Na wstępie pragnę wszystkich przeprosić, że tak długo mnie tu nie było. Po prostu jestem leniwą łajzą, której się nic nie chce. Mimo, że przez ten rok (tak, ostatni wpis był pod koniec stycznia) w świecie popkultury dużo się działo to ja milczałam, bo mi się nie chciało. A że 1 stycznia to taki specyficzny dzień to postanowiłam, że czas tu powrócić. Ten wpis będzie podzielony na dwie części. Część pierwsza to będzie swego rodzaju relacja z całego roku, a część druga to będą obserwacje z dnia dzisiejszego.
Grażyna żyje dalej, czyli z roku na rok nie przybywa mi rozumu
Ten rok największą życiową porażką nie był, ale pod niebiosa też mnie nie wyniósł. W styczniu było bogato pod względem filmowym, bo w kinie praktycznie mieszkałam. Byłam na 14 filmach i jednym maratonie krótkich metraży. Można by powiedzieć, że jestem nienormalna, ale z miłością się nie walczy. W lutym z kolei sporo podróżowałam. Najpierw trafił się szybki wypad do Berlina, który był nielada wyzwaniem, ale dla pięknych wspomnień warto się poświęcić. Potem szturmem ruszyłam na Warszawę, żeby przez ponad godzinę móc zapomnieć jak się oddycha i być trzy metry od dwóch największych polskich aktorskich miłości, czyli byłam w teatrze na "Nastasji Filipownej", w której grali Grzegorz Damięcki i Marcin Dorociński. Marzec za to dał mi spotkanie również z moją wielką polską miłością, jednak tym razem muzyczną. Byłam na koncercie Piotra Roguckiego, a potem udało mi się zamienić z nim kilka zdań, zdobyć autografy na płytach i zrobić sobie zdjęcie. W kwietniu zakochałam się w "Alieniście", zarówno książce i serialu. Było to tak silne, że serial widziałam już cztery razy i zacieram rączki na kolejny sezon, który ma powstać. Maj to czas urlopu i spotkanie autorskie z Vincentem V. Severskim, który podpisał mi książki i zdradził kilka smaczków dotyczących serialu na podstawie jego książek, który wyszedł w październiku. Był to też miesiąc, w którym miałam szaloną podróż nad morze, a jednocześnie była to próba mojej cierpliwości. Czerwiec za to okazał się być najbardziej szalony. Tego miesiąca strzeliło mi coś do głowy i pomyślałam, że może złapałabym Pana Boga za nogi i poczuła się jak w hollywoodzkim filmie. No cóż, człowiek głupi jest to i głupie błędy popełnia. W czerwcu też standardowo spakowałam walizkę i ruszyłam jak co roku na Wyspy Brytyjskie. Lipiec to czas zarówno pracy jak i zwiedzania Anglii. Nie mogłam nie trafić do Bristolu i do Bath. Kocham te dwa miasta do tego stopnia, że jakiś tydzień temu naszła mnie myśl, żeby pojechać tam chociaż na weekend. Nie ominęłam również gorącego Weymonth. Sierpień to był czas przejrzenia na oczy i uświadomienia sobie, że czas spieprzać w podskokach póki życie nie schrzanione. Uwierzcie mi, nigdy w życiu nie poczułam takiej ulgi i szczęścia jak w tamtym momencie. Dodatkowo sierpień jest miesiącem moich urodzin, więc życzyłam sobie zdrowia, mądrości i spełnienia marzeń, by trzy dni później, po ponad siedmiu latach spełnić jedno z marzeń i kupić bilet na koncert największej muzycznej miłości, czyli Stinga. We wrześniu poudawałam, że imprezuje, a dodatkowo odpoczywałam u mojej babci, by nabrać sił na to co dopiero przede mną. Przełom września i października był jednocześnie odrobinę konfliktowy jak i wprowadzający zmiany. Po ponad 10 latach dokonał się remont w moim pokoju i z czegoś co zostało wspomnieniem "poprzedniego życia" przemieniło się w "no witam, prawie jak warszawski słoik kochający Ikeę". Co wcale nie oznacza, że mi się to nie podoba, bo zakochałam się w tych czterech ścianach. W październiku był ciąg dalszy podróży, bo trafiłam do Wrocławia, a pod koniec miesiąca, po raz drugi w tym roku, byłam w teatrze w Warszawie i oglądałam na żywo Pana Grzegorza Damięckiego. Tego samego dnia umarł mi też telefon i miałam prawie dwutygodniowy detoks od mediów społecznościowych. Momentami było ciężko, ale dałam radę. Listopad to nowa praca, ale w tej samej branży. Oprócz tego wcześniej wspomniany koncert Stinga, na którym wystąpił razem z Shaggym. Dostałam tak ogromny zastrzyk energii, że jedyne o czym ostatnio marzę to wyjazd na Jamajkę. Choćby z biletem w jedną stronę. Grudzień to już tylko święta, zapiernicz w pracy i mnóstwo prezentów zarówno ode mnie dla mnie jak i od innych i dla innych. A ostatnie dni to rodzinny czas, nowy telefon, silniejsza miłość do moich miłości i obiecywanie sobie, że kolejny rok będzie tylko lepszy, a ja będę mądrzejsza i nie zrobię żadnego głupstwa na miarę tych z ostatnich lat.
Nowy Rok, nowi wszyscy, czyli nadal jesteśmy tacy sami
Sylwestrowa noc była inna niż do tej pory, bo trafiłam na prawdziwy bal. Makijaż, kreacja, ludzie się mną pozachwycali, wróciłam do domu i poszłam spać. Obudziłam się bez kaca, wyspana, z lekkim bólem nogi. Postanowiłam, że obejrzę jakiś film albo koncert Stinga na komputerze i... No właśnie, mój komputer przestał ze mną współpracować. Nie wiem czy umarł kabel czy gniazdo, ale Zenobi nie chce się ładować. W smutku i złości ubrałam się i wyszłam z domu. Po 5 minutach zdałam sobie sprawę, że ze spaceru nic nie będzie, ale do domu nie chciałam wracać. Zamiast iść nad morze postanowiłam wsiąść w pierwszy możliwy tramwaj i po prostu się przejechać, żeby trochę pomyśleć. Jednak zanim dotarłam na przystanek trafiłam na zagubionego obcokrajowca, który trzy raz dziękował mi, że znam angielski i pokazałam mu drogę do najbliższego środka transportu do Sopotu. Sama udałam się w stronę swojego przeznaczenia i uświadomiłam sobie jaka to ciekawa podróż mnie czeka. Po pierwsze, współpasażerowie. Ludzie w Nowy Rok nie są sobą. Wsiadła ze mną grupka chłopaków, która z wczorajszym wzrokiem koniecznie chciała trafić na jakąś imprezę, bo wczoraj było im za mało. Do kompletu były dwie dziewczyny, które z kolei wracały już chyba do domu, bo kreacje i makijaże już nie pierwszej świeżości, ale chociaż humor dopisywał. Oprócz tego było dwóch panów, którzy chyba wracali z izby przyjęć, bo wnioskuję, że mogli mieć bliższy kontakt z jakąś petardą, ponieważ jeden z panów miał zabandażowany palec, który nadal krwawił. A gdy wysiadłam w ścisłym centrum i wpadłam w tłum ospałych wędrowców, poszłam po kawę i snułam się w lekkim deszczu, z jamajską muzyką w słuchawkach po mrocznych uliczkach starego miasta. I wtedy oto zrodził się pomysł tego wpisu i chęć przeprowadzenia Was za moją nieobecność. Obiecuję się poprawić i wpadać tu częściej, bo przecież błędy należy naprawiać. Po powrocie do domu posprzatałam biurko i zrobiłam przegląd gazet nagromadzonych przez ten rok, a potem zjadłam frytki i planuję poczytać książkę i pić ruskiego szampana, którego kupiłam wczoraj z myślą o dzisiejszym dniu...
Pragnę jeszcze dodać, że chcę Wam życzyć wszystkiego najlepszego w tym roku. Spokoju, zmian na lepsze, ale przede wszystkim spełniajcie swoje marzenia, bo to dzięki nim są cudowne wspomnienia i motywacja do tego, by próbować zmieniać coś w swoim życiu.
Wesoły Fandomowy Autobus
Moje serce jest jak autobus: ma 48 miejsc siedzących i pełno rurek do trzymania się podczas stania... Taka właśnie jestem!
wtorek, 1 stycznia 2019
niedziela, 28 stycznia 2018
Zakochani z urzędu, czyli Podatek od miłości
Wiecie, są takie filmy, na które długo się czeka. Czeka się, bo się dużo
słyszało, bo mówią, że będzie dobre, bo sto tysięcy innych powodów. Otóż na
"Podatek od miłości" czekałam do pewnego momentu, a mianowicie gdy
zobaczyłam zwiastun po raz pierwszy, a raczej fragmenty filmu w teledysku do
piosenki, którą wykonała Kayah. Przed tym momentem nie mogłam się doczekać aż
będzie wiadomo coś więcej poza tym, że dwie główne role przypadły Aleksandrze
Domańskiej i Grzegorzowi Damięckiemu. Potem czar prysł, bo w zwiastunie powiało
typowo polską komedią romantyczną, czyli złem wcielonym. Jednak po
pierwszym seansie zostałam zaczarowana.
Genialne
w tym filmie są dialogi. Sceny, w których pojawiają się dzieci są przekomiczne.
Zresztą spotkanie z rodzicami Klary, a szczególnie z jej ojcem (w tej roli
Zbigniew Zamachowski) to perełki. Jednak chyba ludzie na sali najgłośniej
wybuchnęli śmiechem, gdy był monolog o „byciu słoikiem”. A bycie słoikiem jest
super, pozdrawiam mamę ;)
Jeśli
chodzi o głównych bohaterów. Ktoś od castingu pomyślał i świetnie, że nie
zatrudnili po raz kolejny tych samych opatrzonych twarzy. Aleksandra Domańska w
ostatnim czasie zaczęła się pojawiać w filmach (m.in. „Volta” czy „Po prostu
przyjaźń”), ale także w serialach. Klara, którą zagrała oprócz tego, że jest
dobra w tym co robi, czyli w ściganiu oszustów podatkowych to do tego świetnie
boksuje, szybko biega i jest świetnym szpiegiem. Nie jest typową słodką idiotką,
która najpierw się zakochała, potem coś jej się nie spodobało i się obraziła.
Potrafiła podjąć kilka decyzji, które zdecydowanie zmieniły jej życie. A jeżeli
macie konto na Instagramie to zacznijcie tam obserwować Olę. Jej relację,
zdjęcia i filmiki to złoto. Humor poprawiony na cały dzień. Jeśli chodzi o
Grzegorza Damięckiego to kto by pomyślał, że naczelny złol dobrych, polskich
seriali, stanie się nagle pięknie patrzącym na kobiety uwodzicielem. Oczywiście
z tym uwodzeniem to mam na myśli tabuny kobiet, które po prostu tłumnie ruszyły
do kina. A jeśli któraś z pań miałaby za mało uroku osobistego pana Damięckiego
to polecam obejrzeć Teatr Telewizji z 1992 roku „Moralność Pani Dulskiej”.
Zakochanie gwarantowane z miejsca ;)
„Podatek
od miłości” nie jest (jakby się mogło wydawać) filmem o facecie, który jest
prostytutką. Nic z tych rzeczy. Marian (Grzegorz Damięcki) jest trenerem
osobistym, który po prostu doradza ludziom. Niestety pewna osobista sprawa
zmusiła go do tego, by udawać, że jest panem do towarzystwa. Całe śledztwo
przeprowadza w sprawie potwierdzenia tym kim jest prowadzi Klara (Aleksandra Domańska),
która jest twardą babką i nie da sobie wejść na głowę. Co zresztą nie raz
pokaże. Generalnie jest to słodko-pierdząca komedia romantyczna, w której
dialogi są płaskie, a kadry kolorowe, radosne i generalnie miłość wali po
oczach. Tutaj rodzące się uczucie idzie trochę drugim torem. Ważniejsze jest
odkrycie prawdy kim tak naprawdę jest Marian.
Jedną z
mądrzejszych rzeczy w tym filmie było rozpisanie ról drugoplanowych (pierwszymi
się zaraz osobno zajmę). Wystarczyło, że ktoś pojawił się na jedną lub dwie
sceny, ale w bardzo skondensowany sposób przekazał to, co miało pchnąć ciąg
dalszy akcji. Nikt tu nie był nachalny, nie wpychali go na siłę, żeby tylko
wypełnić czas na ekranie. Przyznam się szczerze, że filmy spokojnie mógłby być
dłuższy o jakieś dwadzieścia minut, tym bardziej że zakończenie oczywiście
poleciało sztampą. A zabrakło takiej jednej sceny, która pokazywała co dalej.
Wiadomo, że żyli długo i szczęśliwie, ale aż się prosiło coś uroczego.
Oczywiście
przyznaję się, że na tydzień przed premierą zaczęłam oglądać (i słuchać)
wszystkie możliwe wywiady promujące film. Głównie z Grzegorzem Damięckim, ale
no jakoś inni byli mniej chętni. Przynajmniej dowiedziałam się, że piosenkę
promującą film w duecie z Kayah miał właśnie zaśpiewać Damięcki, ale odmówił. Z
jednej strony szkoda, bo ma naprawdę świetny głos (ma swój zespół, w którym jak
to mówi „drze się, a nie śpiewa”), co można usłyszeć w filmie. Ale z kolei z
drugiej strony patrząc po tym jak się stresował i czuł niekomfortowo podczas
telewizyjnych wywiadów to może lepiej, że stało się jak się stało. Do tego był
ten mini serial na TVN-ie, który miejscami zastanawiał mnie jaki w ogóle ma
sens, no ale człowiek oglądał. I tu trzeba napisać, że Polacy nie potrafią w
marketing. To zawsze już chyba będzie piętą Achillesa. Ja wiem, że w trailerach
chce się umieszczać wszystko co najlepsze, ale zwiastun do „Podatku...” był tak
zmontowany, że po prostu wiele osób zostało odstraszonych.
Mnie się tak film spodobał, że wylądowałam w kinie dwa razy. Na pewno
jak wyjdzie na DVD albo trafi na VOD to sobie jeszcze nie raz obejrzę, bo to
naprawdę ciepły i przyjazny film, który pokazuje, że nawet największy przegryw
ma szansę wyjść na prostą albo przynajmniej znaleźć kogoś z kim będzie mógł wkroczyć
na drogę, która prowadzi na tą prostą. Jak nudzi wam się w weekendowe
popołudnie to po prostu zabierzcie do kina osobę, w której towarzystwie dobrze
się bawicie i odpłyńcie od codzienności na niecałe dwie godziny.
czwartek, 25 stycznia 2018
3 razy po 30 minut, czyli Najlepsze Polskie Krótkometrażówki 2017
Miałam niesamowitą przyjemność wybrać się na pokaz najlepszych polskich filmów krótkometrażowych ubiegłego roku. Mowa tutaj o: "60 kilo niczego" (reż. Piotr Domalewski), "Amerykański sen" (reż. Marek Skrzecz) i "Najpiękniejsze fajerwerki ever" (reż. Aleksandra Terpińska). Na dwa z tych trzech czekałam szczególnie mocno, ale wszystko po kolei. W kolejności wyświetlania w kinie.
"60 kilo niczego"
Bohaterem filmu jest Krzysztof (Grzegorz Damięcki), który rozpoczyna pracę w kopalni kruszców jako kierownik. Próbuje sztywno trzymać się zasad, żeby wszystko było w jak najlepszym porządku, jednak dochodzi do wypadku, po którym Krzysztof będzie musiał podjąć decyzję czy przeciwstawić się panującym tam zasadom czy walczyć z własną moralnością.
Nie ukrywam, że od prawie dwóch lat jestem fanką Grzegorza Damięckiego, który jest po prostu świetnym aktorem. Pod koniec tego filmu siedziałam mocno wbita w fotel i zastanawiałam się czy w ostatnim czasie miałam przyjemność oglądać tak doskonały pokaz ludzkich emocji. Do tego doskonale został przedstawiony odwieczny problem pracy "na czarno" a także zatrudnienia obcokrajowców. Jeżeli będziecie mieli okazję obejrzeć ten film to nawet się nie zastanawiajcie. Liczę, że niedługo pojawi się gdzieś w Internecie, żebym mogła obejrzeć go jeszcze raz.
"Amerykański sen"
Świetny dokument o spełnianiu marzeń i prostym, codziennym życiu młodego chłopaka. Szymon, nastolatek z małej miejscowości Głuchołazy, postanawia że zostanie zapaśnikiem amerykańskiego wrestlingu. Aby móc spełnić marzenie łapie się każdej drobniej pracy, by następnie wyjechać na obóz szkoleniowy.
Lubię filmy dokumentalne, ale takie z prawdziwego zdarzenia. Tutaj miałam okazję poznać historię nastolatka, który po prostu chce być kimś, a nie tylko siedzieć w wiosce zabitej dechami i szukać czegoś czego nigdy nie znajdzie. Ogromnym plusem tego filmu jest lekki i niewymuszony humor, który pojawia się w autentycznych dialogach. Do tego przedstawienie typowej polskiej rodziny z malutkiej miejscowości. Umówmy się, że wiele osób na pewno mogło by zobaczyć w tej produkcji samych siebie.
"Najpiękniejsze fajerwerki ever"
Film opowiada o trójce przyjaciół, którzy muszą się zmierzyć ze swoją codziennością na tle rozszerzającego się w mieście konfliktu zbrojnego. Każde z nich wyznaje inne wartości i aby jakoś przetrwać muszą zupełnie zmienić swoje nastawienie.
Osobiście nie przypadł mi ten film do gustu. Może to jest kwestia tego, że to obraz jakiegoś rodzaju postapokaliptyczny, a ja z takimi produkcjami mam problem. Nawet aktorki, które wystąpiły w tym filmie nie są moimi ulubienicami (mam tu na myśli Justynę Wasilewską i Malwinę Buss). Szczerze mówiąc to tylko odliczałam czas kiedy to się skończy, bo przez cały czas coś nie uwierało. Albo kierunek w którym idzie albo zachowanie bohaterów. Nie moja bajka, ale fani na pewno się znajdą.
P.S. Jutro lecę na "Podatek od miłości" i coś mi się wydaję, że będę zachwycona. W każdym razie wpis na pewno! ;) A pod koniec miesiąca wrzucam moje własne zdanie o pozostałych filmach jakie widziałam w tym miesiącu.
"60 kilo niczego"
Bohaterem filmu jest Krzysztof (Grzegorz Damięcki), który rozpoczyna pracę w kopalni kruszców jako kierownik. Próbuje sztywno trzymać się zasad, żeby wszystko było w jak najlepszym porządku, jednak dochodzi do wypadku, po którym Krzysztof będzie musiał podjąć decyzję czy przeciwstawić się panującym tam zasadom czy walczyć z własną moralnością.
Nie ukrywam, że od prawie dwóch lat jestem fanką Grzegorza Damięckiego, który jest po prostu świetnym aktorem. Pod koniec tego filmu siedziałam mocno wbita w fotel i zastanawiałam się czy w ostatnim czasie miałam przyjemność oglądać tak doskonały pokaz ludzkich emocji. Do tego doskonale został przedstawiony odwieczny problem pracy "na czarno" a także zatrudnienia obcokrajowców. Jeżeli będziecie mieli okazję obejrzeć ten film to nawet się nie zastanawiajcie. Liczę, że niedługo pojawi się gdzieś w Internecie, żebym mogła obejrzeć go jeszcze raz.
"Amerykański sen"
Świetny dokument o spełnianiu marzeń i prostym, codziennym życiu młodego chłopaka. Szymon, nastolatek z małej miejscowości Głuchołazy, postanawia że zostanie zapaśnikiem amerykańskiego wrestlingu. Aby móc spełnić marzenie łapie się każdej drobniej pracy, by następnie wyjechać na obóz szkoleniowy.
Lubię filmy dokumentalne, ale takie z prawdziwego zdarzenia. Tutaj miałam okazję poznać historię nastolatka, który po prostu chce być kimś, a nie tylko siedzieć w wiosce zabitej dechami i szukać czegoś czego nigdy nie znajdzie. Ogromnym plusem tego filmu jest lekki i niewymuszony humor, który pojawia się w autentycznych dialogach. Do tego przedstawienie typowej polskiej rodziny z malutkiej miejscowości. Umówmy się, że wiele osób na pewno mogło by zobaczyć w tej produkcji samych siebie.
"Najpiękniejsze fajerwerki ever"
Film opowiada o trójce przyjaciół, którzy muszą się zmierzyć ze swoją codziennością na tle rozszerzającego się w mieście konfliktu zbrojnego. Każde z nich wyznaje inne wartości i aby jakoś przetrwać muszą zupełnie zmienić swoje nastawienie.
Osobiście nie przypadł mi ten film do gustu. Może to jest kwestia tego, że to obraz jakiegoś rodzaju postapokaliptyczny, a ja z takimi produkcjami mam problem. Nawet aktorki, które wystąpiły w tym filmie nie są moimi ulubienicami (mam tu na myśli Justynę Wasilewską i Malwinę Buss). Szczerze mówiąc to tylko odliczałam czas kiedy to się skończy, bo przez cały czas coś nie uwierało. Albo kierunek w którym idzie albo zachowanie bohaterów. Nie moja bajka, ale fani na pewno się znajdą.
P.S. Jutro lecę na "Podatek od miłości" i coś mi się wydaję, że będę zachwycona. W każdym razie wpis na pewno! ;) A pod koniec miesiąca wrzucam moje własne zdanie o pozostałych filmach jakie widziałam w tym miesiącu.
środa, 17 stycznia 2018
Pomyliliśmy przyjęcia czyli Party
W styczniu byłam w kinie już sześć razy, a to jeszcze nie koniec. Czekają mnie jeszcze co najmniej trzy wizyty. Jakoś tak ostatnio mam twórczego lenia i doszłam do wniosku, że pod koniec miesiąca będzie jeden duży wpis o wszystkich filmach jakie widziałam w styczniu. Jednak w tym przypadku musiałam się wyłamać. "Party" miało być dobrym filmem, po którym wszyscy oczekiwali, że będzie miło i sympatycznie. Otóż, no właśnie...
Na tytułowym przyjęciu spotyka się grupa znajomych, którzy mają zamiar świętować zdobycie teki ministra przez jedną z bohaterek, Janet (Kristin Scott Thomas). W tym samym momencie jej mąż, Bill (Timothy Spall) postanawia oznajmić coś, co pociągnie za sobą lawinę oskarżeń, pomówień i wyjawień niewygodnej prawdy. Właściwie ten film byłby lepszy jako sztuka teatralna, bo tak naprawdę powierzchnia, na której odbywała się akcja nie wychodziła poza ramy domu Janet i Billa. A tak wyszło coś co nie do końca zagrało.
Fajnym pomysłem było to, że film jest czarno-biały. Jakoś tak przyczyniało się to do tego, że trochę bardziej można było się skupić na bohaterach i na ich problemach niż na tym co jest dookoła. Na korzyść była też długość filmu. Coraz rzadziej spotyka się filmy pełnometrażowe, które ledwo przekraczają sześćdziesiąt minut. Chociaż z drugiej strony przez to, że czas był tak skrócony możliwe, że nie było szansy na lepsze rozwinięcie problematyki produkcji.
Wszędzie reklamują ten film jako doskonałą czarną komedię z typowym brytyjskim humorem. Cóż, zawsze wydawało mi się, że bawi mnie owe poczucie humoru, bo uwielbiam Monty Pythona, Fry and Laurie czy nawet Benny'ego Hilla, ale tutaj miejscami miałam minę w stylu "serio, naprawdę to ma mnie bawić?". A szczególnie byłam nie tyle zażenowana co zdziwiona wręcz duszeniem się ze śmiechu ludzi, który byli ze mną na seansie. No kurczę, owszem były pewne ironiczne zbiegi okoliczności, ale (uwaga, możliwy spoiler!) śmierć na podłodze mieszkania jest śmieszna? Może to moja wina, może miałam gorszy dzień na takie poczucie humoru, sama nie wiem.
Do tego miejscami dialogi były tak płaskie i nienaturalne, że aż zaczęłam się zastanawiać czy ludzie na pewno tak między sobą rozmawiają. Może taki był zamysł, może to przerysowanie postaci i sytuacji właśnie takie miało być, jednak to zupełnie do mnie nie trafiło. Plusem była obsada, która była dobrze dobrana i tak naprawdę każdy z aktorów jest szerzej znany z jakiejś roli (przynajmniej dla mnie). Więcej nie ma się co rozpisywać, jeśli lubicie coś w stylu przerysowanego teatru telewizji to śmiało, jak nie to po prostu odpuście i poszukajcie czegoś przy czym naprawdę dobrze możecie się bawić.
Na tytułowym przyjęciu spotyka się grupa znajomych, którzy mają zamiar świętować zdobycie teki ministra przez jedną z bohaterek, Janet (Kristin Scott Thomas). W tym samym momencie jej mąż, Bill (Timothy Spall) postanawia oznajmić coś, co pociągnie za sobą lawinę oskarżeń, pomówień i wyjawień niewygodnej prawdy. Właściwie ten film byłby lepszy jako sztuka teatralna, bo tak naprawdę powierzchnia, na której odbywała się akcja nie wychodziła poza ramy domu Janet i Billa. A tak wyszło coś co nie do końca zagrało.
Fajnym pomysłem było to, że film jest czarno-biały. Jakoś tak przyczyniało się to do tego, że trochę bardziej można było się skupić na bohaterach i na ich problemach niż na tym co jest dookoła. Na korzyść była też długość filmu. Coraz rzadziej spotyka się filmy pełnometrażowe, które ledwo przekraczają sześćdziesiąt minut. Chociaż z drugiej strony przez to, że czas był tak skrócony możliwe, że nie było szansy na lepsze rozwinięcie problematyki produkcji.
Wszędzie reklamują ten film jako doskonałą czarną komedię z typowym brytyjskim humorem. Cóż, zawsze wydawało mi się, że bawi mnie owe poczucie humoru, bo uwielbiam Monty Pythona, Fry and Laurie czy nawet Benny'ego Hilla, ale tutaj miejscami miałam minę w stylu "serio, naprawdę to ma mnie bawić?". A szczególnie byłam nie tyle zażenowana co zdziwiona wręcz duszeniem się ze śmiechu ludzi, który byli ze mną na seansie. No kurczę, owszem były pewne ironiczne zbiegi okoliczności, ale (uwaga, możliwy spoiler!) śmierć na podłodze mieszkania jest śmieszna? Może to moja wina, może miałam gorszy dzień na takie poczucie humoru, sama nie wiem.
Do tego miejscami dialogi były tak płaskie i nienaturalne, że aż zaczęłam się zastanawiać czy ludzie na pewno tak między sobą rozmawiają. Może taki był zamysł, może to przerysowanie postaci i sytuacji właśnie takie miało być, jednak to zupełnie do mnie nie trafiło. Plusem była obsada, która była dobrze dobrana i tak naprawdę każdy z aktorów jest szerzej znany z jakiejś roli (przynajmniej dla mnie). Więcej nie ma się co rozpisywać, jeśli lubicie coś w stylu przerysowanego teatru telewizji to śmiało, jak nie to po prostu odpuście i poszukajcie czegoś przy czym naprawdę dobrze możecie się bawić.
sobota, 30 grudnia 2017
Możesz być sobą, czyli "Fernando"
Po ostatniej wycieczce do kina obiecałam sobie, że więcej na bajkę nie pójdę (byłam na "Coco" i tak strasznie to przeżywałam, że nawet wpisu nie rozbiłam, ale nie byłam w stanie). Jednak gdy tak wiele razy siedzisz w kinie i oglądasz zwiastuny nadchodzących produkcji to nie możesz się kilku z nich oprzeć. Tak też było i tym razem. No dobra, duże znaczenie miało, że główną rolę dubbingował Marcin Dorociński, a ja za bardzo lubię jego głos, żeby przepuścić taką okazję. Korzystając z dnia wolnego wybrałam się na "Fernando".
Ostatnio mam tak, że kinowe animacje bardziej mnie ciekawią i wzruszają. Na "Coco" poryczałam się już po pierwszych pięciu minutach i wyłam cały film. Serio, wyłam... W przypadku "Fernando" nie uroniłam ani jednej łzy i uważam to za swój osobisty sukces. Może dla tego, że nie było jakoś wybitnie "życiowo". Animacja opowiadała o losach przeuroczego byczka Fernando, który był bardzo wrażliwy i nie za bardzo w głowie były mu walki byków. Los jednak sprawił, że światowej sławy torreador postanowił wybrać go do swojej ostatniej walki w karierze. Jednak zanim dojdzie do korridy to Fernando będzie musiał radzić sobie z tym kim jest i jakie jest jego pochodzenie. Uwielbiam takie produkcje, które pod osłoną szalonej komediowej przygody przekazują bardzo ważne wartości, szczególnie młodemu widzowi, który nawet jeszcze do końca tego nie rozumie.
"Fernando" to tak naprawdę bajka o tym, że należy być sobą i robić to co się lubi, a nie zajmować się czymś, "bo tak trzeba" albo że taka jest tradycja czy nasz wygląd bądź warunki fizyczne. Przecież wielki byk może uwielbiać kwiaty. Nie ma sensu zmieniać kogoś na siłę, gdy ta osoba tego nie czuje. A bardzo często jest tak, że ktoś próbuje dopasować nas do siebie i nie zwraca uwagi na to kim jesteśmy.
Jak już wcześniej wspominałam, Dorociński mistrz w głównej roli, ale prawda jest taka, że ja to bym chciała obejrzeć w oryginalnej ścieżce dźwiękowej, bo za jednego byczego jegomościa głos podkładał David Tennant. Jakież to musi być cudowne, gdy Tennant gada tym swoim szkockim akcentem jako rozczochrany byczek. Dlatego urządzę sobie jakieś polowanie na wersję angielską. Ogólnie wszystkie postaci w filmie były super, no może poza panem torreadorem, bo był taki trochę no, za długie i za chude nogi miał.
Tak czy inaczej miło by było mieć takiego swojego byczka, który najpierw były uroczym malcem, a potem nie zmieniłoby się w nim nic poza jego wielkim ciałkiem, przez które czasem miał kłopoty. Dlatego jeśli będziecie mieli okazję to śmiało wybierzcie się do kina, bo będziecie mieli gwarancję świetnej zabawy przez prawie dwie godziny.
P.S. Obiecuję, że od Nowego Roku będę się starała robić wpisy z każdego filmu. Naprawdę! ;)
Ostatnio mam tak, że kinowe animacje bardziej mnie ciekawią i wzruszają. Na "Coco" poryczałam się już po pierwszych pięciu minutach i wyłam cały film. Serio, wyłam... W przypadku "Fernando" nie uroniłam ani jednej łzy i uważam to za swój osobisty sukces. Może dla tego, że nie było jakoś wybitnie "życiowo". Animacja opowiadała o losach przeuroczego byczka Fernando, który był bardzo wrażliwy i nie za bardzo w głowie były mu walki byków. Los jednak sprawił, że światowej sławy torreador postanowił wybrać go do swojej ostatniej walki w karierze. Jednak zanim dojdzie do korridy to Fernando będzie musiał radzić sobie z tym kim jest i jakie jest jego pochodzenie. Uwielbiam takie produkcje, które pod osłoną szalonej komediowej przygody przekazują bardzo ważne wartości, szczególnie młodemu widzowi, który nawet jeszcze do końca tego nie rozumie.
"Fernando" to tak naprawdę bajka o tym, że należy być sobą i robić to co się lubi, a nie zajmować się czymś, "bo tak trzeba" albo że taka jest tradycja czy nasz wygląd bądź warunki fizyczne. Przecież wielki byk może uwielbiać kwiaty. Nie ma sensu zmieniać kogoś na siłę, gdy ta osoba tego nie czuje. A bardzo często jest tak, że ktoś próbuje dopasować nas do siebie i nie zwraca uwagi na to kim jesteśmy.
Jak już wcześniej wspominałam, Dorociński mistrz w głównej roli, ale prawda jest taka, że ja to bym chciała obejrzeć w oryginalnej ścieżce dźwiękowej, bo za jednego byczego jegomościa głos podkładał David Tennant. Jakież to musi być cudowne, gdy Tennant gada tym swoim szkockim akcentem jako rozczochrany byczek. Dlatego urządzę sobie jakieś polowanie na wersję angielską. Ogólnie wszystkie postaci w filmie były super, no może poza panem torreadorem, bo był taki trochę no, za długie i za chude nogi miał.
Tak czy inaczej miło by było mieć takiego swojego byczka, który najpierw były uroczym malcem, a potem nie zmieniłoby się w nim nic poza jego wielkim ciałkiem, przez które czasem miał kłopoty. Dlatego jeśli będziecie mieli okazję to śmiało wybierzcie się do kina, bo będziecie mieli gwarancję świetnej zabawy przez prawie dwie godziny.
P.S. Obiecuję, że od Nowego Roku będę się starała robić wpisy z każdego filmu. Naprawdę! ;)
wtorek, 19 grudnia 2017
Księgarz też człowiek, czyli trochę wyrozumiałości, drogi kliencie!
Grudzień, szczególnie ostatnie dwa tygodnie przed świętami to gorący okres. W ludziach wyzwalają się jakieś dzikie żądze, przestają myśleć racjonalnie i jedyne co się dla nich liczy to ich własne zadowolenie i zaspokojenie. Są dwie strony tego jakże szalonego czasu. Klienci, którzy dążą po trupach do celu, byle tylko zdobyć wymarzone prezenty i my - sprzedawcy. Ci, którzy muszą wszystkich uszczęśliwić, być niesamowicie uprzejmi, a do tego chcąc czy też nie, ostatni tydzień przed świętami siedzieć w sklepach/galeriach do 22 (wiecie, w Wigilię też pracujemy, na szczęście tylko do 14, ale niektórzy chcieliby, żebyśmy siedzieli za ladami do 18). Nie to, że marudzę, bo uwielbiam swoją pracę i bardzo często dostarcza mi wiele radości, jednak szanowni klienci, nie dajmy się zwariować.
Chciałabym (ku przestrodze) napisać tutaj kilka obserwacji, zarówno swoich jak i koleżanek z księgarni (pracuję w miejscu, gdzie książki mieszkają zanim trafią do naszych domów), które dotyczą tego, jak irracjonalnie zachowują się klienci. Głównie przed świętami, ale czasami także na co dzień.
1. Klient pyta o książkę, kulturalnie, po sprawdzeniu, odpowiadasz, że nie ma, na co słyszysz: "Ale na pewno? Nie ma pani tego gdzieś pod ladą?"
Nie, nie mam. Jeśli system mi pokazuje, że czegoś nie ma to znaczy, że tego nie ma. Wszystko co trafia na półki zostaje zeskanowane i wprowadzone do systemu, żeby potem bez problemu móc to odnaleźć i przekazać w ręce osoby, która jest zainteresowana kupnem. Jedyny problem jaki może się pojawić to taki, że system pokazuje, że coś jest, a tego fizycznie nie ma. Wtedy albo jest to gdzieś na zapleczu zasypane stertą innych produktów i ciężko się do tego dostać albo po prostu ktoś się do tego przytulił i wyniósł niepostrzeżenie z księgarni, nie informując nas o tym. Czyli po prostu to ukradł.
2. Dwie najwyższe półki na regale to zapas, a mimo to klienci wspinają się na nie i biorą książki jak leci, zrzucając wszystko dookoła.
Ja rozumiem, że wiele osób woli szukać samemu, nie chcą naszej pomocy, gdy pytamy czy czegoś nie potrzebują, ale czy tak trudno dokładnie się rozejrzeć po półkach, które są centralnie na wysokości naszej twarzy? Uwierzcie mi, że praktycznie wszystkie pozycje, które są na samej górze, znajdują się dokładnie w zasięgu waszej ręki i nie ma potrzeby wspinać się po regale i zrzucać wszystkiego co jest obok. A jeśli czegoś nie ma na głównym regale to prawdopodobnie tylko dlatego, że właśnie ktoś kupił daną pozycję, a my nie zdążyliśmy jej uzupełnić. Wtedy wystarczy podejść i poprosić o ściągnięcie jej. Mamy do tego podręczne drabinki, a także dużą drabinę, która niższym pracownikom umożliwia bezpieczną pomoc klientom.
3. Księgarnia to nie informacja turystyczna.
Lubimy pomagać klientom, szczególnie gdy ci są mili i kulturalni. Możemy też wskazać, gdzie jest spore prawdopodobieństwo otrzymania produktu, którego u nas nie ma. Ale nie jest fajną sprawą, gdy mamy pełen sklep, każdy z pracowników zajmuje się swoimi obowiązkami, aż nagle podchodzi klient i pyta: "przepraszam, gdzie ja tu znajdę aptekę albo fryzjera?". Niestety nie wiem, proszę pani/pana. A może wiem, ale w danej chwili nie jestem w stanie tego pani/panu powiedzieć, bo obok stoi matka z dwójką dzieci, które krzyczą i domagają się bajek, a ty musisz szukać takich, które będą odpowiednie zarówno dla siedmio jak i dwulatka. Nie wiemy (a przynajmniej nie zawsze), gdzie możecie kupić spinacze, pióra wieczne czy też gumę do żucia. My tego w swoim asortymencie nie posiadamy i nie zawsze mamy czas, żeby sprawdzić asortyment każdego sklepu w galerii. I dlatego na każdym piętrze jest informacja dla klientów co i gdzie można mniej więcej zakupić.
4. "Jaka jest tego cena?"
Przykro mi, ale nie jestem w stanie znać ceny każdego z dwudziestu jeden tysięcy produktów dostępnych na stanie. Jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich ma tę informację umieszczoną na odwrocie. A jeżeli nie ma to możemy to sprawdzić w systemie, ale to wymaga podejścia do nas i poproszenia o to. A nie darcia się na pół sklepu "pani, jaką to ma cenę, bo tu nie ma?". I uprasza się także o to, że jak z marszu nie potrafimy podać takiej informacji, bo jesteśmy zajęci obsługą innej osoby, to nie należy robić min lub wypowiadać nieodpowiednich komentarzy. My zazwyczaj to wszystko słyszymy i widzimy, a wtedy zupełnie zmienia się nasze podejście do was, do naszych klientów.
5. "Ooo, drogo tu u was. Pójdę jeszcze do (tu wstaw odpowiedni sklep z tymi samymi artykułami), może tam mają taniej, a jak nie to wrócę.
Nie, nie mają taniej. Nie, nie wrócisz. Każdy sieciówkowy sklep ma takie same ceny, bo są to ceny tzw. "okładkowe". Jest to wymóg wydawcy, producenta, szefostwa firmy. Czasami, od wielkiego dzwonu zdarzają się promocje, ale umówmy się: mają je tylko osoby z kartami stałego klienta albo z przypadkowymi kuponami promocyjnymi. Ewentualnie niższe ceny mają sklepy internetowe. Ale stacjonarne bardzo rzadko. Więc jak już pójdziesz do konkurencji i zobaczysz, że mają w tej samej cenie co my, to czego szukasz to już do nas nie wrócisz, bo nie będzie ci się chciało pokonywać tej samej trasy, żeby się cofnąć po coś co tu też możesz kupić.
6. "Nie ma tego? Ale jak to? Dlaczego tego nie macie?!"
Nie mamy, bo albo przestali wydawać dany tytuł albo w magazynie tego nie ma. A jak magazyn czegoś nie ma to i my nie będziemy mieć tego na stanie, bo przecież skądś to do nas dociera. I nie dopytujcie czy wiemy dlaczego tak jest, że magazyn tego nie ma. My nie posiadamy takiej wiedzy. Przecież nie jesteśmy ludźmi, którzy mają na to wpływ. Jak tylko się pojawi w magazynie to na pewno do nas trafi, bez obaw.
7. "A może jakiś rabacik?"
Nie. To nie jest turecki czy egipski targ, na którym licytujesz się o cenę produktu. My mamy odgórnie narzucone co jest w jakiej cenie. Do tego firma, w której pracuję jest nowa na rynku i dopiero raczkujemy w kwestii promocji, obniżek i rabatów. Oprócz tego co jest przecenione na stołach czy regałach innej obniżki nie otrzymacie. Choćbyście bardzo chcieli. Nawet my pracownicy jeszcze nie mamy bonifikart upoważniających nas do zakupu po niższej cenie. Dlatego nie proście nas o to, nawet w żartach, bo po pewnym czasie i po setnym pytaniu o to samo, zaczynamy reagować alergicznie na ten magiczny zwrot.
8. Klient ze słuchawkami w uszach to zło wcielone.
Nie, on nam nic nie robi. Zazwyczaj nie sprawia problemu. Jednak przyprawia nas o zakłopotanie i czasami o zażenowanie. Gdy wchodzi do księgarni to nie wiesz czy masz mu powiedzieć "dzień dobry" czy po prostu sobie odpuścić (wymogiem firmy jest witanie klienta, gdy tylko przekroczy próg salonu, a także gdy po krótkim rozeznaniu przez klienta masz obowiązek podejść i zapytać czy nie potrzebuje pomocy w poszukiwaniach jakiegoś produktu). Potem gdy przychodzi druga część interakcji z klientem bardzo często zderzasz się ze ścianą. Dosłownie. Pochodzisz, pytasz i nic. A dlaczego? Bo klient słucha muzyki na full i ma cię głęboko w poważaniu. A ty odchodzisz ze spuszczoną głową, patrzysz z politowaniem w kierunku koleżanek księgarzy i zastanawiasz się czy iść poprawiać książki, zająć się innym klientem czy zatłuc tego co ma cię gdzieś rzucając w niego najgrubszą książką. Niby nic nie znaczącego, ale dla nas przykra sprawa.
9. Czy "dzień dobry" jest takie trudne do wypowiedzenia?
Jak pisałam w punkcie wyżej musimy witać klientów. Owszem, klienci bardzo często nie słyszą naszego powitania, gdy stoimy na drugim końcu salonu i zajmujemy się kimś innym. Ale czy tak ciężko odpowiedzieć, gdy przechodzi się obok nas i patrzy się nam w oczy? Ok, rozumiem, możesz być obcokrajowcem, ale no błagam... To świadczy tylko o wychowaniu albo o tym jak inni traktują tych co pracują w usługach. Ludziom się wydaje, że w handlu pracują osoby bez wykształcenia czy też bez jakiejkolwiek wiedzy. Ogrom z nas to ludzie, który prawdopodobnie kończą drugi kierunek studiów, piszą trzy prace i nie chcą żyć na utrzymaniu rodziców. Tak naprawdę większość z nas jest lepiej wykształcona od tych, którym się wydaje, że są nie wiadomo kim, że przychodzą do nas i dają nam zarobić.
10. "A płyt z filmami i muzyką to tu nie ma?"
Nie, bo to jest KSIĘGARNIA! Owszem, w obecnych czasach zdarzają się sklepy, w których jest wszystko, ale generalnie w księgarniach są tylko książki. Ewentualnie audiobooki, produkty do pakowania (torebki ozdobne, papiery) i niewielkie artykuły papiernicze takie jak zeszyty, taśma klejąca czy długopisy. Ale nie, nie mamy muzyki, gier komputerowych, papierosów, prezerwatyw czy folii aluminiowej.
11. "Bo ja mam pytanie. Nie pamiętam autora ani tytułu, ale czy jest może taka książka z niebieską okładką?"
Szanowni Państwo, książek z niebieską okładką są tysiące. Co mi po tym, że mi pan/pani powie, że ona ma ok. czterystu stron i jest ciemnoniebieska. Aby odnaleźć jakąś książkę potrzebne mi jest minimum jedno z dwóch kryteriów. Albo autor albo tytuł. Ewentualnie jeśli jest to nowość to temat jakiego dotyczy. Ale nie jestem w stanie na podstawie koloru okładki zlokalizować książki sprzed piętnastu lat.
12. "Fajna ta książka? Co mi pani o niej powie?"
Ja naprawdę nie znam wszystkich książek. Staram się jak mogę wiedzieć mniej więcej coś o jak największej ilości pozycji, ale wszystkiego nie da się znać. Nie potrafię powiedzieć o czym jest książka wykopana z samego końca regału z historią, bo po pierwsze nie jest to mój ulubiony dział literatury, a po drugie, powtórzę po raz kolejny, w księgarni są tysiące tytułów. Dlatego z tyłu okładki jest jej krótki opis. To pomaga, naprawdę. A jak nie, to można zajrzeć do środka i ją przejrzeć albo poczytać co nieco o niej w Internecie.
13. "Nie dość, że robię u was zakupy to jeszcze mam płacić za reklamówkę?!"
Bardzo chętnie rozdawałabym je za darmo i to po pięć do zakupu, ale to nie ode mnie zależy. Z tego co wiem to obecna partia rządząca wprowadziła obowiązek poboru opłat za reklamówki, bo chodzi tu o ochronę środowiska. Dlatego błagam, nie miejcie do nas pretensji, nie krzyczcie na nas, że to złodziejstwo, bo to nie nasza wina. Jeśli nie chcesz reklamówki to albo noś swoją albo grzecznie odpowiedź, że dziękujesz, ale nie chcesz, bo cię nie stać/nie chcesz wyrzucać pieniędzy w błoto. My to zrozumiemy i o nic nie będziemy pytać.
14. "A karta rabatowa z (tu wpisz każdy inny sklep jaki przyjdzie ci do głowy) albo podarunkowa to u was jest przyjmowana?"
Nie. Każda sieć ma swoje systemy kart rabatowych czy podarunkowych. Jedna nie jest do wszystkich sklepów. Ja wiem, że każdy ma stosy takich kart w portfelu, ale nie, my jeszcze swojej nie mamy.
15. Nie stójcie w progu sklepu albo ciągle nie wchodźcie i nie wychodźcie.
Wiele sklepów ma liczniki wejść i wyjść w okolicy kraty zamykającej sklep. Dziewięćdziesiąt pięć procent klientów nie ma o tym pojęcia. Dlatego nie urządzajcie sobie pogaduszek z dawno niewidzianą koleżanką w progu naszego sklepu. Licznik wtedy wariuje, a my mamy pustą statystykę. Góra się dopytuje jak to możliwe, że było tak wielu klientów, a utarg jest tak niski. To samo się tyczy dwugodzinnego stania z przyjaciółmi na środku sklepu i opowiadania sobie ostatnich ośmiu lat swojego życia. Idźcie na kawę, tam przynajmniej usiądziecie.
16. "A pakujecie na prezent?"
Mogę zapakować w naszą firmową reklamówkę albo w torebkę, którą wybierze pan/pani z regału. To nie jest punkt pakowania prezentów. Nie zawijamy w papier, nie oklejamy taśmą i nie piszemy imiennych bilecików. Nie mamy na to czasu. Poza tym większość z nas nie ma takich zdolności manualnych (nie chcieliby państwo, żebym to właśnie ja pakowała wasz prezent, naprawdę).
17. *wisi kartka z informacją, że zwrotów nie przyjmujemy* "A będzie to można zwrócić w razie czego?"
Nie, nie będzie można. Sklepy nie mają obowiązku przyjmowania zwrotów bądź dokonywania wymian. Jest to tylko i wyłącznie dobra wola kierownictwa firmy. I nie mówię tutaj o towarze uszkodzonym, ale o pełnowartościowym. O takim, który wam się znudzi czy też jest zdublowanym prezentem. Trzeba dobrze przemyśleć to co chce się zakupić.
18. "Ja za to zapłacę, bo muszę rozmienić tę stówę".
Mam świadomość, że bankomat nie pluje drobnymi, ale jeśli pięć osób z rzędu ma do zapłaty dwadzieścia złotych i płaci banknotem stuzłotowym to myślicie, że skąd ja wezmę drobne? Nie zawsze jest tak, że w kasie mamy mniejsze nominały. Przecież jakoś musimy je zdobyć, a w jaki inny sposób niż poprzez zapłatę od klientów? Dlatego nie bądźcie dla nas niemili, gdy prosimy was chociaż o końcówkę kwoty do zapłaty w drobnych. Albo nie miejcie pretensji, gdy czterdzieści złotych wydamy wam w złotówkach. Jak wy nam, tak my wam.
19. "To ja się jeszcze zastanowię".
Wiem, że wielu z was ma ogromny problem co komuś kupić, bo albo dobrze nie znacie tej osoby albo ma już mnóstwo książek, ale proszę was, nie sprawiajcie, że mamy ochotę was rozerwać na strzępy, gdy pokazujemy wam piętnaście różnych książek, stajemy na głowie, by wam dogodzić, staramy się, żebyście byli w miarę możliwości dobrze poinformowani co wam oferujemy, a wy mówicie, że to niewystarczające i sobie idziecie. Czasami warto nas posłuchać, bo naprawdę znamy się na swojej robocie, wiemy co jest dobre, a co omijać szerokim łukiem. To jest kwestia doświadczenia jak w każdej innej dziedzinie.
Doceniłam te wszystkie rzeczy, dopiero gdy sama stanęłam po drugiej stronie barykady. W żadnym wypadku nie chcę powiedzieć, że wszyscy klienci są tacy sami. Zdecydowana większość to cudowni ludzie, którzy potrafią nam zaufać, pożartują, wypytają o nasz gust literacki czy nawet wrócą za jakiś czas, podziękują i kupią coś ponownie. Proszę Was wszystkich, trochę empatii, zrozumienia i cierpliwości. Jesteśmy tylko ludźmi, kochamy to co robimy i staramy się wszystkim pomóc. Ale co może dwóch księgarzy, gdy na sklepie pojawia się tłum dziesięciu osób, a trzy z nich oczekują od nas natychmiastowej pomocy?
P.S. Dziś bez obrazków. Tym razem słowa ważniejsze...
sobota, 28 października 2017
Ratujmy Asgard, czyli Thor Ragnarok
Thor powrócił i to w najlepszym wydaniu. Pamiętam jak rok temu sprawdzałam kiedy mniej więcej pojawi się "Ragnarok" i tak strasznie nie mogłam się doczekać, kiedy zasiądę na fotelu w kinie i odpłynę. Od czwartku już wiem, że było warto czekać.
W nowej części Thor traci swoje piękne włosy oraz młot i musi zmierzyć się z Hulkiem w walce, a to wszystko na dziwnej planecie u dziwnego faceta, którego przyjacielem staje się Loki. A w tym samym czasie w Asgardzie pojawia się nowy władca, a właściwie władczyni, która chce zupełnie czegoś innego niż Thor. I tak zaczyna się zabawa, która zmieni wszystkich i wszystko.
Zawsze wydawało mi się, że Thor to jest ten najmniej zabawny, najbardziej mroczny, który ma tylko młotek i nic poza jego piękną urodą mu nie pomaga. Do tego ma brata, który jest cudownym złolem i jest lepszy od niego. "Ragnarok" udowodnił, że wcale tak nie jest. Thor stworzył przegenialny duet z Hulkiem i nawet dogadał się ze swoim kochanym braciszkiem. Cały film dostał lekkości, kolorów i nie było tego dziwnego, nudnego mroku, który mieliśmy w dwóch pierwszych częściach. Na szczęście zabrakło też wątku romantycznego, co było takim dobrym zabiegiem. Może dlatego to wszystko zadziałało. Na pewno jest to ogromna zasługa reżysera. Taika Waititi sprawił, że to była bardziej komedia z akcją niż akcja z komedią. Polecam obejrzeć "Co robimy w ukryciu", które również jest jego dziełem.
Niesamowicie się ucieszyłam, że w końcu na ekranie zagości Hulk. Jak się okazało to był chyba jego najlepszy występ w dotychczasowych filmach Marvela i tak bardzo nie mogę przeboleć, że nie dostanie swojej własnej części. Zresztą Loki zasługuje na to samo. Nie sądziłam, że z naczelnego złego może się tak zmienić. A jaka radość zagościła na mojej twarzy, że pojawił się w scenie razem z... Doctorem Strangem. Tak, tak, Ben i Tom w jednym filmie Marvela. Tyle pięknej brytyjskości w jednym momencie. Co do Doctora Strange'a to taki mały spoiler: pojawił się tylko raz, w jednej długiej scenie i na dobrą sprawę mogło go wcale nie być, no ale przynajmniej było ładne wprowadzenie do filmu.
Do tego Groot ze Strażników Galaktyki zaczyna mieć poważną konkurencję w postaci Korga (głosu użyczył mu Pan Reżyser, przez co nie mogłam się Taiki w filmie doszukać i dopiero potem się zorientowałam, że to on). Ta urocza Kupa Gruzu jest naprawdę przyjazna. Do tego dba o swoich przyjaciół i jest delikatny jeśli tylko chce. Już mi smutno, że nikt nie wpadł na pomysł stworzenia jego Popsa, bo z wielką przyjemnością bym go kupiła. Taki mały mój własny Korg.
Muzyczny motyw przewodni z filmu to mega petarda. Led Zeppelin to był doskonały wybór. Akurat w tym Marvel jest genialny. Ale i tak uważam, że Strażnicy Galaktyki i serial Luke Cage mają najlepszą ścieżkę dźwiękową. Tak czy inaczej polecam wybrać się do kina na trzecią część Thor, bo jest zupełnie inna niż poprzednie, co wyszło tylko na plus. Thor oczywiście powróci w przyszłym roku, wraz z nowym filmem o Avengersach. No ale tam mają się pojawić wszyscy (proszę, proszę, dajcie wspólną scenę Groota i Korga, błagam!). Tymczasem, biegnijcie do kina i bawcie się dobrze!
W nowej części Thor traci swoje piękne włosy oraz młot i musi zmierzyć się z Hulkiem w walce, a to wszystko na dziwnej planecie u dziwnego faceta, którego przyjacielem staje się Loki. A w tym samym czasie w Asgardzie pojawia się nowy władca, a właściwie władczyni, która chce zupełnie czegoś innego niż Thor. I tak zaczyna się zabawa, która zmieni wszystkich i wszystko.
Zawsze wydawało mi się, że Thor to jest ten najmniej zabawny, najbardziej mroczny, który ma tylko młotek i nic poza jego piękną urodą mu nie pomaga. Do tego ma brata, który jest cudownym złolem i jest lepszy od niego. "Ragnarok" udowodnił, że wcale tak nie jest. Thor stworzył przegenialny duet z Hulkiem i nawet dogadał się ze swoim kochanym braciszkiem. Cały film dostał lekkości, kolorów i nie było tego dziwnego, nudnego mroku, który mieliśmy w dwóch pierwszych częściach. Na szczęście zabrakło też wątku romantycznego, co było takim dobrym zabiegiem. Może dlatego to wszystko zadziałało. Na pewno jest to ogromna zasługa reżysera. Taika Waititi sprawił, że to była bardziej komedia z akcją niż akcja z komedią. Polecam obejrzeć "Co robimy w ukryciu", które również jest jego dziełem.
Niesamowicie się ucieszyłam, że w końcu na ekranie zagości Hulk. Jak się okazało to był chyba jego najlepszy występ w dotychczasowych filmach Marvela i tak bardzo nie mogę przeboleć, że nie dostanie swojej własnej części. Zresztą Loki zasługuje na to samo. Nie sądziłam, że z naczelnego złego może się tak zmienić. A jaka radość zagościła na mojej twarzy, że pojawił się w scenie razem z... Doctorem Strangem. Tak, tak, Ben i Tom w jednym filmie Marvela. Tyle pięknej brytyjskości w jednym momencie. Co do Doctora Strange'a to taki mały spoiler: pojawił się tylko raz, w jednej długiej scenie i na dobrą sprawę mogło go wcale nie być, no ale przynajmniej było ładne wprowadzenie do filmu.
Do tego Groot ze Strażników Galaktyki zaczyna mieć poważną konkurencję w postaci Korga (głosu użyczył mu Pan Reżyser, przez co nie mogłam się Taiki w filmie doszukać i dopiero potem się zorientowałam, że to on). Ta urocza Kupa Gruzu jest naprawdę przyjazna. Do tego dba o swoich przyjaciół i jest delikatny jeśli tylko chce. Już mi smutno, że nikt nie wpadł na pomysł stworzenia jego Popsa, bo z wielką przyjemnością bym go kupiła. Taki mały mój własny Korg.
Muzyczny motyw przewodni z filmu to mega petarda. Led Zeppelin to był doskonały wybór. Akurat w tym Marvel jest genialny. Ale i tak uważam, że Strażnicy Galaktyki i serial Luke Cage mają najlepszą ścieżkę dźwiękową. Tak czy inaczej polecam wybrać się do kina na trzecią część Thor, bo jest zupełnie inna niż poprzednie, co wyszło tylko na plus. Thor oczywiście powróci w przyszłym roku, wraz z nowym filmem o Avengersach. No ale tam mają się pojawić wszyscy (proszę, proszę, dajcie wspólną scenę Groota i Korga, błagam!). Tymczasem, biegnijcie do kina i bawcie się dobrze!
Subskrybuj:
Posty (Atom)