wtorek, 31 stycznia 2017

Kochajmy się, czyli Sztuka kochania!

Są czasami takie filmy, które wiesz, że musisz obejrzeć. Jeszcze nie wiesz jak i z kim, ale po prostu musisz. I wtedy nie idziesz do kina dla obsady czy jednej konkretniej osoby, ale zwyczajnie dla samego filmu. Tak było w moim przypadku ze „Sztuką kochania”. Jeszcze kilka miesięcy temu nie miałam pojęcia kim jest Michalina Wisłocka. Serio, tak było. Ale jak w „Maglu towarzyskim” na TVN Style usłyszałam to nazwisko i zdanie, że powstaje film, szczerze się zainteresowałam. Bo pomyślałam, że może w końcu ktoś w odpowiedni sposób ruszy temat seksualności Polaków.


A jak wiadomo ostatnio powstają naprawdę dobre polskie produkcje, zarówno filmowe jak i serialowe. Nie było wątpliwości, że trzeba ruszyć do kina (i pójdę jeszcze przynajmniej raz, bo już nowe zwiastuny się pojawiają). Jednak zaskoczenie było jeszcze jedno. Gdy powiedziałam mamie, że „Sztuka kochania” wchodzi do kina, stwierdziła, że możemy iść razem. No ok., w końcu jesteśmy dorośli. Jednak na tydzień przed seansem dodatkowo tata stwierdził, że też pójdzie. I tak oto wesołą, rodzinną gromadką poszliśmy wszyscy razem. Szczerze powiem, że nie pamiętam, żebyśmy poszli kiedykolwiek na cokolwiek razem do kina. Cóż, w końcu musiał być ten pierwszy raz, o ironio.


Czy przeżyłam to, że obok mnie na fotelu siedziała mama, a tata kawałek dalej? Owszem. Czy czułam się niezręcznie? Początkowo, do pierwszej sceny erotycznej, potem stwierdziłam, że kurczę, bez przesady. Z kapusty mnie nie wyjęli? Jak mówi sama Wisłocka: „Pan jest z waginy”. No i taka jest prawda. Dlatego pragnę powiedzieć wszystkim, którzy powiedzieli, że jestem nienormalna, że idę na to „ze starymi” albo że nie ma większego przypału: bujajcie się! Nie byłam jedyna w kinie. A było warto, bo potem przynajmniej mogliśmy porozmawiać o filmie i się pośmiać.


Co do samego filmu, to opowiada on historię polskiej ginekolog i seksuolog Michaliny Wisłockiej (w tej roli Magdalena Boczaska, która w końcu dostała dobrą rolę, a nie tylko jakieś słabe pseudokomedie). Co ciekawe, film wcale nie był taki oczywisty. Widz dostał interesujący podział. W jednym momencie byliśmy w 1947 roku, a w kolejnym już w 1972, by za chwilę cofnąć się do 1955. Było to o tyle dobre, że przynajmniej w moim przypadku, historia nie ciągnęła się jednostajnie i przeskoki gwarantowały świeżość, bo bywały momenty, że jeden wątek, czy jedna sytuacja zaczynała się nużyć i nagle od tak przeskok i widz ponownie zaczął się „interesować” tym co się dzieje. Oczywiście, zainteresowanie było ciągłe, jednak bywały momenty, że niektórych wątków i sytuacji chciało się więcej, chciało się ich rozwiązania. Jedyne czego w tym przypadku mi zabrakło to braku wyjaśnienia sytuacji z dalszymi losami dzieci głównej bohaterki.


Bardzo dobrze w filmie pokazano czasy PRL-u i tego, że ze wszystkim był problem, dosłownie. Sceny u cenzora naprawdę mistrzowskie. No i oczywiście wszystkim kierowali faceci. A jak wiadomo, gdyby nie kobiety to nic by nie było. I tak też było tym razem. Kobiety tupnęły nogą i panowie nie mieli wyjścia, musieli ulec.

Jeśli chodzi o obsadę aktorską to było naprawdę ciekawie. Piotr Adamczyk jako mąż Wisłockiej całkiem ok. Najbardziej w sumie podobał mi się moment, w którym po raz ostatni pojawił się na ekranie. Fajnie było zobaczyć Eryka Lubosa w innej roli niż kryminalista albo inny typ spod ciemnej gwiazdy. Że aktorem jest dobrym to wiem, bo miałam przyjemność oglądać go w teatrze, ale tutaj pokazał, że żadnej roli się nie boi. Z kolei dla mnie cichym bohaterem jest Tomasz Kot. Zagrał naprawdę epizodyczną rolę, bo jest chyba tylko raz podczas jakiegoś spotkania u naczelnego gazety i gra dziennikarza, ale jeśli jest się uważnym widzem to można go dostrzec w jeszcze jednym momencie, w innej roli, ale doskonale już znanej widzom. Za to trochę nie byłam zadowolona, gdy zobaczyłam, że w filmie pojawi się Borys Szyc. Należy on w moim przypadku, do tej kategorii aktorów, których nie toleruję, bo albo swego czasu było ich za dużo albo po prostu nie, bo nie. Tu, o dziwo, był znośny i nawet dobrze oglądało się sceny z jego udziałem.


W filmie pojawiła się też fantastyczna ścieżka dźwiękowa, za którą był odpowiedzialny Jimek, czyli Radzimir Dębski. Może też było usłyszeć utwory m.in. Czerwonych Gitar. Mam nadzieję, że w sklaepach pojawi się płyta z soundtrackiem, bo szczerze mi się podobała i chyba wejdę w jej posiadanie jak tylko będzie dostępna.

Jeśli chodzi o te okropne sceny seksu, co według niektórych hipokrytów, są przesączone golizną i okropnie gorszą widza. Ludzie! A przepraszam bardzo, w łóżku to ludzie mają siedzieć w habitach i być zakryci po szyję? Bez przesady, seks to rzecz ludzka i jak to było w filmie powiedziane, każdy to lubi i każdy to robi, więc w czym problem? A jak nie chce się na to patrzeć to się po prostu nie idzie do kina. Tyle, proste. Wiadomo, scen było sporo, no ale o to w tym filmie chodziło. O miłość, o seks, o kochanie drugiej osoby, i nie ważne czy to miłość jako uczucie czy jako czysta forma fizyczna. Skoro film o tym jest to to po prostu musi być.


Mam nadzieję, że ludzie naprawdę chociaż trochę zaczną otwarcie rozmawiać o tych sprawach, a nie tylko jakieś podśmiechujki albo głupie teksty. Nie ma się czego wstydzić, każdy z nas miał w szkole biologię i wie co i jak się nazywa i do czego służy. No chyba, że miał beznadziejnego nauczyciela, który nie umiał o tych tematach rozmawiać. Dlatego polecam zaopatrzyć się w poradnik Michaliny Wisłockiej „Sztuka kochania”. Sama go zakupiłam i można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy z tej książki. A z tego co wiem, to trzeba się spieszyć, żeby ją dostać, bo podobno nakład się już skończył i mają być dodruki.


Cały film jak najbardziej w porządku. Nic naciąganego. Wszystko przedstawione otwarcie, jak mi się wydaje, bez ukrywania czy retuszowania. Historia życia prywatnego Wisłockiej może szokować, ale przecież najwięksi tego świata zawsze szokowali i nie byli idealni. Nikt nie jest.

Mój własny prywatny plakat, z moją książką, biletem 
do kina i ręką :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz