Są czasami takie filmy, które wiesz, że musisz obejrzeć.
Jeszcze nie wiesz jak i z kim, ale po prostu musisz. I wtedy nie idziesz do
kina dla obsady czy jednej konkretniej osoby, ale zwyczajnie dla samego filmu.
Tak było w moim przypadku ze „Sztuką kochania”. Jeszcze kilka miesięcy temu nie
miałam pojęcia kim jest Michalina Wisłocka. Serio, tak było. Ale jak w „Maglu
towarzyskim” na TVN Style usłyszałam to nazwisko i zdanie, że powstaje film,
szczerze się zainteresowałam. Bo pomyślałam, że może w końcu ktoś w odpowiedni
sposób ruszy temat seksualności Polaków.
A jak wiadomo ostatnio powstają naprawdę dobre polskie
produkcje, zarówno filmowe jak i serialowe. Nie było wątpliwości, że trzeba
ruszyć do kina (i pójdę jeszcze przynajmniej raz, bo już nowe zwiastuny się
pojawiają). Jednak zaskoczenie było jeszcze jedno. Gdy powiedziałam mamie, że
„Sztuka kochania” wchodzi do kina, stwierdziła, że możemy iść razem. No ok., w
końcu jesteśmy dorośli. Jednak na tydzień przed seansem dodatkowo tata
stwierdził, że też pójdzie. I tak oto wesołą, rodzinną gromadką poszliśmy
wszyscy razem. Szczerze powiem, że nie pamiętam, żebyśmy poszli kiedykolwiek na
cokolwiek razem do kina. Cóż, w końcu musiał być ten pierwszy raz, o ironio.
Czy przeżyłam to, że obok mnie na fotelu siedziała mama, a
tata kawałek dalej? Owszem. Czy czułam się niezręcznie? Początkowo, do
pierwszej sceny erotycznej, potem stwierdziłam, że kurczę, bez przesady. Z
kapusty mnie nie wyjęli? Jak mówi sama Wisłocka: „Pan jest z waginy”. No i taka
jest prawda. Dlatego pragnę powiedzieć wszystkim, którzy powiedzieli, że jestem
nienormalna, że idę na to „ze starymi” albo że nie ma większego przypału:
bujajcie się! Nie byłam jedyna w kinie. A było warto, bo potem przynajmniej
mogliśmy porozmawiać o filmie i się pośmiać.
Co do samego filmu, to opowiada on historię polskiej
ginekolog i seksuolog Michaliny Wisłockiej (w tej roli Magdalena Boczaska,
która w końcu dostała dobrą rolę, a nie tylko jakieś słabe pseudokomedie). Co
ciekawe, film wcale nie był taki oczywisty. Widz dostał interesujący podział. W
jednym momencie byliśmy w 1947 roku, a w kolejnym już w 1972, by za chwilę
cofnąć się do 1955. Było to o tyle dobre, że przynajmniej w moim przypadku,
historia nie ciągnęła się jednostajnie i przeskoki gwarantowały świeżość, bo
bywały momenty, że jeden wątek, czy jedna sytuacja zaczynała się nużyć i nagle
od tak przeskok i widz ponownie zaczął się „interesować” tym co się dzieje.
Oczywiście, zainteresowanie było ciągłe, jednak bywały momenty, że niektórych
wątków i sytuacji chciało się więcej, chciało się ich rozwiązania. Jedyne czego
w tym przypadku mi zabrakło to braku wyjaśnienia sytuacji z dalszymi losami
dzieci głównej bohaterki.
Bardzo dobrze w filmie pokazano czasy PRL-u i tego, że ze
wszystkim był problem, dosłownie. Sceny u cenzora naprawdę mistrzowskie. No i
oczywiście wszystkim kierowali faceci. A jak wiadomo, gdyby nie kobiety to nic
by nie było. I tak też było tym razem. Kobiety tupnęły nogą i panowie nie mieli
wyjścia, musieli ulec.
Jeśli chodzi o obsadę aktorską to było naprawdę ciekawie.
Piotr Adamczyk jako mąż Wisłockiej całkiem ok. Najbardziej w sumie podobał mi
się moment, w którym po raz ostatni pojawił się na ekranie. Fajnie było
zobaczyć Eryka Lubosa w innej roli niż kryminalista albo inny typ spod ciemnej
gwiazdy. Że aktorem jest dobrym to wiem, bo miałam przyjemność oglądać go w
teatrze, ale tutaj pokazał, że żadnej roli się nie boi. Z kolei dla mnie cichym
bohaterem jest Tomasz Kot. Zagrał naprawdę epizodyczną rolę, bo jest chyba
tylko raz podczas jakiegoś spotkania u naczelnego gazety i gra dziennikarza,
ale jeśli jest się uważnym widzem to można go dostrzec w jeszcze jednym
momencie, w innej roli, ale doskonale już znanej widzom. Za to trochę nie byłam
zadowolona, gdy zobaczyłam, że w filmie pojawi się Borys Szyc. Należy on w moim
przypadku, do tej kategorii aktorów, których nie toleruję, bo albo swego czasu
było ich za dużo albo po prostu nie, bo nie. Tu, o dziwo, był znośny i nawet
dobrze oglądało się sceny z jego udziałem.
W filmie pojawiła się też fantastyczna ścieżka dźwiękowa, za
którą był odpowiedzialny Jimek, czyli Radzimir Dębski. Może też było usłyszeć
utwory m.in. Czerwonych Gitar. Mam nadzieję, że w sklaepach pojawi się płyta z
soundtrackiem, bo szczerze mi się podobała i chyba wejdę w jej posiadanie jak
tylko będzie dostępna.
Jeśli chodzi o te okropne sceny seksu, co według niektórych
hipokrytów, są przesączone golizną i okropnie gorszą widza. Ludzie! A
przepraszam bardzo, w łóżku to ludzie mają siedzieć w habitach i być zakryci po
szyję? Bez przesady, seks to rzecz ludzka i jak to było w filmie powiedziane,
każdy to lubi i każdy to robi, więc w czym problem? A jak nie chce się na to
patrzeć to się po prostu nie idzie do kina. Tyle, proste. Wiadomo, scen było
sporo, no ale o to w tym filmie chodziło. O miłość, o seks, o kochanie drugiej
osoby, i nie ważne czy to miłość jako uczucie czy jako czysta forma fizyczna.
Skoro film o tym jest to to po prostu musi być.
Mam nadzieję, że ludzie naprawdę chociaż trochę zaczną
otwarcie rozmawiać o tych sprawach, a nie tylko jakieś podśmiechujki albo
głupie teksty. Nie ma się czego wstydzić, każdy z nas miał w szkole biologię i
wie co i jak się nazywa i do czego służy. No chyba, że miał beznadziejnego
nauczyciela, który nie umiał o tych tematach rozmawiać. Dlatego polecam
zaopatrzyć się w poradnik Michaliny Wisłockiej „Sztuka kochania”. Sama go
zakupiłam i można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy z tej książki. A z tego
co wiem, to trzeba się spieszyć, żeby ją dostać, bo podobno nakład się już skończył
i mają być dodruki.
Cały film jak najbardziej w porządku. Nic naciąganego.
Wszystko przedstawione otwarcie, jak mi się wydaje, bez ukrywania czy
retuszowania. Historia życia prywatnego Wisłockiej może szokować, ale przecież
najwięksi tego świata zawsze szokowali i nie byli idealni. Nikt nie jest.
Mój własny prywatny plakat, z moją książką, biletem
do kina i ręką :)