wtorek, 31 stycznia 2017

Kochajmy się, czyli Sztuka kochania!

Są czasami takie filmy, które wiesz, że musisz obejrzeć. Jeszcze nie wiesz jak i z kim, ale po prostu musisz. I wtedy nie idziesz do kina dla obsady czy jednej konkretniej osoby, ale zwyczajnie dla samego filmu. Tak było w moim przypadku ze „Sztuką kochania”. Jeszcze kilka miesięcy temu nie miałam pojęcia kim jest Michalina Wisłocka. Serio, tak było. Ale jak w „Maglu towarzyskim” na TVN Style usłyszałam to nazwisko i zdanie, że powstaje film, szczerze się zainteresowałam. Bo pomyślałam, że może w końcu ktoś w odpowiedni sposób ruszy temat seksualności Polaków.


A jak wiadomo ostatnio powstają naprawdę dobre polskie produkcje, zarówno filmowe jak i serialowe. Nie było wątpliwości, że trzeba ruszyć do kina (i pójdę jeszcze przynajmniej raz, bo już nowe zwiastuny się pojawiają). Jednak zaskoczenie było jeszcze jedno. Gdy powiedziałam mamie, że „Sztuka kochania” wchodzi do kina, stwierdziła, że możemy iść razem. No ok., w końcu jesteśmy dorośli. Jednak na tydzień przed seansem dodatkowo tata stwierdził, że też pójdzie. I tak oto wesołą, rodzinną gromadką poszliśmy wszyscy razem. Szczerze powiem, że nie pamiętam, żebyśmy poszli kiedykolwiek na cokolwiek razem do kina. Cóż, w końcu musiał być ten pierwszy raz, o ironio.


Czy przeżyłam to, że obok mnie na fotelu siedziała mama, a tata kawałek dalej? Owszem. Czy czułam się niezręcznie? Początkowo, do pierwszej sceny erotycznej, potem stwierdziłam, że kurczę, bez przesady. Z kapusty mnie nie wyjęli? Jak mówi sama Wisłocka: „Pan jest z waginy”. No i taka jest prawda. Dlatego pragnę powiedzieć wszystkim, którzy powiedzieli, że jestem nienormalna, że idę na to „ze starymi” albo że nie ma większego przypału: bujajcie się! Nie byłam jedyna w kinie. A było warto, bo potem przynajmniej mogliśmy porozmawiać o filmie i się pośmiać.


Co do samego filmu, to opowiada on historię polskiej ginekolog i seksuolog Michaliny Wisłockiej (w tej roli Magdalena Boczaska, która w końcu dostała dobrą rolę, a nie tylko jakieś słabe pseudokomedie). Co ciekawe, film wcale nie był taki oczywisty. Widz dostał interesujący podział. W jednym momencie byliśmy w 1947 roku, a w kolejnym już w 1972, by za chwilę cofnąć się do 1955. Było to o tyle dobre, że przynajmniej w moim przypadku, historia nie ciągnęła się jednostajnie i przeskoki gwarantowały świeżość, bo bywały momenty, że jeden wątek, czy jedna sytuacja zaczynała się nużyć i nagle od tak przeskok i widz ponownie zaczął się „interesować” tym co się dzieje. Oczywiście, zainteresowanie było ciągłe, jednak bywały momenty, że niektórych wątków i sytuacji chciało się więcej, chciało się ich rozwiązania. Jedyne czego w tym przypadku mi zabrakło to braku wyjaśnienia sytuacji z dalszymi losami dzieci głównej bohaterki.


Bardzo dobrze w filmie pokazano czasy PRL-u i tego, że ze wszystkim był problem, dosłownie. Sceny u cenzora naprawdę mistrzowskie. No i oczywiście wszystkim kierowali faceci. A jak wiadomo, gdyby nie kobiety to nic by nie było. I tak też było tym razem. Kobiety tupnęły nogą i panowie nie mieli wyjścia, musieli ulec.

Jeśli chodzi o obsadę aktorską to było naprawdę ciekawie. Piotr Adamczyk jako mąż Wisłockiej całkiem ok. Najbardziej w sumie podobał mi się moment, w którym po raz ostatni pojawił się na ekranie. Fajnie było zobaczyć Eryka Lubosa w innej roli niż kryminalista albo inny typ spod ciemnej gwiazdy. Że aktorem jest dobrym to wiem, bo miałam przyjemność oglądać go w teatrze, ale tutaj pokazał, że żadnej roli się nie boi. Z kolei dla mnie cichym bohaterem jest Tomasz Kot. Zagrał naprawdę epizodyczną rolę, bo jest chyba tylko raz podczas jakiegoś spotkania u naczelnego gazety i gra dziennikarza, ale jeśli jest się uważnym widzem to można go dostrzec w jeszcze jednym momencie, w innej roli, ale doskonale już znanej widzom. Za to trochę nie byłam zadowolona, gdy zobaczyłam, że w filmie pojawi się Borys Szyc. Należy on w moim przypadku, do tej kategorii aktorów, których nie toleruję, bo albo swego czasu było ich za dużo albo po prostu nie, bo nie. Tu, o dziwo, był znośny i nawet dobrze oglądało się sceny z jego udziałem.


W filmie pojawiła się też fantastyczna ścieżka dźwiękowa, za którą był odpowiedzialny Jimek, czyli Radzimir Dębski. Może też było usłyszeć utwory m.in. Czerwonych Gitar. Mam nadzieję, że w sklaepach pojawi się płyta z soundtrackiem, bo szczerze mi się podobała i chyba wejdę w jej posiadanie jak tylko będzie dostępna.

Jeśli chodzi o te okropne sceny seksu, co według niektórych hipokrytów, są przesączone golizną i okropnie gorszą widza. Ludzie! A przepraszam bardzo, w łóżku to ludzie mają siedzieć w habitach i być zakryci po szyję? Bez przesady, seks to rzecz ludzka i jak to było w filmie powiedziane, każdy to lubi i każdy to robi, więc w czym problem? A jak nie chce się na to patrzeć to się po prostu nie idzie do kina. Tyle, proste. Wiadomo, scen było sporo, no ale o to w tym filmie chodziło. O miłość, o seks, o kochanie drugiej osoby, i nie ważne czy to miłość jako uczucie czy jako czysta forma fizyczna. Skoro film o tym jest to to po prostu musi być.


Mam nadzieję, że ludzie naprawdę chociaż trochę zaczną otwarcie rozmawiać o tych sprawach, a nie tylko jakieś podśmiechujki albo głupie teksty. Nie ma się czego wstydzić, każdy z nas miał w szkole biologię i wie co i jak się nazywa i do czego służy. No chyba, że miał beznadziejnego nauczyciela, który nie umiał o tych tematach rozmawiać. Dlatego polecam zaopatrzyć się w poradnik Michaliny Wisłockiej „Sztuka kochania”. Sama go zakupiłam i można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy z tej książki. A z tego co wiem, to trzeba się spieszyć, żeby ją dostać, bo podobno nakład się już skończył i mają być dodruki.


Cały film jak najbardziej w porządku. Nic naciąganego. Wszystko przedstawione otwarcie, jak mi się wydaje, bez ukrywania czy retuszowania. Historia życia prywatnego Wisłockiej może szokować, ale przecież najwięksi tego świata zawsze szokowali i nie byli idealni. Nikt nie jest.

Mój własny prywatny plakat, z moją książką, biletem 
do kina i ręką :) 

sobota, 28 stycznia 2017

Przenieśmy grę do kina, czyli Assassin's Creed Movie

Nie żebym była graczem, bo nie jestem. Jedyne w co gram to raz na sto lat Simsy i na Facebooku Candy Crush i Criminal Case. Mam kilka gier (ooo, może powinnam zrobić o tym wpis?), w które grałam dawno temu, ale to nie jest nic wysokich lotów. Jak to gdzieś przeczytałam: "Film Assassin's Creed zrozumieją tylko osoby, które w to grały". Wydaje mi się, że ja nie miałam z tym raczej problemu, ale po kolei.

Na Assassin's poszłam tylko dlatego, że główną rolę zagrał Michael Fassbender. To ten przypadek filmu, gdzie po prostu idziesz dla aktora, bo go lubisz i chcesz być na bieżąco z jego filmografią. W pierwszej opcji miałam iść na 3D, żeby podziwiać te spektakularne skoki i walki. Jednak, że godziny seansów były do luftu, trzeba było zrezygnować z tego pomysłu.


Na początku filmu poznajemy głównego bohatera jako małego chłopca. W tamtym czasie dochodzi do traumatycznego momentu w jego życiu, który potem jak się okaże, wpłynie na jego późniejsze życie. W następnej scenie akcja przenosi nam się trzydzieści lat później, gdy Cal Lynch (Michael Fassbender) przebywa w celi śmierci i oczekuje na egzekucję. 

Kiedy wydaje nam się, że zostanie za chwilę stracony, ten budzi się w tajnym ośrodku i dowiaduje się, że jako Lynch już nie istnieje, ale Sofia (Marion Cotillard), dzięki której nie został poddany egzekucji, oznajmiła mu że odkryli, że jest on jednym z ostatnich żyjących potomków Assasinów i dzięki niesamowitej technologii wcieli się on w swojego przodka. 


Nie będę tu się wymądrzać, że się znam na grze i jestem specjalista, bo nie jestem. Na pewno jeśli bym oglądała go w 3D to bardziej bym była pod wrażeniem scen walk czy skoków. Jednak tak czy inaczej mi się podobało. Zawsze lubiłam obserwować jak ktoś gra, a momentami film był jak gra, tyle, że zawierał w sobie prawdziwych aktorów. 

Film się po prostu dobrze oglądało. Ot, taka zwyczajna rozrywka w sobotnie popołudnie. Dobre w te dni, gdy poprzednia noc była zbyt intensywna, a ty jeszcze nie zdążyłeś/łaś jej odespać. Czas na seansie bardzo szybko leciał. Niby producenci podają, że trwa ok. 1h 50 minut, ale ja miałam wrażenie, że to było tylko półtorej godziny, a nawet trochę mniej.


Fajne było zakończenie, bo otwarcie zasugerowano, że będzie kolejna część. Wcale bym się nie zdziwiła jakby się pojawiła nie tylko jedna, ale dwie. W końcu Hollywood lubi robić dużo pieniędzy, więc z tym by nie było problemu. A ludzie i tak by poszli. Nie tylko gamerzy, ale też ci, którzy tak jak ja, mają swoich aktorów/aktorki i to dla nich chodzą do kina. 

Nie ma co się spinać, dobra rozrywka, chociaż specjaliści od gry, mówią, że było za mało typowych scen z gry. Nie wiem, nie mnie oceniać. Mi się w sumie podobało. 


P.S. Przepraszam, że ten wpis jest taki do luftu, ale powinnam go już zrobić w niedzielę, ale najzwyczajniej w świecie mi się nie chciało, a potem tak jakoś wyszło, że nie wyszło, bo zawsze coś się działo i nie było czasu. Wybaczcie!



czwartek, 19 stycznia 2017

Przyjaciele pozostaną przyjaciółmi, czyli "Po prostu przyjaźń"

Z polskimi filmami mam pewien problem. Jeśli to dobry dramat, obsypany nagrodami (np. "Ostatnia rodzina" czy "Bogowie") to pójdę chętnie. Gorzej z tymi lekkimi, śmiesznymi filami, które są tak szeroko reklamowane przez wszystkie stacje. Zazwyczaj kończy się na tym, że wychodzi z tego jakiś gniot, ja żałuję, że to zobaczyłam i straciłam pieniądze, a producenci się cieszą, że naciągnęli kolejnego frajera. Początkowo o "Po prostu przyjaźń" też tak pomyślałam, jednak zmieniłam zdanie, gdy poczytałam opinie i spojrzałam na obsadę. Pomyślałam, że w sumie warto, że na Stramowskiego i Zakościelnego przymknę oko i mogę iść. Potem obejrzałam zwiastun (ale ten dłuższy, nie ten z telewizji) i spadło na mnie olśnienie z nieba, bo dojrzałam pewnego aktora, którego dużo ostatnio widuję w produkcjach, które oglądam/oglądałam. A to już tylko przypieczętowało chęć pójścia na to do kina. 


Film trochę przypomina konwencję scenariusza z "To właśnie miłość" czy "Listy do M.". Szczerze? Uwielbiam takie co. Każdy z każdym jakoś się łączy i to tylko od twórców zależy jak nas zaskoczą powiązaniami. Osią filmu jest grupa przyjaciół, którzy od czasów licealnych się razem trzymają i co roku wyjeżdżają razem w góry. Do tego dostajemy dwa wątki poboczne, czyli próbę zajścia w ciążę, gdy jedynym kandydatem na ojca jest gej oraz niecodzienna przyjaźń chłopca i pewnego mężczyzny, który w ten sposób pomaga wydostać się przyjacielowi z tarapatów. 

Nie chcę się za bardzo skupiać na samym opisie tego co się wydarzy w filmie, bo po prostu nie chcę psuć przyjemności oglądania jeśli ktoś się wybiera, jednak pewne kwestie muszę poruszyć. 



Bohaterka grana przez Agnieszkę Więdłochę, Julia, jest nauczycielką polskiego w liceum i bardzo lubi swoją pracę. Zresztą dzięki swojemu profesorowi również z liceum, a obecnie koledze z pracy została polonistką. Dziewczynie przyjdzie się zmierzyć z poważnymi problemami, o których nie będzie chciała nikomu mówić, bo wie, że to zniszczyłoby zbliżający się wyjazd w góry. Oczywiście w życiu nie ma tak łatwo i prędzej czy później kłamstwo wyjdzie na jaw. Przyjaciele nie pozostaną obojętni na to co od niej usłyszą. Przyznam się szczerze, że jak przyszło do kluczowej sceny na ekranie to miałam wrażenie, że jeden z bohaterów jest po prostu mną. Dokładnie wiedziałam co czuje i jak to cholernie mocno boli, gdy ktoś kto jest najważniejszy na świecie nie mówi co o ważnych rzeczach. A jego argumenty są tak dziecinne, że masz ochotę powiedzieć mu, żeby się walił. Więdłocha z aktorki typowo serialowej w końcu pokazała, że naprawdę coś potrafi. Dźwignęła swoją rolę i nadała swojej bohaterce prawdziwości, nie przerysowując jej. 


Dla mnie bez wątpienia cały film skradł Patryk, czyli bohater grany przez Bartłomieja Topę. Aż mi się przypomniały zamierzchłe czasy, gdy Topa grał w "Złotopolskich" listonosza, który nie był zbyt ogarnięty. Tutaj dostał rolę wrażliwego, pomocnego i przecudownego geja-przyjaciela Ivanki (Magdalena Różczka). Topa ostatnimi laty grał charaktery spod ciemnej gwiazdy, a tu w końcu można było zobaczyć coś przewrotnego, innego, zabawnego. Oboje z Różczką zbudowali uroczą relację, która swoim humorem mogła odciągnąć uwagę od poważniejszych spraw w głównym wątku. 


Na uwagę także zasługują także postacie epizodyczne. Nie mogę nie wspomnieć o Panu Profesorze, w którego wcielił się Piotr Fronczewski. Mimo iż był w jednej scenie to nieświadomie doprowadził jednego z bohaterów do totalnego olśnienia co pomogło mu ułożyć sobie życie. Do tego również w tylko jednej scenie pojawił się Jan Peszek jako Dyrektor Szpitala. Wystarczy, że powiedział coś w stylu "co pan z tymi zwłokami?" i "proszę złożyć oficjalne podanie, na które odpowiem za trzy tygodnie" i cała sala płakała ze śmiechu, No i nie mogę nie wspomnieć o Panu Doktorze, w którego się wcielił Grzegorz Damięcki. Jakby każdy lekarz w polskiej służbie zdrowia tak wyglądał, to kobiety by chorowały na potęgę i już w ogóle nie szłoby się dostać na wizytę. A w ogóle to kto to wymyślił, żeby podkreślać turboniebieskie oczy bardzo gustownym niebieskim lekarskim wdziankiem? 


Generalnie film nie jest komedią jak wszędzie trąbią. Ewentualnie to film obyczajowy z elementami humorystycznymi. Naprawdę, Polacy nie potrafią nawet montować trailerów, żeby to wyszło dobrze. Albo wepchną tam wszystkie najlepsze sceny z filmu albo pokażą to tak, że człowiek ma potem wrażenie, że jest na zupełnie innym filmie niż widział w zapowiedzi. 

Jeśli chodzi o "Po prostu przyjaźń" to produkcja która jasno pokazuje, gdzie mamy się śmiać i rzeczywiście to robimy, a gdzie jesteśmy poważni, przeżywamy i wiemy, że w tym momencie nie mamy prawa się zaśmiać, bo po prostu nie ma z czego. Życzyłabym sobie, żeby polscy twórcy robili więcej takich filmów, a nie gdzie plastikowe, tępe raszple latają z tyłkami na wierzchu i śmieją się rechotem z głupich żartów. To mogliśmy nie tylko popłynąć w dobre poczucie humoru, ale zrozumieć także co jest w życiu ważne i że jeśli ma się prawdziwych przyjaciół to nie jest się samemu i wiele można zdziałać. 


P.S. W ciągu najbliższych dwóch tygodni w kinie będę jeszcze trzy razy, więc obiecuję, że na blogu zrobi się tłoczno! :D

czwartek, 12 stycznia 2017

Panie polonisto, pan się minął z powołaniem - czyli kilka słów o Belfrze

No dobrze, po pełnym napięcia głosowaniu wśród czytelników i dramatycznym rozwiązaniu, los chciał (a raczej 1 Złoty Polski), że jako pierwszy na blogu pojawi się wpis o "Belfrze". Co ciekawe, historia z tym serialem w moim przypadku nie jest taka oczywista. Owszem, czekałam na tą produkcję i śledziłam ją na bieżąco przez trzy pierwsze odcinki, by potem porzucić ją i nie móc za nic z nią ruszyć. Dlaczego? Początek to były istne flaki z olejem, serio. W życiu żaden serial nie dłużył mi się jak ten. Co odcinek dawałam mu szansę, ale że do trzech razy sztuka to powiedziałam koniec. Jednak w ten weekend (no trochę po weekendzie) pojechałam do domu i rodzice mieli do dokończenia cztery ostatnie odcinki. Stwierdziłam, że ok, skoro i tak spędzamy wieczór razem to obejrzę z nimi. Szanowny tata opowiedział mi to co nie wiedziałam (jak się okazało, wiele rzeczy mnie nie zaskoczyło i byłam w stanie się ich domyślić) i obejrzałam sezon do końca. Po drodze zapoznałam się z pozostałymi odcinkami i tak oto dotarłam do całego, pełnego sezonu.


Nie do końca wiem na czym polega mój problem z polskimi serialami. Czy to jest kwestia tego, że one naprawdę mają niski poziom i nauczyłam się tego dostrzegać czy to chodzi raczej o to, że jestem przeżarta produkcjami zachodnimi i wiem, że nic nie jest już w stanie mnie zaskoczyć? Może i jedno i drugie. Oglądając wczoraj wywiady z twórcami i aktorami (tak, tak, czasami mi się tak robi, że na temat danego serialu szukam wszystkiego czego się da), każde z nich powtarzało, że to oryginalny, autorski scenariusz i nikt wcześniej tego nie wymyślił. Ok, rozumiem. Tylko, że i tak coś mi tu nie pasowało, coś uwierało. Może powinnam obejrzeć to raz jeszcze? Z kolei zaskoczyło mnie, oglądając wywiad z Sebastianem Fabijańskim, że twórcy zastosowali ciekawy zabieg w stosunku do aktorów. Wszyscy otrzymali scenariusz do dziewiątego odcinka, a do ostatniego dopiero przed końcem zdjęć. A to wszystko dlatego, żeby nie psuć niespodzianki i żeby ktoś nie puścił pary z ust kto zabił. W końcu cała Polska żyła tym, kto jest mordercą. Wywiad polecam obejrzeć, jest na YouTube. 


Cóż, serial jest o tym, że w pewnej małej miejscowości Dobrowice, zostaje zamordowana jedna z uczennic liceum. Zbiega się to z przyjazdem nowego polonisty do tejże szkoły, Pawła Zawadzkiego (Maciej Stuhr). Oczywiście wiadomo, że to nie jest przypadek, to musi mieć drugie dno i jak się potem okaże, owszem, ma i to jakie. Ale po tym zdarzeniu (śmierci dziewczyny), sznur zaczyna się zaciskać. Na jaw wychodzi coraz więcej faktów, które należałoby ukryć. Jednak jak to w małych miasteczkach bywa, ręka rękę myję i całym syfem kręci jeden człowiek i to nie ten oficjalny tzw. burmistrz czy inny wójt. Tutaj kto ma hajs ten ma władzę. 


Bardzo rozśmieszyła mnie nierealność tego serialu. Mamy nauczyciela, polonistę, który angażuje się całkowicie w sprawę zabójstwa obcej (tylko początkowo) dziewczyny. Sam komendant (Paweł Królikowski) pyta w pewnym momencie "belfra" czy on tak za każdym uczniem biega po lesie. I coś w tym jest, bo żaden realny nauczyciel nie pcha się z butami w cudze życie. Im się zazwyczaj nie chce, oni mają za dużo roboty, szczególnie poloniści, bo wypracowania, dyktanda, kartkówki i testy same się nie sprawdzą. Do tego trzeba się przygotować do kolejnych zajęć i jeszcze zbudować sobie plan (czy jak to tam się nazywa) prowadzenia zajęć. Bez jaj, serial serialem, ale pewne rzeczy są totalnie komiczne. Na dokładkę mamy jeszcze niezaradną życiowo policję, która niby coś tam robi, ale jednak nie, bo po co? Bo to trzeba uciszyć. Jak się potem okazuje to jest działanie celowe, bo nawet policja jest skorumpowana i podlega temu co ma kasę. Wiem, że pewne rzeczy w pewnych środowiskach tak działają, ale ludzie... Albo z towarzystwa miejskich "szych" tylko dwoje na sześcioro (o ile dobrze liczę) umie mówić po angielsku, a reszta robi głupie miny i udaje światowców co to nie oni, a tak naprawdę potrzebują tłumacza do zwykłego "dzień dobry".


Ciekawi mnie czy to tylko w mojej szkole tak było, że do nauczycieli NIE mówiło się "pani/panie profesorze". Jak powiedziałam o tym tacie to był bardzo zdziwiony. Ale nie wyobrażam sobie mówić "panie profesorze" albo "pani profesor" do nauczyciela starszego ode mnie o siedem, dziewięć albo jedenaście lat. My zamiast tego chodziliśmy w kapciach. Ale cieszę się, że przynajmniej nasz wuefista (he, he, he) nie był jakimś tam zboczeńcem jak ten grany przez Łukasza Simlata. Nasz po prostu siedział na parapecie, udawał posąg Apollina czy innego greckiego myśliciela, chodził w klapkach basenowych i generalnie wszyscy mieli go gdzieś. No i w naszej szkole chyba nie handlowali prochami, a przynajmniej ja się z tym nie zetknęłam. Z kolei w Dobrowicach było to na porządku dziennym. W szatni, w toalecie, wszędzie gdzie chcesz. Byle tylko kasa się zgadzała i inni mieli pod górkę, a do tego jeszcze zwalimy winę na nauczyciela, że to przez niego. 


Dobra, nie będę się już tak znęcać i powiem, że co jak co, ale obsada im się udała. Poza tym, że ściągnęli wszystkich znanych polskich aktorów, który w jakimś stopniu liczą się na polskim rynku filmowo-serialowo-teatralnym to jeszcze udało im się odmłodzić licealistów. Młodzi aktorzy bardzo dobrze zagrali uczniów, mimo że im samym w niektórych przypadkach było bliżej do trzydziestki niż do liceum. O polskich serialach można powiedzieć wiele złych bądź neutralnych rzeczy, ale ta produkcja pokazała, że polscy twórcy umieją budować złe charaktery. Prawda jest taka, że ten serial miał dwóch takich ancymonków. Pierwszym z nich jest Adrian Kuś, czyli Sebastian Fabijański. Typowy gangster z prowincji, wszyscy się go boją i wiedzą, że lepiej mu nie wchodzić w drogę. Typowy koleś z tatuażami, zawsze z klamką przy boku i giermkami za sobą. Trzęsie wszystkim dookoła, ale ma też dobrą duszę do osób mu najbliższych. Za swoim młodszym bratem skoczyłby w ogień. Jak sam aktor zauważył w wywiadzie, jego bohater to romantyk, który po prostu ma dwie twarze. Niestety dowiedziałam się jaki będzie jego los zanim nawróciłam się na ścieżkę oglądania, bo cały internet o tym huczał. Jak to powiedział mój tata: "złego diabli nie biorą". No cóż... Drugim czarnym charakterem jest Grzegorz Molenda (Grzegorz Damięcki). Kulturalny pan w garniturku, z odpowiednim zaczesem, w okularkach, z piękną żoną u boku, dwójką dorastających dzieci i kupą siana na koncie. Oczywiście to tylko pozory. Jak on chce tak będzie, żadnych sprzeciwów, a jak coś się komuś nie podoba to można go albo zastraszyć albo przetrzymywać w domu albo po prostu przekupić. Takiego psychopaty w polskim serialu dawno, o ile w ogóle nie było. To jest ten typ, że dopóki nie masz z nim do czynienia to jest ok, ale jak się do ciebie zbliży to jest szansa, że żywy z tego nie wyjdziesz. Nie ukrywam, jego psychopatyczne spojrzenie mnie zahipnotyzowało, ale to znaczy tylko tyle, że casting się postarał i dobrego aktora dobrali do roli. 


Bonusową postacią, którą po prostu trzeba lubić i to z całym jego bagażem i anturażem jest Lesław dziennikarz (Krzysztof Pieczyński). Niby taki cichociemny, pijaczek, wszyscy go znają, coś tam sobie pisze, ale nie traktujmy go poważnie, a potem jak odpali petardę to nie ma co zbierać i ci najważniejsi wyskakują z butów. 

Generalnie polscy twórcy mają problem z wszelkimi zakończeniami i rozwiązaniami historii, które sobie wymyślą. Tutaj w miarę to wyszło. Jedna z trzech moich podejrzanych osób stała za całą sprawą. Może nie bezpośrednio, jak wymyślili sobie autorzy, ale jednak. Pod koniec można się tego domyślić. Jak to mawiał Sherlock Holmes: "Sprawca zawsze się kryje w pierwszym tomie akt". Cóż, oczywiście zawsze wszystko tak naprawdę sprowadza się do:
a) faceta
b) zazdrości
c) zabawy
d) urojenia
oraz 
e) przypadku. 
Nie ma innej opcji. Tam się każdy z każdym w pewien sposób łączy, Jedni mają bliższe (he, he), inni dalsze wzajemne relacje, ale dzięki temu serial się kręci, a widzowie mają jakąś tam niespodziankę. 

Ogólnie serial strasznie tragiczny nie jest. Poza komizmem (pewnie nieświadomym) jaki w sobie ma, trzyma jakąś tajemnice i zagadkę. W pewnym momencie człowiek dostaje kręcioły. Ostatecznie pomijając początkową nudę to jak na polskie standardy nie jest najgorzej. Jednak ja potrzebuję czegoś więcej, żeby zbierać szczękę z podłogi.


P.S. Zazwyczaj jak robię wpis o serialu to zamiast screenshootów są gify, ale weźcie znajdźcie gify do polskiego serialu... 

piątek, 6 stycznia 2017

Szukamy pluskwy w Berlinie, czyli Berlin Station

Witam Państwa w 2017 roku! Zastanawiałam się jaki wpis powinien w tym roku być pierwszy i doszłam do wniosku, że nie ma co się użalać nad 2016, każdy wie jaki ten rok był i po prostu dajmy już mu spokój. Tak naprawdę ten wpis powinnam już zrobić przed świętami, ale tak wyszło, że nie wyszło. Dziś mam wolny dzień i w końcu zabieram się do działania. Od razu zaznaczam, że będzie spam gifowy czystym, brytyjskim pięknem. :D

Na "Berlin Station" czekałam odkąd się dowiedziałam, że jest w trakcie realizacji. I nie ma co ukrywać, że jedynym powodem, dla którego zaczęłam oglądać ten serial jest Richard Armitage. Poza tym nie było nic innego co by mnie zainteresowało. Nie dość, że akcja dzieje się w Berlinie to jeszcze obsada mało znana i oczywiście było wiadome, że będą szprechać po niemiecku, a jasną sprawą jest, że ja nienawidzę tego języka. Ale mimo wszystko, Rysiu...


"Berlin..." rozpoczyna się jakby od końca. W pierwszej scenie otrzymujemy to, co zobaczymy w ostatniej ostatniego odcinka. Cały sezon to jedna wielka retrospekcja, w której poznajemy przyczyny pojawienia się głównego bohatera, Daniela Millera (Richard Armitage) w Berlinie. Stopniowo zagłębiamy się w jego przeszłość i kontakty m.in. z Hectorem DeJeanem (Rhys Ifans).  Ale w tym serialu nie chodzi o przeszłość głównego bohatera, a raczej o teraźniejszość świata, w którym żyjemy. 


Istotnym wątkiem (ale nie najważniejszym) jest pojawianie się uchodźców ze wschodu i nie koniecznie ich dobrych intencji. Wydawać by się mogło, że na główny wątek serialu ma to spory wpływ, ale to tylko pozór, dzięki któremu widz może zostać trochę wyprowadzony w pole. Tym najistotniejszym jest rozwiązanie zagadki kim jest tajemniczy Thomas Shaw. I ten wątek jest dopiero ciekawy. Już w drugim odcinku wydawać by się mogło, że Shaw jest znany i rozpoznamy jego twarz. Ale nie, my znamy tylko jego pionki, którymi skutecznie gra. Potem zbici z tropu nie potrafimy go zidentyfikować, bo trochę tu, trochę tam, nowe wątki, zdarzenia i gdy wszystko zaczyna się układać opada nam szczęka i zaraz, zaraz, to on! Moje rozumowanie było o krok przed Danielem i szybciej niż on się zorientowałam o co tak naprawdę może chodzić...


Ale nie, układanka się rozpada i znowu nie znamy prawdy. Dopiero w ostatnich minutach serialu pojawia się coś co ciężko zdefiniować. Przyznaję się, że pomimo zakończenia sezonu, jeszcze przez jakiś czas się zastanawiałam czy moja interpretacja się zgadza z tym co zaoferowali nam twórcy i czy oni przypadkiem mnie nie trollują i czy ja wszystko rozumiem. Doszłam do wniosku, że jednak chyba nie, ale cii... Bo prawda jest taka, że ten serial to kumulacja złożonych postaci, które potwierdzają tylko regułę, że nie ma nikogo naprawdę uczciwego. Tutaj każdy nadaje na każdego, każdy pod każdym kopie dołki, ale szczęście, że ci co mają prawdziwe kłopoty to zawsze wiedzą do kogo iść, żeby nie wpaść w jeszcze większe. 


Dlatego oficjalnie mogę powiedzieć, że gdyby Craig naprawdę zrezygnował z bycia Bondem to ja bardzo chętnie bym w tej roli widziała Richarda Armitage'a. Chłopak grał już krasnoluda, żołnierza, Guy'a z Gisborne, a nawet trafił do Marvela (grał w pierwszej części Kapitana Ameryki) to i Bond by mu nie zaszkodził. Wiekiem też się nadaje, więc nie widzę przeciwwskazań. No i Anglik! Do tego bardzo ładnie wygląda w białej koszuli, krawacie i garniturze i jest wysoki. 


Jednak jeśli chodzi o bohatera, który skradł cały serial i to dzięki niemu człowiek czuł, że zaraz coś może się odwalić to Hector. W tej roli naprawdę genialny Rhys Ifans. Jakby ktoś nie kojarzył tego pana to właśnie on grał współlokatora-debila Hugh Granta w "Notting Hill". Zresztą polecam zajrzeć w jego filmografię i można się nieźle zdziwić w ilu filmach grał, które na pewno wiele osób wdziało. Ale wracając do jego bohatera, kiedy pierwszy raz się go widzi od razu się wie, że z tym gościem będą same kłopoty i nie ma co, ale jemu nie wolno ufać. A mimo to, że wie się, że to on poniekąd zgarnie nagrodę za czarny charakter, lubi się go, chociaż nie powinno. Widać, że cwaniaczek, że do celu dąży po trupach, ale gdzieś w sobie ma pewną wrażliwość i jeśli ktoś zrobi mu rysę na tej wrażliwości to nie spocznie dopóki ta osoba za to nie zapłaci. Oczywiście jak każdy nienormalny człowiek ma dziwne zainteresowania i pasje (he, he, he), ale ja mu wybaczam. Bo jest jedna rzecz, która mnie w nim uwiodła - głos. Jak się odezwał, a dużo się odzywał, no to nie mam pytań. Lubię takie głosy. Trochę przepite, trochę przepalone, ale wiedzą co mówią i nie należy przestać zabraniać im mówić. 


Oczywiście jak każdy serial jest kilka niedociągnięć, ale uważam, że każdy powinien je sam znaleźć i zadecydować czy rzeczywiście uważa to za niedociągnięcie czy jednak puszcza to mimo uszu i po prostu ogląda. Dobra serial szpiegowski, na którego drugi sezon czekam z niecierpliwością, bo szczerze mówiąc myślałam, że fabuła zostanie zamknięta, a zakończenie jest bardzo otwarte. 


A! Zapomniałabym, pamiętajcie, najważniejszą rolę i tak zawsze odegrają kobiety i podczas oglądania zwróćcie na nie uwagę. Domyślicie się o kim mówię. ;)