piątek, 24 lutego 2017

Demony nie znikają, czyli Manchester by the sea

"Manchester by the sea" to ten film, którego dobrze się w domu nie ogląda. I nie chodzi mi tu o to, że jest nudny czy zbyt głupi. To raczej kwestia tego, że wymaga całkowitego skupienia. A w domu to wiadomo, a to kanapkę, a to po herbatę, a to do toalety, a to ktoś zadzwoni. Nie, on po prostu wymaga całkowitego poświęcenia, dlatego kino to najlepsze miejsce na seans. Tylko ty, ekran i własne emocje. No, może jeszcze emocje bohaterów.


W filmie poznajemy Lee (Casey Affleck), który wiedzie monotonne życie w Bostonie jako dozorca. Wrzuca śmieci, naprawia lokatorom drobne usterki w ich domach, odśnieża wejście, a w wolnych chwilach wieczorami wychodzi do baru na piwo, a jak mu się tam zbytnio nudzi to wszczyna bójki. Jednak wszystko się zmienia, gdy otrzymuje telefon od bliskiego przyjaciela jego brata z informacją, że ten po raz kolejny miał zawał, a gdy dociera do szpitala okazuje się, że brat już nie żyje. Na barki Lee spada obowiązek opieki nad młodym Patrickiem (Lucas Hedges). Panowie muszą się nauczyć wspólnie żyć i nie zawsze będzie im to wychodziło.


Wydawać by się mogło, że to poważny film o poważnej tematyce. Owszem, temat nie jest za wesoły, ale dialogi czy sytuacje, w których znajdują się bohaterowie są tak rozbrajające, że momentami cała sala wyła ze śmiechu. Łezka też się mogła zakręcić, szczególnie gdy poznajemy przeszłość Lee i to co doprowadziło go do tego kim teraz jest. A nie jest za kolorowo w jego życiu. Początkowo kiedy poznajemy go mogłoby się nam wydawać, że cierpi na coś w rodzaju autyzmu albo na jakiś brak przystosowania do społeczeństwa. Może się to wydawać trochę przerażające, że taki człowiek jest w miarę normalnie funkcjonuje, ale widocznie tak musi być i tak też jest.


Początkowo dziwiła mnie reakcja Patricka na to jak zniósł informację o śmierci ojca i jak przeżywał cały ten czas. Wydawać by się mogło, że nic go nie ruszyło, że skoro tak jest to niech tak będzie. Dopiero potem, gdy pewna codzienna sytuacja wywołała u niego atak paniki zdałam sobie sprawę, że każdy na zewnątrz potrafi być twardy tak długo jak tylko się da, ale w środku wszyscy są pokaleczeni tragedią i jedni pokażą to szybciej a inni później.


Fajnym punktem filmu jest to, że dzieje się on jakby na dwóch płaszczyznach. Niby mamy akcję dotyczącą śmierci brata Lee, ale pomiędzy to są wplatane retrospekcje z dawnych czasów, gdy m.in. Patrick był małym chłopcem, a Lee nie stał się tym kim jest obecnie. Wiążą się z tym wszystkim emocje, które nie są obojętne. Rozrywają, od początku do końca. Oprócz emocji istotną rolę gra cisza. Nie ma zbędnych dialogów, a bohaterowie nie muszą wszystkiego mówić. Wystarczy, że rozmowa zawiśnie, a oni wymienią się tylko spojrzeniami. To ten rodzaj wymiany uczuć, który wyraźnie pokazuje, że rozumiesz wszystko chociaż nie padło ani jedno słowo. 


Bardzo spodobał mi się wątek byłej żony głównego bohatera, Randi (Michelle Williams). Została ona przedstawiona w retrospekcjach jako żona Lee, a w czasie teraźniejszym już jako jego była. Wydarzenie, które sprawiło, że oboje się zmienili, wyryło w nich ogromne piętno, które nie musiało nawet zostać nazwane. Wystarczy, że spojrzeli na siebie i było wiadomo, że coś w nich umarło i już nigdy tego nie odzyskają. W "Manchester..." potwierdzono poniekąd tezę, że kobiety zawsze się podniosą po ogromnej traumie i jakoś będą próbowały żyć, budować szczęście na nowo. Niesamowitym plusem było też to, że mimo iż rozeszli się to Randi bijąc się z myślami przyznała się byłemu mężowi, że nadal go kocha i przeprasza go za to wszystko co mu kiedyś mówiła. Nie ma w niej nienawiści jak to zazwyczaj jest. Raczej bohaterka cierpi, ale nie wini nikogo za swoją mękę.


Film fantastyczny. Warty obejrzenia i będę trzymać kciuki na Oscarach, żeby im się udało zdobyć jak najwięcej statuetek. Zdecydowanie mój faworyt, który zostanie ze mną na długo, bo jest to produkcja, która pokazuje, że każdy ma jakieś demony przeszłości i bardzo często nie potrafi sobie z nimi poradzić i nie jest w stanie ich przeskoczyć. Jesteśmy tylko ludźmi, a nie cyborgami, które są w stanie o wszystkim po prostu zapomnieć. 


sobota, 18 lutego 2017

Pan mnie nie fascynuje, panie Grey... Po raz drugi

Dwa lata temu oglądałam "Pięćdziesiąt twarzy Grey'a" o czym możecie przeczytać TUTAJ . Nie śmiejcie się z ziemniakowatości tamtego wpisu, bo to było dawno temu, a ja jeszcze nie do końca umiałam pisać. Dobra, dobra, już się nie tłumaczę. Na pójście na "Ciemniejszą stronę Grey'a" byłam namawiana od października co najmniej. Najpierw się zapierałam, że nie pójdę, a potem powiedziałam, że ewentualnie, jeśli dostanę bilet i butelkę wina. Owszem bilet dostałam, a zamiast wina było piwo i popcorn, który bardzo uratował mi życie.

Nie bardzo wiem na czym mam się skupić w tym wpisie, więc jak wyjdzie chaotycznie to wybaczcie, ale ten film po prostu sprawił, że straciłam wiarę w instytucję "aktor" i "reżyser". Dakota Johnson jest drewniana w swojej grze i to wiem nie od dzisiaj, bo ona dla mnie w każdym filmie pokazuje to samo, ale w Jamiego Dornana trochę wierzyłam, tym bardziej, że podobno (bo jeszcze nie oglądałam i nie sprawdziłam) zagrał rewelacyjnie psychopatycznego mordercę w serialu "The Fall" produkcji BBC. BBC, ludzie, więc to byle co nie jest. Wiara wiarą, ale cóż, w drugiej części jego Grey to po prostu ciapa nie facet. Słodko-pierdząca bułeczka, która jak się uśmiechała to wyglądała jak mała słodziuchna przytulanka. W głębi duszy nawet na czarny charakter liczyłam, pana Hyde'a (Eric Johnson) a wyszło jak zwykle. Może się chłopina rozwinie w ostatniej części. Za to zabłysnęłam, że na dziesięć minut przed końcem skapnęłam się, która to Rita Ora. Znam ją tylko stąd, że podobno miała romans z Jay'em-Z i zagrała w reklamie Samsunga Galaxy S7 z szybkim ładowaniem. Wiem, wiem, jestem lamusem. Jeśli chodzi o reżyserię to po prostu kończyny opadają, bo jak ten film może wyreżyserować ta sama osoba co robiła m.in. "House of cards", "Hannibala" czy "Miasteczko Twin Peaks"? Nie mam pytań to nie pytam. (Pan reżyser to James Foley)


Nie wiem czy w ogóle jest sens pisać o czym była ta część Grey'a. No dobra, generalnie to Ana wróciła do Kriszcziana (he, he, he). I to by było na tyle. Serio. Bezsensowne rozmowy, oni niby tu radośni, kiss kiss, love love, bang bang. I tak w kółko. Ona zaczęła nową pracę, on wykupił tą firmę i stał się szefem jej szefa. Do tego ciągle ją kontrolował, bez jego pozwolenia nigdzie nie mogła jechać no i generalnie tam gdzie on tam i ona. Jak to usłyszałam w jednej recenzji, że gdyby wyciąć ostatnie dziesięć minut "Ciemniejszej..." i wkleić je do "Pięćdziesięciu..." to mogłoby się obejść bez tej części. No ale hajs się musi zgadzać.


Za to ścieżka dźwiękowa z tej części podobała mi się bardziej. Coś w sobie miała takiego bardziej pasującego. Jednak muzyka w tym filmie też mnie potrafiła zaskoczyć. A właściwie piosenka, której się tam ZUPEŁNIE nie spodziewałam. Mianowicie jest sobie scena: Ana budzi się, szuka Kriszcziana, odnajduje go w pokoju, gdzie ten podciąga się na drążku, a w tle leci co? "So lonely" The Police. Moja mina - bezcenna. Nie dość, że przez pół filmu siedziałam z miną WTF to tu miałam potrójne WTF, potem zaczęłam się śmiać, a na końcu bujać się w fotelu do rytmu. To taka piękna piosenka, jedna z moich ulubionych, a oni to tak sponiewierali. Mam nadzieję, że Sting za prawo wykorzystania utworu w filmie zgarnął grube pieniądze.


Jeśli chodzi o śmieszkowanie w moim wykonaniu. To jak wiecie ze zdania powyżej, pół filmu miałam WTF, a drugie pół śmiałam się. Autentycznie, dopadały mnie ataki śmiechu i dzięki temu, że miałam popcorn na swoich kolanach od pewnego momentu filmu i mogłam go jeść, to nie wyszłam na debila i nie wyłam w niebogłosy. Dwa najbardziej epickie momenty, gdzie mój towarzysz tej wycieczki myślał, że zejdę tam jak siedzę to:

1. Grey oświadcza się Anie. Pac, na kolana, mina z serii "proszę, proszę, kochaj mnie, nie mogę bez ciebie żyć" i smutne oczy psa bez miłości. Myślałam, że tam nie wyrobię. To było tak sztuczne, tak płaskie, że aż zaczęłam się zastanawiać czy oni odgrywając tą scenę nie czuli się zażenowani.

2. Grey ulega wypadkowi, jego śmigłowiec się rozbija, cała rodzina i znajomi siedzą z Aną u niego w apartamencie, zalewają się łzami, pani z TV mówi, że nie wiadomo co się z nimi dzieję, trzydzieści sekund później ta sama pani mówi, że pan Grey jest w drodze do Seattle, a on w tym samym czasie, trochę brudny wysiada z windy w swojej chałupie i tadam! żyje. Nic mu nie jest poza tym, że ma trochę kurzu na twarzy. No ludzie! Epickość tej sceny - level master. Tak, mało nie spadłam z fotela ze śmiechu.

A wracając jeszcze do sceny z oświadczynami, to gdy Grey się oświadczał, jakiś pan z przodu sali, na cały głos wyjechał z tekstem w stylu: "bez jaj, serio?!". Pół sali ryknęło śmiechem.


Film wybitny nie jest. Naprawdę. Możecie iść dla beki, pośmiać się, ale nic więcej. Nie marnujcie kasy. Jakby co to poczekajcie, aż będzie w Internetach. A ja się po filmie dowiedziałam, że czy chcę czy nie chcę to i tak idę na trzecią cześć. Już się nastawiam na to psychicznie i obiecuję, że jakoś to zniosę. 


P.S. Po napisach był ukryty trailer trzeciej części, połowa cebulaków wyszła z kina jeszcze zanim zapalili światło (włączyli je dopiero po owym zwiastunie). Czy to tak trudno zrozumieć, że jeśli jeszcze nie ma światła na sali to oznacza, że film się jeszcze nie skończył i coś tam będzie? #DziękiMarvelZaNauczenieMnieŻeSięCzekaNaUkryteSceny 

niedziela, 12 lutego 2017

Mrożony jogurt to jest to, czyli The Good Place

Czasem są takie seriale, których w ogóle człowiek nie planuje oglądać. Coś tam gdzieś o nich słyszał, ale stwierdził, że nie, że po co, że są inne, że skoro nikt nic o nich głośno nie mówi to może nie warto. A potem gdy dostaje się taką produkcje w swoje ręce człowiek żałuje, że nie zwrócił na nią wcześniej uwagi. Mam tu na myśli serial "The Good Place", który w ostatnim czasie sprawił, że uwierzyłam iż jakiś serial jest jeszcze w stanie mnie zaskoczyć.

Byłam ostatnio u mojej kuzynki i jak powszechnie wiadomo (albo i nie) za każdym razem, gdy do niej jadę wracam z jakimś nowym serialem. Tak też było i tym razem. Powiedziała, że fajne, lekkie i przyjemne, a do tego zaskakujące. I miała rację. Dodatkowo niezmiernie cieszy mnie fakt, że serial dostał zielone światło dla drugiego sezonu, ale patrząc po zakończeniu nie mogło być innej opcji.


"The Good Place" opowiada o Eleanor (Kristen Bell), która ginie w wypadku i w związku z tym trafia do owego The Good Place, w którym wszyscy po śmierci są szczęśliwi, jedzą mrożony jogurt, mają swoją idealnie dopasowaną bratnią duszę i generalnie niczym się nie przejmują. Trafiają tam tylko porządni i dobrzy ludzie, ale po pewnym czasie nasza bohaterka orientuje się, że nie powinna tu być, a w zamian za to powinna znaleźć się w The Bad Place. Nie chce jednak do niczego się przyznawać i stara się dopasować do otoczenia. Jednak seria niefortunnych wypadków sprawia, że kłopoty tylko rosną.


Główna bohaterka nie jest typowym dobrym człowiekiem. Podczas swojego ziemskiego życia robiła naprawdę złe rzeczy. Jednak trafiając do The Good Place, dzięki swojej bratniej duszy Chidiemu (William Jackson Harper) pragnie stać się dobrą osobą, dzięki czemu zaczyna poznawać filozofię i etykę. Ale nie tylko główna bohaterka ma swoje za uszami, bo po drodze okazuje się, że nie jest ona jedynym błędem w mieście. 

Ale nie mogę pominąć jeszcze jednego bohatera, a właściwie bohaterki. W The Good Place funkcjonuje wszechwiedzący robot Janet (D'Arcy Carden), która jest na każde zawołanie wszystkich, posiada ogromną wiedzę i nie ma żadnych uczuć. Jednak do czasu...


Widać, że produkcja to czysta komedia. Już po scenografii i otoczeniu widać, że wszystko jest przerysowane. Ale jednocześnie jest to tak urocze, że ciężko przejść obok serialu obojętnie. 12 odcinków (z czego pierwszy i ostatni jest czterdziestominutowy, a pozostałe mają po ok dwadzieścia jeden minut) pochłonęłam w dwa dni, bo pewne obowiązki wzywały, ale poza tym nie mogłam się powstrzymać by włączyć kolejny i kolejny. Aż było szkoda, że pierwszy sezon ma tak mało odcinków. Jednak wierzę, że drugi sezon nie utraci tego ciepłego uroku i poziom się utrzyma. 


Nic tylko zakopać się pod kocem/kołdrą, zrobić sobie kakałko albo herbatę i dać się porwać w kolorowy i przyjemny świat, który z każdym kolejnym odcinkiem funduje doskonałą zabawę i nowe zaskoczenia. Do tego polubiłam Kristen Bell i doceniłam jej umiejętność śmiania się z samej siebie, bo ta rola tego od niej wymaga. Jak najbardziej na plus i hop, hop, zapraszam przed ekrany! 

wtorek, 7 lutego 2017

Dziennikarstwo śledcze po polsku, czyli Pakt

Tak się zbierałam, zbierałam i zebrać nie mogłam, ale w końcu się udało. To, że mamy dobrych aktorów to już wiadomo jakiś czas temu. Ale mam na myśli aktorów, takich z prawdziwego zdarzenia, a nie z przypadku. Więc skoro mamy tych aktorów to i przydałoby się ich umieścić w jakiejś dobrej produkcji. I w końcu się udało. "Pakt" to taki serial, który się albo kocha albo nienawidzi. Albo siadasz jednego wieczoru i pochłaniasz za jednym razem cały sezon albo obejrzysz odcinek i stwierdzisz: "nie, beznadzieja". Cóż, nie spotkałam się z żadnymi negatywnymi komentarzami poza jednym: "za dużo przekleństw i seksu". Serio? Przecież nie oszukujmy się, że ludzie na co dzień tak funkcjonują.


Póki co twórcy wypuścili dwa sezony, po sześć odcinków każdy. Nie ukrywam, że liczę na kolejne odcinki, bo to naprawdę bardzo dobrze się ogląda. Nie jest to pusty serial, który może sobie lecieć w tle. Tutaj trzeba trochę pomyśleć. Zastanowić się kto, gdzie, z kim i dlaczego. 

Sezon 1

W pierwszym sezonie poznajemy dziennikarza śledczego Piotra Grodeckiego (Marcin Dorociński), który tworzy materiał dotyczący korupcji w wielkiej firmie. Jak się potem okazuje, cała sprawa dotyczy jego brata, Daniela (Jacek Poniedziałek). Cała sprawa zaczyna się komplikować, giną kolejni ludzie, a nasz główny bohater nie ma pojęcia w co wdepnął. Do tego na światło dzienne zaczynają wychodzić rodzinne tajemnice i nikt nie jest już bezpieczny. 


Pierwszy sezon jest naprawdę dobrym thrillerem, podczas którego podążamy za różnymi tropami, staramy się spojrzeć na wszystkie wskazówki pod różnymi kątami. Podobno "Pakt" jest wzorowany na jednej ze skandynawskich produkcji. Szczerzę przyznaję, że nie nie oglądałam "Układu", ale może powinnam nadrobić. Chociażby ze względu na to, by zobaczyć komu sprawa wyszła mroczniej. 


Obejrzenie pierwszego sezonu zajęło mi jeden wieczór. Właściwie nam, bo oglądałam z rodzicami i muszę powiedzieć, że zaczynam doceniać wspólne oglądanie, bo to takie fajne, gdy możesz podyskutować na temat tego co może się wydarzyć, a potem się okazuje, że jednak źle myślałaś i to nie do końca jest to. Śmieszną rzeczą w tym serialu jest to, że gdzie by się nie pojawił Grodecki, bo poszedł z kimś rozmawiać od danej sprawie czy kwestii to ta osoba na pewno zginie. Jeśli sama się nie zabije to ktoś inny to dla niej zrobi. W pewnym momencie już nawet rozmawialiśmy podczas oglądania, że ten czy tamten zaraz zginie i potem niespodzianka, umarło mu się. 


Co ciekawe rozwiązanie całej zagadki z pierwszego sezonu było trochę łatwiejsze do zrozumienia niż to z drugiego. Ale z drugiej strony wiele kwestii nie zostało wyjaśnionych, co mogło sprawiać wrażenie, że twórcy po prostu zapomnieli o kilku istotnych rzeczach, które w rzeczywistości nie uszłyby głównemu bohaterowi na sucho. Miałam też problem ze śmiercią jednego bohatera, a wcześniej z jego zachowaniem. Trochę to było tak dziwnie zbudowane, bo ani nie wyjaśniono dlaczego taki jest i tak się zachowuje, ani dlaczego znalazł się w tym miejscu, w którym się znalazł. Zresztą sam Grodecki przyznał, że to było zupełnie bez sensu i nie powinno tak wyglądać. 


Sezon 2

Złośliwi (albo i nie) mogliby powiedzieć, że drugi sezon to takie polskie "House of cards". Drugi sezon miał jakieś kiełkowanie już w pierwszej transzy. Trochę się nie spodziewałam, że to pójdzie w stronę polityki i z detektywistycznej produkcji przekształci się to intrygę polityczną. Z jednej strony wyszło to na dobre, ale osobiście uważam, że pierwszy sezon był lepszy. 


W drugim sezonie twórcy przedstawili to, co się może wydarzyć przed wyborami, a w szczególności, gdy na scenę wchodzi nowa partia. Może i byłoby to w jakiś sposób śmieszne, gdyby nie fakt, że takie rzeczy naprawdę się dzieją. No, może w naszej Cebulandii nie na taką skalę, ale zawsze jakieś afery wyjdą na jaw. Bardzo dobrze przedstawiono, że polityka to brudny sport i trzeba mieć twarde łokcie i giętki kark, a także mocną psychikę, bo ludzie jeśli potrafią to mogą komuś w łatwy sposób zniszczyć życie za równo publiczne jak i osobiste. 


Prawda jest taka, że dopóki ktoś trzyma władzę to może wszystko i pociąga za każdy sznurek, nawet ten niewidzialny. A ci co chcą się dostać na sam szczyt mogą być zepchnięci za pomocą niewielkiego wiaterku. Do tego ręka rękę myje i mamy mieszankę wybuchową, w której zaczynamy się gubić. W drugim sezonie miałam ogromny problem, żeby zrozumieć kto za wszystkim stał i toczyłam dyskusje zarówno z rodzicami jaki i ze współlokatorkami (tak, tak, wszystkich wciągam w seriale... jeszcze ktoś chętny?). 


Zarówno w pierwszym jak i w drugim sezonie ludzie od castingu się bardzo postarali. Zaczynając od samego Dorocińskiego w głównej roli (moja współlokatorki stwierdziły, że w tym domu to się go bardzo szanuje i to nie jest, że byle jaki dziennikarz w serialu, to po prostu Dorociński). Ja Dorocińskiego bardzo lubię i szanuję, do tego stopnia, że nawet potrafi mi się w nocy śnić. a tak poważnie to poza Szycem, którego nie toleruję, każdy idealnie pasował do swojej roli i głęboko wierzę, że z każdym kolejnym polskim serialem będzie równie dobrze jak z "Paktem". 


Trzymam kciuki za powstanie trzeciego sezonu i mam nadzieję, że poziom nie poleci na łeb na szyję. Szkoda by było, gdyby potencjał i prym dwóch poprzednich sezonów został zmarnowany. 

P.S. Wpis jest ze specjalnymi pozdrowieniami dla mojej koleżanki Marty, która terroryzowała mnie o niego już od dłuższego czasu :) 

sobota, 4 lutego 2017

Nie taka idealna ta Pierwsza Dama, czyli krótko o Jackie

Nie miałam szczególnego parcia, żeby iść na "Jackie" do kina. Nie był to jakiś priorytet, ale rozważałam opcję pójścia na jakiś tani wtorek albo coś. jednak trafiły się darmowe wejściówki, więc po prostu skorzystałam. I dobrze, że nie wydałam na ten film własnych pieniędzy, bo nie było warto. To byłby ten moment z serii: "Trzeba było kupić lepiej zestaw z McDonald's i by była większa radość".

Początkowo wydawało mi się, że film powinien trwać prawie dwie godziny, ale skończył się równo po godzinie i trzydziestu pięciu minutach. Tylko wiecie, czasem są takie filmy, że trwają po dwie i pół godziny i człowiek ani razu nie spojrzy na zegarek, a w przypadku "Jackie", gdy po raz pierwszy spojrzałam na czas, myślałam, że minęło jakieś czterdzieści minut, a to było ledwie dwadzieścia. Film dłuży się niemiłosiernie. Naprawdę zdarzyło mi się oglądać filmy, które nie miały jakies porywającej akcji, gdzie wszystko szło krok po kroku, bez szaleństw, ale czas nie stał w miejscu. Tutaj było mi bardzo ciężko.


Owszem, nie jest to film, który nie wiadomo co pokazuje. To po prostu historia kobiety, która jest żoną swojego męża, a on jest prezydentem Stanów Zjednoczonych. Pech tak chciał, że ktoś go zabił, a ona musiała sobie z tym poradzić, jednocześnie stawiając czoła całemu światu, który ją obserwował. Wydaje mi się, że każda normalna kobieta byłaby załamana i nie chciałaby o niczym myśleć, tylko po prostu zabrać gdzieś dzieci i zniknąć. Jackie taka nie była. Ona myślała. Non stop myślała i zmieniała zdania. Raz chciała zrobić wszystko na pokaz, potem wyciszyć sprawę, by nastepnie znowu zagrać wszystkim na nosie i pokazać to co chce, a nie powinna. Niby była słodką ulubienicą, grzeczną kobietą u boku swojego męża, ale z drugiej strony wszystko kontrolowała. Wyrachowana, poniekąd bez skrupułów i do tego samolubna. 

Tu nie chodziło o to, że zabito Kennedy'ego. Tu chodziło o to, żeby zrobić z niego bohatera i pokazać jakim był idealnym prezydentem. Jak zauważył jego brat (w tej roli świetny Peter Sarsgaard) Bobby, oni nie osiągnęli nic, może zapamiętają ich przez jedną dobrą ustawę, którą stworzyli, ale poza tym to nic więcej. Jednak mimo wszystko zostali zapamiętani właśnie przez pryzmat tragedii, która rozegrała się na oczach całego świata. 


Natalie Portman stworzyła całkiem interesująca kreację. Rozumiem skąd wzięła się dla niej nominacja do Oscara. Musiała włożyć ogrom pracy w przygotowanie, w nauczenie się bycia Jackie. Technika i sposób mówienia, zachowanie, przekazywanie emocji, jednym słowem wszystko. Nie ukrywam, że wcześniej nie wiedziałam jaka była pani Kennedy. Dopiero po filmie przejrzałam materiały z nią i tu się zderzyła rzeczywistość z fikcją. Portman idealnie przekazała całą postać widzowi, ale przez to jaka była Jackie, aktorka stała się denerwująca. Momentami nie do zniesienia. Miało się ochotę wstać i powiedzieć: "Dobra, skończ, spadam stąd". 


Według mnie jedynym momentem, w którym Jackie była szczera i niczego nie udawała, były sceny z księdzem (John Hurt). Trochę te ich rozmowy były ironią, bo opierały się głównie na sensie istnienia, na cierpieniu, czy mówili, że po to człowiek żyje, żeby się męczyć. Jak wiadomo, kilka dni temu John Hurt zmarł. Miałam takie dziwne wrażenie, że on tu nie grał. On tu mówił po prostu jako on, schowany w postaci. Takie trochę pożegnanie z życiem za życia. 


"Jackie" nie zachwyca, nie porywa. Jest, bo jest. Natalie Portman stworzyła dokładnie odwzorowaną bohaterkę, w której wykreowanie włożyła mnóstwo pracy i to należy docenić. Ale żeby padać z zachwytu na kolana to nie ma żadnego powodu. Mogło być lepiej, a trochę nie wyszło...



środa, 1 lutego 2017

Bajkowa walka o marzenia, czyli La La Land

Wiecie, czasem człowiek ma tak, że idzie do kina na film, bo wszyscy idą, a czasem, żeby po prostu dotrzymać słowa przyjaciółce. I co z tego, że od dwóch tygodni film hula po internetach w każdym możliwym miejscu. Nie, ja po prostu poszłam do kina i niesamowicie się z tego cieszę. Po pierwsze, bo dostałam ładną bajeczkę na odstresowanie się, a po drugie, bo spotkałam się z moją przyjaciółką, a po filmie mogłam z nią potańczyć na peronie czekając na SKM-kę (tak, wiem, musiało to wyglądać jak musiało, ale było warto - papapapara, papapara).

"La La Land", gdyby nie to, że ma zakończenie nie słodko-pierdzące, to pewnie nie zostałby nominowany do Oscara i nie zdobyłby tylu nagród. Ale jako, że we współczesnym kinie się utarło, że musical musi być czymś na wzór komedii romantycznej, a nie dramatem, to potem każde zjawisko nie wpisujące się do kanonu jest zjawiskiem i rzucają w to tonami nagród.


Jest to po prostu film o tym, że mamy dwoje pięknych ludzi, który podążają za marzeniami za wszelką cenę. On jest doskonałym muzykiem, który chce mieć klub jazzowy, a ona początkującą aktorką, której marzy się wielka filmowa kariera. W pewnym momencie się spotykają i muszą podjąć decyzję czy iść razem w tej walce czy gdzieś się rozejść i spróbować się realizować samemu, Wiecie, czasem człowiek też się zastanawia czy próbować czy rzucić to wszystko w cholerę i wyjechać w Bieszczady. Nie ukrywam, pewne marzenia sama już spełniłam i wiem, że jak się siedzi w miejscu i nic nie robi to to samo do nas nie przyjdzie. Ale z drugiej strony czasami niektórzy są przegrywami i choćby skały, no wiadomo, to nie da rady osiągnąć pewnych rzeczy. Życie to nie Hollywood, życie to nie bajka...

W życiu też nie ma pięknych obrazów, które zaserwowali nam twórcy. Co jak co, ale ciepłe światło dobrali przepięknie. Do tego płynność kamery, która tak lekko wszystko sprzedała widzom, że czasem miałam wrażenie, że po prostu siedzę gdzieś tam z nimi i jestem takie cichociemne piątek koło u wozu, na które nie zwracają uwagi.


Jeśli chodzi o obsadę to cieszę się, że to właśnie Gosling dostał główną rolę męską. Widziałam go tylko w dwóch filmach przed "La La Land" z czego w jednym to była istna tragedia. Może po prostu nie lubię filmów z takim poczuciem humoru? Z kolei tutaj pokazał, że naprawdę potrafi grać. Nie dość, że ma świetny głos (chłopie, a może nagrasz płytę?) to jeszcze umiał czasami chwycić za serce. No i ta biała koszula z podwiniętymi rękawami... Ale to chyba większości facetów służy, no nie? 

Co do Emmy Stone, kurczę, no... Może i dobrze zagrała. Może i ma ładny głos i jest piękna, ale ludzie, ja nie widziałam i nie mogłam się skupić na niczym innym niż jej oczy! Ona ma tak wielkie te oczy, że aż nieproporcjonalne do swojej twarzy. A to jest niestety bardzo męczące na dłuższą metę dla widza. Ja wiem, że ona nie może nic z tym zrobić, ale niech chociaż kamerzyści będą łaskawi i nie robią jej turbozbliżeń. Dzięki! 


No i nie mogę pominąć najważniejszego - muzyka! O matko, jeśli dziś przez sen nie zacznę śpiewać (papapapara, papapara) i tańczyć to będzie dobrze. A uwierzcie mi, ostatnio moje sny do normalnych nie należą - czy jest na sali psychiatra?! Dawno nie słyszałam tak dobrej ścieżki dźwiękowej. Aż człowiek ma ochotę nagle obejrzeć wszystkie dobre musicale tego świata. Nawet teraz moje nogi, a raczej kopytka, tańczą w rytm bliżej nieokreślonej muzyki, mimo iż siedzę w ciszy, a na owych raciczkach trzymam laptopa. 

Ryan dla wszystkich fanek tego pięknego chłopca

Film bardzo przyjemny, warty zobaczenia. W niektórych może wyzwolić mniejsze, a w innych większe emocje, ale na pewno powinno się go oglądać w kinie na dużym ekranie. Ma to w sobie pewien rodzaj magii, bardziej trafia i przekonuje widza. Pewnie gdybym obejrzała go w domowym zaciszu, rozpraszałoby mnie tysiąc innych rzeczy i nie mogłabym całkiem odpłynąć w ten bajkowy świat. Na Oscarach będę trzymać kciuki za "La La Land", bo w końcu za kogoś trzeba, a skoro widziałam już ten film no to czemu by nie? Czy trzeba coś więcej pisać? Nie, po prostu idźcie i zobaczcie! Odpłyńcie do innej rzeczywistości chociaż na te dwie godziny... Papapapara, papapara, papapapara, papapara!


P.S. Tym razem nie płakałam na filmie, ale zobaczymy co jutro się wydarzy, bo idę na "Jackie". Oczywiście wiadomo, wpisu się spodziewajcie! :)