiedzi filmów, a zastał mnie nowy Quentin Tarantino, którego ominę szerokim łukiem i Makbet, który trochę mnie przeraża.

Co do "Spectre" to miałam wielkie oczekiwania. "Skyfall" totalnie zdobyło moje serce i mogę tą część oglądać non stop. Zresztą tak samo jak "Casino Royale". Niestety "Spectre" nie będzie pośród tych filmów. Przed seansem specjalnie nie czytałam żadnych opinii ani recenzji, żeby nie nastawiać się negatywnie. Cóż...

Byłam mega szczęśliwa, że w tej części obok Craiga (którego kocham i wielbię) pojawi się między innymi Andrew Scott, czyli sherlockowy Moriarty. Jak tylko go zobaczyłam, a początkowo był milutki, to wiedziałam, że i tak zagra mendę. Ten wzrok nie nadaje się do niczego innego. Pozytywnym zaskoczeniem była kreacja nowego M, czyli Ralpha Finnes'a. Nie sądziłam, że Bond może istnieć bez Judi Dench w roli M. Jednak może. Ale wracając do obecnego M., to najpierw myślałam, że będzie z niego totalna ciapa, jednak z czasem udowodnił, że nic bardziej mylnego.

Jeszcze jednym naprawdę świetnym momentem "Spectre" jest bromance pomiędzy Q, a Jamesem. Ich dialogi po prostu miażdżą wszystko. Do tego Q (w tej roli Ben Wishaw) w swojej uroczej bezradności do świata rzeczywistego jest genialny. Taka sierota w dziadkowych ubraniach.

A teraz zrobi się mniej przyjemniej i wyleje się garnek ze skisłą zupą. Wszem i wobec ogłaszano, że Monica Bellucci będzie nową dziewczyną Bonda. Wiadro prawda. W całym filmie (który trwał dwie i pół godziny) pojawiła się tylko w trzech scenach. Oczywiście wylądowała z Agentem 007 w łóżku, ale nic poza tym. Prawdziwą towarzyszką Jamesa była Léa Seydoux, która wcieliła się w rolę dr Swann. Nie mogę powiedzieć, że była beznadziejna w tej roli, ale jej bohaterka przyczyniła się do tego, że ostatnią część Bonda zaczynam traktować nie jako film akcji, a komedię romantyczną ze słabym wątkiem kryminalnym.

No właśnie, wątek kryminalny. Wszyscy mówią, że jest przeciągnięty i słaby. Cóż, po części się z tym zgadzam. Niby końcówka może wbić w fotel i zaskoczyć, ale jeśli jest się dobrym obserwatorem podczas filmu można wszystko rozszyfrować. Dobrym motywem było połączenie wszystkich dotychczasowych wrogów Bonda z poprzednich filmów. Okazało się, że byli oni skupieni w jednej organizacji i rządził nimi jeden człowiek. Tylko przy poprzednich seansach miało się wrażenie, że ówcześni wrogowie działali na własną rękę i nikt nimi nie sterował. Ale może to tylko moje błędne odczucia.

Bond z Craigiem był postrzegany jako realistyczny i taki, który jest w stanie zginąć,a przynajmniej cierpieć. Mam wrażenie, że w tej części gdzieś to zniknęło. Przykładem może być przeurocza scena, w której tuż pod Bondem zarywa się budynek, a on skacze po nim niczym Legolas, jakby grał w jakąś grę komputerową. Do tego spada cztery piętra w dół, a na miejscu gdzie powinien spaść i się zabić znajduje się kanapa (!), która amortyzuje upadek. Na co Bond wstaje, strzepuje z idealnie skrojonego garnituru pył i idzie dalej. Przypomniało mi to jak Pierce Brosnan w jednej z części wyskoczył z samolotu i leciał kilkaset metrów w dół, a na końcu i tak nic mu się nie stało.

Przeciwnikiem Agenta 007 w tej części był niejaki Franz Oberhauser (w tej roli Christoph Waltz). Bardzo mi przypominał pewnego polityka. Mały krasnal z wrednym wyrazem twarzy. Do tego równie niezniszczalny jak sam Bond. Powinien zginąć w jednym z wybuchów, a jemu tak naprawdę nic się nie stało. No może poza tym, że stracił jedno oko. Ale później leciał helikopterem, w którym wszyscy zginęli, a tylko on przeżył. Surrealizm tej części był tak mocno widoczny, że zaczęłam się zastawiać czy nie powinni zmienić gatunku z "sensacja" na "fantasy".

Cóż, uczucia mam mocno wstrząśnięte i trochę zmieszane po filmie. Z jednej strony bardzo chciałam, żeby to co inni mówili o tej części było nieprawdą, ale z drugiej utwierdzam się w przekonaniu, że dobre czasy zniknęły i już nie powrócą. Do tego końcówka filmu mogłaby sugerować, że to naprawdę ostatni film o Jamesie Bondzie, niezależnie czy to ostatni Bond z udziałem Craiga czy nie. Generalnie zamknęłabym ten film w worku z filmami do obejrzenia raz i więcej do niego nie wracała. Nie warto. Chyba, że kiedyś tak się zdarzy, że trafię na niego ponowie i jakimś cudem obejrzę go raz jeszcze.



P.S. Nie lubię piosenki z tej części, ale w połączeniu z czołówką jest nawet znośna. Nawet...

P.S. 2. Wczoraj rozmawiałam z mamą i zapytała jak mi się podobała ta cześć. W skrócie powiedziałam, że średnio, na co ona stwierdziła, że nie dziwota, przecież to zrobili tylko dla kasy. Chyba ma racje.

sobota, 14 listopada 2015

#PrayForParis

Wpis miał być dzisiaj o czymś innym, ale to coś inne nie doszło do skutku. Za to noc przyniosła straszne wydarzenia. Nie dość, że wczoraj był piątek 13-ego to jeszcze jadąc do domu pociągiem pomyślałam, że fajnie by było za rok pojechać do Paryża chociaż na tydzień. Jakoś nigdy szczególnie nie wielbiłam stolicy Francji, ale zmiana otoczenia byłaby czymś miłym. W końcu ktoś kiedyś powiedział, że trzeba podróżować, żeby być dobrym humanistą. A tuż po północy moje przyszłoroczne plany pękły jak bańka mydlana.

To, co się stało to okropna tragedia. Prawie do trzeciej w nocy śledziłam wiadomości w tv, na Facebooku, Twitterze i w NY Timesie. To nie do pomyślenia, że banda fanatyków rozwala pół miasta w imię nie wiadomo czego. Bo jeśli ktoś mi powie, że to w imię Boga to powiem mu, żeby poszedł do psychiatry.

Naprawdę nie wyobrażam sobie, że idę w piątkowy wieczór na koncert albo na kolację i nie wracam z niego/niej, bo ginę z rąk szaleńca. Dlaczego zabiera się życie niewinnych osób tylko po to, żeby zrobić światu na złość i się zemścić? Nie potrafię tego zrozumieć.

Usłyszałam dziś, że "dobrze tak Żabojadom, mają te swoje wolne granice i należy im się, że nam nie pomogli jak wojna się zaczęła". Uważam, że to nie ma teraz znaczenia kogo to spotkało. Człowiek to człowiek i niewinny nie zasługuje na śmierć. Ta cała sytuacja nie powinna mieć miejsca.

Ale najgorsze i tak dopiero przed nami. Za miesiąc, może dwa, wszyscy o tym zapomną i co będzie potem? Letarg, który potrwa do kolejnej takiej sytuacji? Czy może jednak ktoś coś z tym zrobi i przestanie myśleć zamkniętym umysłem?

czwartek, 5 listopada 2015

Wszystko ma się we krwi...

Wczoraj była środa, a co ja ostatnio robię w środowe wieczory? Chodzę do kina (God bless Środy z Orange i przyjaciół, którzy mają telefony w tej sieci). Wczoraj, według planu, poszłam z moim Wilsonkiem na "Strategię mistrza". Dlaczego akurat na to? No bo jedną z ról grał tam mój mąż (przypominam, Lee Pace). Czy było warto? Cóż...

Standardowo przed seansem poszłyśmy na jakąś szamę, potem zwiedzać przybytek Wilsona i kulturalnie, na dwadzieścia minut przed seansem udałyśmy się do kina. Po zdobyciu biletów ruszyłyśmy zająć miejsca. Miejscówka trafiła się w przedostatnim rzędzie i początkowo było fajnie, bo na pięć minut przed rozpoczęciem filmu na sali było pięć osób. Jednak chwilę później przyszła jakaś totalna cebulandia. Typ przede mną postanowił sobie postać, zdjąć kurtkę, drzeć ryja na całe kino i zupełnie nie przejmować się tym, że nie jest tu sam. Jeszcze jakaś idiotka dyskutowała z typem z dwóch rzędów wyżej od niej o jakimś spotkaniu czy coś. No kogo to obchodzi? Niech siada i nie przeszkadza innym. Tym bardziej, że byłam zainteresowana zwiastunami, które pokazują przed projekcją. Po prostu niektórzy nie powinni pokazywać się publicznie.

Co do samego filmu... Historia znana zapewne większości i to nie tylko tym, co interesują się sportem i kolarstwem. Film opowiada historię Lance'a Armstronga (w tej roli Ben Foster), siedmiokrotnego zwycięscy Tour de France, który wspiął się na szczyt dzięki niedozwolonym zabiegom. Sam film całkiem niezły, gra aktorska bardzo dobra, ale miałam pewien problem. Pierwsza scena w filmie pokazuje 21-letniego kolarza, który jeszcze nie osiągnął nic i jest po prostu zwykłym dzieciakiem, który ma marzenia. Natomiast w następnym ujęciu widzimy go już jako zawodowca i mistrza, który jeździ w żółtej koszulce. Pomiędzy jedną, a drugą sceną wyraźnie mi czegoś zabrakło. Wiem, że nie wszystko da się zmieścić w prawie dwugodzinnym filmie, ale powinni zawrzeć coś, co scali te dwa momenty. Za to dużo czasu poświęcono na pokazanie całej "maszynerii", która przyczyniła się do zwycięstw. Mam tu na myśli terapie EPO, przetaczanie krwi, tuszowanie złych substancji. Sceny gdzie byli podłączeni do kroplówek czy worków z krwią można porównać do spotkań towarzyskich przy piwie. Pobieranie płynów tyle, że na różne sposoby. Dodatkowo kłamstwo goniło kłamstwo i to na każdym kroku. Oszukiwani byli wszyscy. Kibice, dziennikarze, a nawet ludzie z komisji antydopingowej. W pewnym momencie człowiek miał wrażenie, że zatarła się granica pomiędzy prawdą, a kłamstwem.

No ale nie byłabym sobą, gdybym nie napisała o tym, dla którego poszłam do kina. Rola Lee Pace'a może nie była jedną z głównych, ale według mnie istotna. Grał wiernego menagera/prawnika sportowca. Robił to co Armstrong mu kazał. Towarzyszył mu podczas wizyt w szpitalu na "gościnnych występach" (Armstrong jest założycielem fundacji Livestrong, która powstała po tym jak wygrał walkę z rakiem) czy spotkaniach dotyczących spraw prawnych. Obecność Pace'a na ekranie odnotowałam osiem razy (musiałam liczyć, nie mogłam się powstrzymać). Do tego był bardzo ładnie ubrany (m.in. koszula w kratę lub szary sweter) i ślicznie się uśmiechał. Mój fangirlizm został zaspokojony, chociaż jakby zagrał główną rolę to tym bardziej bym nie pogardziła. Tak czy inaczej mogę odnotować kolejny obejrzany film z jego udziałem.

Ale nie mogę pominąć pewnej rzeczy. W jednej ze scen bohater Lee idzie w podziemnym garażu i jego sylwetka pokazana jest z profilu. Chyba jestem bardzo spaczona Hobbitem, bo gdy to zobaczyłam od razu pomyślałam, że wkradł się tu elficki król i pokazuje swój majestat. Tak samo się poruszał jako Thranduil (wiem, sposobu chodzenia nie da się pozbyć), tylko brakowało mu blond czupryny.

W filmie pojawił się również Dustin Hoffman. Jego nazwisko zauważyłam na początkowych napisach, jednak podczas seansu zupełnie zapomniałam, że ma się gdzieś pojawić. A gdy już do tego doszło byłam lekko zaskoczona. Pojawił się może w trzech scenach, ale to i tak dodaje filmowi +15 do prestiżu.

Kolejną rzeczą jak najbardziej na plus jest ścieżka dźwiękowa. W filmie można było usłyszeć m.in. "No surprises", "Mr Pharmacist" czy "Mrs. Robinson". Przynajmniej pośpiewałam (ale tak po cichu) sobie znane utwory.

Zaskoczyła mnie też jedna rzecz. Czytając wywiad z Benem Fosterem (zanim jeszcze poszłam na film) dowiedziałam się, że aby lepiej wczuć się w rolę i poczuć to co przeżywał Armstrong, poddał się programowi dopingowemu. Zażywał środki, które pobierał kolarz. Powiedział, że sporo czasu zajął mu powrót do równowagi zarówno fizycznej jak i psychicznej, a nawet do końca jeszcze jej nie odzyskał. Rzadko, który aktor, a nawet człowiek podjął by się takiego czynu. Patrząc po tym co jest zawarte w filmie to wyglądało to mało zachęcająco. Ilość strzykawek i płynów była naprawdę ogromna.

Generalnie film na plus. Zapewne, gdybym nie znała całej historii film trzymałby bardziej w napięciu, ale i tak niektóre momenty zaskakiwały. Jeśli nadarzy mi się okazja, by zobaczyć produkcję jeszcze raz to pewnie się zdecyduję, choćby dla gry aktorskiej Bena Fostera, ośmiu scen Lee Pace'a czy ścieżki dźwiękowej.


wtorek, 3 listopada 2015

Myśl pozytywnie!

No dobrze, nie ma się co oszukiwać, za każdym razem jak dostanę obsesji (nie bójmy się tego słowa) na punkcie jakiegoś aktora to włączam jego filmografię i przeglądam tytuł filmów/seriali jakie wypadałoby obejrzeć. I tak oto mamy Bradley'a Coopera. "Ugotowany" już odznaczony. Wcześniej widziałam "Kac Vegas" i "Strażników Galaktyki" (tak tylko podkładał głos, ale się liczy). Dzisiaj postanowiłam się zabrać za "Poradnik Pozytywnego Myślenia".

Siedziałam sobie dziś na romantyzmie (po drugiej godzinie zegarowej człowiek już wymięka) i zastanawiałam się co by tu porobić wieczorem. Pominę fakt, że powinnam się uczyć, ale no... I tak rozmyślając wpadłam na pomysł, by obejrzeć właśnie "Poradnik...". Ale na myśl przyszła mi jeszcze jedna rzecz: przecież to jest książka. Szybko sprawdziłam dostępność egzemplarzy w pobliskim Empiku i zaraz po zajęciach skierowałam swojego kroki do sklepu, a pół godziny później byłam szczęśliwym posiadaczem nowej książki. 

Przez chwilę się zastanawiałam w jakiej kolejności się za to zabrać. Czy najpierw przeczytać książkę i ewentualnie do niej porównywać film czy zaufać wszelkim jurorom od nagród i uwierzyć, że film samodzielnie jest świetny. Zdecydowałam się w pierwszej kolejności na książkę. Po przeczytaniu pierwszych trzech stron pomyślałam, że główny bohater, Pat, jest bardzo podobny do Forresta Gumpa, tylko że jakiś taki trochę bardziej współczesny. I z każdym kolejnym zdaniem to wrażenie mnie nie opuszczało. Zatrzymałam się po czterech rozdziałach i przeszłam do filmu. Cóż, zapewne film zdradził mi to czego, mogłam spodziewać się na końcu, ale to chyba tak działa. 

No dobrze, a o czym to właściwie jest? Mamy Pata, który właśnie wyszedł ze szpitala psychiatrycznego (w książce to nazywa "złym miejscem", co przyprawia mnie o wrażenie, że on jest jakiś niedorozwinięty). Jedyne co go motywuje to miłość do żony, z którą jest w separacji. Dla niej postanowił ćwiczyć (szkoda, że Bradley Cooper ani razu nie pojawił się bez koszulki) i pracować nad swoimi wybuchami. Na swojej drodze spotyka Tiffany (Jennifer Lawrence), która jest w podobnej sytuacji, tyle, że jej mąż nie żyje i każdy uważa, że dziewczyna ma coś z głową. 

Plusem produkcji jest oczywiście obsada. Oprócz Coopera i Lawrence można zobaczyć m.in. Roberta De Niro w roli ojca Pata. 

Oglądając ten film doszłam do wniosku, że na podstawie psychiki i zachowań bohaterów można by napisać bardzo ładną pracę magisterską. Z jednej strony dwoje "psychicznych" wariatów, którzy zaprzyjaźniają się ze sobą (dobra, od pierwszej ich wspólnej sceny widać, że z tego będzie coś więcej) i odkrywają wspólne pasje,a z drugiej rodzinka głównego bohatera. Mama starająca się zrozumieć syna, ojciec, który nie widzi świata poza miejscową drużyną sportową i brat, który jest totalnym przeciwieństwem swojego brata i człowiekiem sukcesu. 

A teraz czas na fangirlizm... Tak jak wyżej napisałam film obejrzałam dla Bradley'a Coopera, który był tu jeszcze przystojniejszy niż w "Ugotowanym". Ach ten zarost i niebieskie oczy. Nawet uroku dodawał mu worek na śmieci, który na sobie nosił dla lepszego efektu pocenia się podczas biegania. Ale najbardziej mnie urzekł tym jak tańczy. Mógłby mnie nauczyć, bo ja to do tańca, to się tak nadaję jak klej w sztyfcie do cegły. Nie umiem tańczyć. Chociaż mówią, że nie należy ufać facetowi, który umie tańczyć. I co teraz? 

Zdecydowanie jest to kolejny film, który trafia do kategorii "można oglądać milion razy i nigdy się nie znudzi". I popieram Oscara dla Jennifer Lawrence i osiem innych nominacji do tej nagrody. A już nie wspomnę o innych statuetkach za ten film. Jak najbardziej na plus.