Z tej okazji, że wczoraj były Środy z Orange wybrałam się w końcu na "Spectre". Towarzyszył mi nieoceniony Wilson, z którym standardowo udałam się najpierw na obiado-kolację, a potem na zwiedzanie ulubionych sklepów. Tym razem bilety miałyśmy już wcześniej kupione, ale i tak do kina dotarłyśmy spóźnione i zajmowałyśmy miejsce podczas trailera "Star Wars". Osobiście liczyłam na jakieś ciekawe zapowiedzi filmów, a zastał mnie nowy Quentin Tarantino, którego ominę szerokim łukiem i Makbet, który trochę mnie przeraża.
Co do "Spectre" to miałam wielkie oczekiwania. "Skyfall" totalnie zdobyło moje serce i mogę tą część oglądać non stop. Zresztą tak samo jak "Casino Royale". Niestety "Spectre" nie będzie pośród tych filmów. Przed seansem specjalnie nie czytałam żadnych opinii ani recenzji, żeby nie nastawiać się negatywnie. Cóż...
Byłam mega szczęśliwa, że w tej części obok Craiga (którego kocham i wielbię) pojawi się między innymi Andrew Scott, czyli sherlockowy Moriarty. Jak tylko go zobaczyłam, a początkowo był milutki, to wiedziałam, że i tak zagra mendę. Ten wzrok nie nadaje się do niczego innego. Pozytywnym zaskoczeniem była kreacja nowego M, czyli Ralpha Finnes'a. Nie sądziłam, że Bond może istnieć bez Judi Dench w roli M. Jednak może. Ale wracając do obecnego M., to najpierw myślałam, że będzie z niego totalna ciapa, jednak z czasem udowodnił, że nic bardziej mylnego.
Jeszcze jednym naprawdę świetnym momentem "Spectre" jest bromance pomiędzy Q, a Jamesem. Ich dialogi po prostu miażdżą wszystko. Do tego Q (w tej roli Ben Wishaw) w swojej uroczej bezradności do świata rzeczywistego jest genialny. Taka sierota w dziadkowych ubraniach.
A teraz zrobi się mniej przyjemniej i wyleje się garnek ze skisłą zupą. Wszem i wobec ogłaszano, że Monica Bellucci będzie nową dziewczyną Bonda. Wiadro prawda. W całym filmie (który trwał dwie i pół godziny) pojawiła się tylko w trzech scenach. Oczywiście wylądowała z Agentem 007 w łóżku, ale nic poza tym. Prawdziwą towarzyszką Jamesa była Léa Seydoux, która wcieliła się w rolę dr Swann. Nie mogę powiedzieć, że była beznadziejna w tej roli, ale jej bohaterka przyczyniła się do tego, że ostatnią część Bonda zaczynam traktować nie jako film akcji, a komedię romantyczną ze słabym wątkiem kryminalnym.
No właśnie, wątek kryminalny. Wszyscy mówią, że jest przeciągnięty i słaby. Cóż, po części się z tym zgadzam. Niby końcówka może wbić w fotel i zaskoczyć, ale jeśli jest się dobrym obserwatorem podczas filmu można wszystko rozszyfrować. Dobrym motywem było połączenie wszystkich dotychczasowych wrogów Bonda z poprzednich filmów. Okazało się, że byli oni skupieni w jednej organizacji i rządził nimi jeden człowiek. Tylko przy poprzednich seansach miało się wrażenie, że ówcześni wrogowie działali na własną rękę i nikt nimi nie sterował. Ale może to tylko moje błędne odczucia.
Bond z Craigiem był postrzegany jako realistyczny i taki, który jest w stanie zginąć,a przynajmniej cierpieć. Mam wrażenie, że w tej części gdzieś to zniknęło. Przykładem może być przeurocza scena, w której tuż pod Bondem zarywa się budynek, a on skacze po nim niczym Legolas, jakby grał w jakąś grę komputerową. Do tego spada cztery piętra w dół, a na miejscu gdzie powinien spaść i się zabić znajduje się kanapa (!), która amortyzuje upadek. Na co Bond wstaje, strzepuje z idealnie skrojonego garnituru pył i idzie dalej. Przypomniało mi to jak Pierce Brosnan w jednej z części wyskoczył z samolotu i leciał kilkaset metrów w dół, a na końcu i tak nic mu się nie stało.
Przeciwnikiem Agenta 007 w tej części był niejaki Franz Oberhauser (w tej roli Christoph Waltz). Bardzo mi przypominał pewnego polityka. Mały krasnal z wrednym wyrazem twarzy. Do tego równie niezniszczalny jak sam Bond. Powinien zginąć w jednym z wybuchów, a jemu tak naprawdę nic się nie stało. No może poza tym, że stracił jedno oko. Ale później leciał helikopterem, w którym wszyscy zginęli, a tylko on przeżył. Surrealizm tej części był tak mocno widoczny, że zaczęłam się zastawiać czy nie powinni zmienić gatunku z "sensacja" na "fantasy".
Cóż, uczucia mam mocno wstrząśnięte i trochę zmieszane po filmie. Z jednej strony bardzo chciałam, żeby to co inni mówili o tej części było nieprawdą, ale z drugiej utwierdzam się w przekonaniu, że dobre czasy zniknęły i już nie powrócą. Do tego końcówka filmu mogłaby sugerować, że to naprawdę ostatni film o Jamesie Bondzie, niezależnie czy to ostatni Bond z udziałem Craiga czy nie. Generalnie zamknęłabym ten film w worku z filmami do obejrzenia raz i więcej do niego nie wracała. Nie warto. Chyba, że kiedyś tak się zdarzy, że trafię na niego ponowie i jakimś cudem obejrzę go raz jeszcze.
P.S. Nie lubię piosenki z tej części, ale w połączeniu z czołówką jest nawet znośna. Nawet...
P.S. 2. Wczoraj rozmawiałam z mamą i zapytała jak mi się podobała ta cześć. W skrócie powiedziałam, że średnio, na co ona stwierdziła, że nie dziwota, przecież to zrobili tylko dla kasy. Chyba ma racje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz