czwartek, 27 października 2016

Wcale nie taki dziwny ten Doktor Strange

Na premierę Doktora Strange czekałam odkąd tylko pojawiła się informacja, że taki film powstanie. Z jednej strony koniecznie musiałam zobaczyć kolejną produkcję z Cumberbatchem, a z drugiej tak bardzo pokochałam filmy Marvela, że grzechem byłoby nie iść. Co do samego Benedicta to już nie mdleje z wrażenia przy każdym filmie (tylko przy co drugim), ale uważam, że dzięki temu, że stał się superbohaterem pomału może odklejać łatkę Sherlocka i być kojarzony nie tylko z produkcją BBC, ale z tworem Hollywood. Nie ukrywam, że jak pojawił się w smokingu to pomyślałam sobie, że ładny byłby z niego James Bond, ale niestety chłopak nie ma typowej urody i go raczej nie wybiorą.


I w tym miejscu pragnę napisać, że wpis może i będzie zawierał spoilery, a może nie. Obecnie wszystko o czym chcę tu napisać jest na granicy zdradzania zawartości filmu, więc ciąg dalszy każdy czyta na swoją odpowiedzialność i żeby nie było, że nie ostrzegałam.

Doktor Strange to ten rodzaj filmu, gdzie dopiero poznajemy nowego bohatera. Jego życie przed i po tym, jak miało miejsce kluczowe dla jego życia zdarzenie. Na początku dostajemy genialnego neurochirurga, który jest w stanie nieomal umarłego przywrócić do życia i robi to bez drżenia rąk. Hop siup i pacjent jest wśród nas. Przez to, że jest prawie bogiem jest też przy okazji zarozumiałym dupkiem, którego ego jest większe niż cały świat. Gdy dochodzi do tragedii, która odbiera mu to co dla niego najcenniejsze, czyli władzę w rękach, jest tak zdesperowany, żeby to odzyskać, że udaje się za ostatnie pieniądze do świata, gdzie mało kto chciałby się znaleźć. 


Poznaje mistrzów kontroli świata, czasu i życia i sam się dokształca, by móc odzyskać to co utracił. Z czasem dowiaduje się, że musi stać się pokornym i wierzącym w duszę człowiekiem, by móc osiągnąć harmonię. Oczywiście jest to klasyczny film o superbohaterze, gdzie mamy mistrza nad mistrzami, pomocnika, drugoplanowca, bez którego brakowałoby tego czegoś no i oczywiście tego złego, który był dobry, ale zbłądził. Z villainem w "Doktorze..." mam ten problem, że czegoś tu zabrakło. To jest trochę ten sam przypadek jak w "Strażnikach galaktyki" z Ronanem. Zarówno Kaecilius (grany przez Madsa Mikkelsena) jak i Ronan Lee Pace'a to czarne charaktery, które miały potencjał, ale coś po drodze nie wyszło. Wizualnie Kaecilius przeraża dogłębnie, ale skoro ma możliwość używania złych mocy na wielką skalę to dlaczego tego nie wykorzystuje? Tak samo motyw panowania nad czasem przez Strange'a. Mógł od zapętlić dane wydarzenie albo cofnąć czas, to dlaczego nie cofnął się do momentu, gdy jego świat się zawalił? Wiem, że zapewne wtedy nie byłoby filmu, ale spróbować nie zaszkodzi. 


Bardzo pozytywną sprawą i wywołującą największe salwy śmiechu na pełnej kinowej sali wywoływały odwołania do popkultury i współczesności. Najczęściej oczywiście wychodziły one od samego Strange'a. Jednym z takich przykładów jest pierwsze spotkanie doktora i opiekuna biblioteki Wonga. Stephen był tak zdziwiony, że to tak zwyczajnie Wong, że dopytywał czy to tak jak z Adele i Bono. Gdy do Wonga rzucił coś w stylu "Hej, Beyonce", a tamten nie widział o co chodzi był trochę zdziwiony, jednak Wong nie pozostał w tyle i już w następnej scenie słuchał na odtwarzaczu "Single Ladies". Jednak mistrzowską sceną był fragment, gdy Strange "instaluje się" w swojej celi w czymś na wzór klasztoru, a jego opiekun Mordo, podaje mu kartkę z zapisanym jednym słowem. Kiedy ten się pyta co to takiego, Mordo odpowiada, że to hasło do WiFi, bo przecież w dziczy nie żyją. 


Jednak niewątpliwie największą niespodzianką całego filmu była ukryta scena i jej zawartość. Mam na myśli pierwszą ukrytą scenę, po wstępnych napisach. W owym fragmencie pojawił się... Thor. Z radością pił piwo, które wciąż i wciąż napełniał mu Stephen i opowiadał o tym, że ściągnął Lokiego, by razem odszukali ojca. Na co Doktor z radością odpowiedział, że im pomoże. A co to oznacza? Że prawdopodobnie możemy spodziewać się go w trzeciej części Thora razem z Hulkiem. Ale na bank jest pewne to, że Doktor Strange powróci, bo na napisach końcowych pojawiła się taka informacja. 


Nie można także pominąć efektów specjalnych, które w tym filmie robią ogromną robotę. Zaginanie czasoprzestrzeni, brylowanie między wymiarami i zmierzenie się z czymś co jest najpotężniejsze w całej galaktyce. Nie dziwię się, że większość kopii filmu w kinie jest w 3D, jednak nawet oglądając to w normalnej wersji człowieka może rozboleć głowa. No i broń Boże dubbing! Tylko oryginalna ścieżka. Ale każdy ma odmienny gust. 

Jak dla mnie film był mega petardą i zdecydowanie trafił do TOP3 moich ulubionych marvelowych produkcji. Oczywiście bez popsa Doktora się nie obejdzie i jako prezent pod choinkę będzie idealny. Jedyne czego mogło być więcej to nawiązań do wcześniejszego życia Strange'a. Bo wiemy tylko tyle, że był genialnym neurochirurgiem, miał mega wypasiony apartament i samochód, a także ukochaną, która z nim pracowała, a on palant tego nie potrafił docenić. 


Aktorstwo nic a nic nie rozczarowuje. Obsada na najwyższym poziomie. Ale wiadomo, że film będzie dobry jak grają w nim m.in. Benedict Cumberbatch, Tilda Swinton, Mads Mikkelsen, Rachel McAdams i Chiwetel Ejiofor. 

Film koniecznie do obejrzenia. Bardzo szybko mija na nim czas, w ogóle się nie nudzi, a wręcz przeciwnie. Zaskakuje, bawi i co by się mogło wydawać dziwne ma przesłanie, że nie należy się poddawać i że jeśli jedno się kończy to nie jest to koniec świata tylko początek czegoś nowego i może nawet bardziej istotnego. 


Mi pozostaje tylko czekać na kolejne marvelowskie dziecko, czyli "Strażników galaktyki 2" i następny film, w którym pojawi się Doktor. Benedict, witamy w rodzinie Marvela i czekamy na więcej! 


P.S. Ta czerwona pelerynka jest bardzo fajna. Udusi jak trzeba, ale także sama z siebie otrze łzy. Serio, chcę taką! Kto mi kupi, kto mi kupi?! Będę bardzo wdzięczna, a bestia jest podobno wybredna co do ludzi.

P.S.2. Stan Lee jak zwykle przyczajony tygrys, ukryty smok. 

piątek, 21 października 2016

Z rodziną tylko na zdjęciu, czyli Prosta historia o morderstwie

Będąc na poprzednich dwóch filmach w kinie na ekranie podczas zwiastunów zawsze lądował trailer "Krótkiej historii o morderstwie". Pierwszym razem stwierdziłam, że chyba jednak nie, drugim razem, że ewentualnie, a trzecim razem, oglądając już w domu na YT stwierdziłam, że spoko, jak się zdarzą darmowe bilety to obejrzę. Tak też się stało, wygrałam bilety na pokaz przed premierowy i zabawę czas zacząć. Dodatkowo we wtorek obejrzałam wywiad z Chyrą i po usłyszeniu "film jest brutalny i wieje warsztatem Smarzowskiego" stwierdziłam, że ok, spróbuję (chociaż całym serce NIENAWIDZĘ filmów Smarzowskiego), najwyżej wyjdę z sali.

Po pierwszych pięciu minutach filmu zdałam sobie sprawę, że gdzieś już taki klimat widziałam. Po kolejnych piętnastu już wiedziałam. Jakiś czas temu oglądałam "Cień"  i to właśnie tam był ten klimat. Ciągła zagadka, napięcie, przeskakiwanie z kadru na kadr. Do tego bardzo specyficzna muzyka, która wprowadzała w stan lekkiej psychozy. Jednak tutaj było coś innego, coś co jednocześnie cholernie mnie interesowało, a z drugiej uwierało.


W filmie poznajemy rodzinę. Małżeństwo oraz ich trzech synów. Ojciec policjant, matka bliżej nieokreślone zajęcie (zakładam, że całkowicie poświęcała się opiece najmłodszemu głuchoniememu synowi), a najstarszy syn właśnie kończy szkołę policyjną i wraca w rodzinne strony, by rozpocząć pracę z ojcem. To tak w skrócie. Już od pierwszych minut konwencja filmu jest inna. Historię poznajemy od tyłu, czyli wydarzenie, które zmienia wszystko otrzymujemy w pierwszych minutach. 

Punktem wyjścia jest tajemnicza śmierć rodziców młodego policjanta. Oczywiście staje się on głównym podejrzanym, bo w trakcie filmu dowiadujemy się, że ma ku temu powody. Szczególnie skłonny byłby zabić ojca, który katował matkę i był alkoholikiem. Niby przykładny obywatel, dobry funkcjonariusz, a swoje za uszami każdy ma.



Czytając wiele opisów filmu co trochę pojawiały się stwierdzenia, że to brutalny thriller, mnóstwo w nim zwrotów akcji czy też drastycznych bójek. Cóż, jeżeli drastycznym thrillerem nazwiemy różnie rozwijającą się intrygę kryminalną skorumpowanego miasta no to nie wiem, czy byłam na tym samym filmie. Owszem, otrzymujemy prawdziwą rzeczywistość małego miasteczka, gdzie każdy każdego zna, a ręka rękę myje, tylko czy to od razu sugeruje, że to brutalny thriller? Tak samo sceny bójek. Dwa razy na ekranie ktoś komuś rozciął łuk brwiowy, dostał pałką w głowę albo z pięści w brzuch. Gdy usłyszałam, że film jest inspirowany produkcjami Smarzowskiego to od razu, z miejsca, spodziewałam się latających kończyn, odpadających uszu czy wymiocin na każdym kroku. Nic z tego nie było. Wiadomo, że reżyser, "Krótkiej historii..." Arkadiusz Jakubik jest jednym z naczelnych aktorów Smarzowskiego, ale w reżyserce daleko mu do niego i wszechobecnej rozpierduchy.


Film jest przyzwoitym kryminałem, który zdradza ukryte relacje zarówno rodzinne jak i służbowe. Uważny widz nawet wyłapie kwestię "kto z kim przystaje takim się zdaje", czyli młody policjant pod wpływem zachowań ojca, ale i pracy czy też zmęczenia całą sytuacją, zaczyna się zmieniać w despotycznego seniora rodu. Na szczęście w porę się opamiętuje. 

Jeśli chodzi o obsadę to stwierdzam z radością, że to był bardzo dobry wybór. Filip Pławiak jako młody policjant Jacek, Andrzej Chyra jako jego ojciec i Kinga Preis jako matka to drugie dobre ekranowe trio jakie przyszło mi w tym roku podziwiać w polskim kinie. Pozostałe kreacje aktorskie też dobre, trochę stereotypowe jak na polskie kino. Ale prowincja to prowincja, tam wszystko biegnie swoim trybem. 


Całość naprawdę bardzo interesująca, jeśli się nie czyta tych wszelkich opisów dystrybutorów i innych producentów. Po prostu trzeba iść i samemu się przekonać jak to naprawdę wygląda. Rozwiązania zagadki, czyli sprawcy morderstwa próbowałam się domyślić w połowie filmu. W dobrych rejonach szukałam, ale niecelnie. Jednych może to zaskoczyć, a inni się po prostu w pewnym momencie zorientują. Moja czujność została uśpiona dzięki czemu odczułam zaskoczenie. I to było dobre.

czwartek, 13 października 2016

To chyba nie ta stacja, czyli Dziewczyna z pociągu

Wiele osób mówi, że książka zawsze jest lepsza od filmu. W wielu przypadkach się z tym zgadzam, ale mam też jeden naczelny przykład, gdzie to film zmiażdżył książkę (mam tu na myśli "Poradnik pozytywnego myślenia"). Kupując jakiś czas temu "Dziewczynę z pociągu" w ramach prezentu na święta, liczyłam, że to będzie naprawdę dobra lektura. Sami mistrzowie gatunku polecali, więc czemu by im nie zaufać? No właśnie, nie ufaj nikomu, szczególnie ukochanemu pisarzowi, parafrazując zdanie przyświecające "Zachowaj spokój" Cobena. Nie wiem czy "DzP" to zła książka czy to może ja się już tyle tego naczytałam, że mój szósty zmysł wyczuwający morderców obudził się już w okolicy setnej strony i zdradził mi, kto zabił jedną z bohaterek. Przez to, że wiedziałam już kto był sprawcą, po zakończeniu poczułam się jak oszukane dziecko, któremu w zamian za zrobienie zastrzyku obiecują duże lody, a ono zostaje potem tylko poklepane po ramieniu. Książka mnie nie porwała, wręcz przeciwnie, na jakiś czas przez nią porzuciłam kryminały i thrillery.

Kiedy czytając książkę dowiedziałam się, że ma powstać film miałam mieszane uczucia. Z jednej strony byłam ciekawa co z tego z robią, a z drugiej, gdzieś mnie to zaczęło uwierać, że co by się w księgarniach nie pokazało i było hitem, od razu zostaje przeniesione na ekran. Mimo wszystko obiecałam sobie, że pójdę do kina, żeby zweryfikować odczucia po lekturze. I w tym momencie mogłabym napisać, że film był taki sam jak książka, czyli beznadziejny, dziękuję, dobranoc. Jednak tego nie zrobię. Spróbuję wytłumaczyć jaki mam problem z "Dziewczyną z pociągu".


Podstawowym problemem zarówno w książce jak i w filmie jest dla mnie główna bohaterka. To takie cholernie męczące jak na każdej stronie czytasz, że Rachel jest albo nawalona albo właśnie pije, by po raz kolejny o czymś zapomnieć. Ja rozumiem, że kobieta ma problemy i sobie z nimi nie radzi, ale no bez przesady. Owszem, w filmie może było to mniej pokazane (była jakaś trzeźwiejsza), ale książka była tym naszpikowana po brzegi. Chociaż w ekranizacji bardzo mi się podobało, że popijała wódkę z takiego plastikowego pojemnika na wodę, a nie z oryginalnej butelki. Przyznaję, oryginalny pomysł, zaimponowali mi. 

Kolejnym dziwnym aspektem był fakt, że główna bohaterka stworzyła sobie historię, wokół której zaczęło kręcić się jej życie. W pewnym domu, obok którego kiedyś mieszkała, żyło sobie małżeństwo, któremu ułożyła "swoją" historię, wykreowała ich i zrobiła to tylko w oparciu o to, że przez kilkadziesiąt sekund dziennie na nich patrzyła. Ok, ludzie mają różne obsesje i zainteresowania, ale ona nie miała szesnastu lat, żeby się bawić w wyimaginowane historyjki. Ale nie można jej odebrać jednego, tworzyła piękne rysunki podróżując.


Trochę mnie zdziwiło i rozczarowało, że akcja filmu przeniosła się do Nowego Jorku, a nie toczyła się tak jak pierwotnie w książce w Londynie. Zaburzyło mi to pewny obraz, który widziałam czytając, ale skoro reżyser ze scenarzystą tak sobie zażyczyli to ich sprawa. 

Jeśli chodzi o obsadę to uważam, że casting się postarał. Czytając książkę, mniej więcej wiedziałam kto jest kim i kogo w danym momencie widzieć przed oczami, dlatego w kinie czułam się jakbym miała deja vu. Widziałam tą samą nudną i męczącą Rachel, wyuzdaną Megan, cichociemnego Toma, impulsywnego Scotta i tajemniczego Kamala. A to wszystko przyodziane w twarze Emily Blunt, Haley Bennett, Justina Therouxa, Luke'a Evansa i Edgara Ramireza (którego z każdym kolejnym filmem lubię coraz bardziej). Przemiłym zaskoczeniem była Lisa Kudrow, która zagrała żonę byłego szefa Toma. Po niej tak pięknie widać upływający czas i to, że ewidentnie nic w tym kierunku nie robi. Jest naturalna i zdecydowanie nie odwiedza chirurga plastyka. 


Właściwie prawie wszystko co znalazło się na kartach książki trafiło do filmu. Co to oznacza? Że jeśli ktoś czytał książkę i podziela moje zdanie, będzie się po prostu nudził. Miałam momenty, że zasypiałam. Akcja ciągnęła się niemiłosiernie. Ale jeśli ktoś nie miał do czynienia z książką to jest szansa, że będzie się dobrze bawił. Bo wątpię, żeby te osoby, które przeczytały książkę i im się podobała, w filmie otrzymały coś spektakularnego. Po prostu zobaczą coś co widzieli w swojej głowie, tyle że pewnie z trochę lepszym montażem i bez zbędnych odchyłów alkoholowych. 

Ale żeby nie było, że wszystko mi się nie podoba to pragnę zwrócić uwagę na sposób wykonania pewnego morderstwa. Zostało wykonane dokładnie tak samo jak w książce co mi się niesamowicie podobało. Użyto odpowiedniego narzędzia i sposobu, który w kinie został tak pięknie i realistycznie pokazany. Po sali aż się rozniosły szepty lekkiego wstrętu czy też obrzydzenia. Cóż, widziałam gorsze rzeczy.


Film sam w sobie do najgorszych nie należy, ale szału też nie było. Zdecydowanie do obejrzenia na raz. I w tym przypadku chyba lepiej najpierw obejrzeć film niż przeczytać książkę. A może nie? Zresztą od czego by się nie zaczęło to i tak w jedną i drugą stronę otrzymamy to samo.

środa, 5 października 2016

Dziwna ta rodzina, ale jakże prawdziwa... Czyli Ostatnia Rodzina

Wpis miał się pojawić tak naprawdę w niedzielę, ale mi to nie wyszło. W niedzielę się przeprowadzałam, w poniedziałek był #czarnyprotest, a we wtorek byłam zbyt leniwa. Dlatego stwierdziłam, że jeżeli dzisiaj się za to nie zabiorę to nigdy już tego nie napiszę.

W sobotę wybrałam się z mamą do kina. Co zabawne, sama z mamą w kinie chyba jeszcze nie byłam. Od trzech tygodni powtarzałyśmy, że koniecznie musimy jechać na "Ostatnią rodzinę". W końcu dzień po premierze zabrałam mamę na seans.

Historię rodziny Beksińskich znają chyba wszyscy. A jeśli nie w całości to na pewno wiedzą, że senior rodu, Zdzisław, został zamordowany w swoim własnym domu, bo o tej sprawie było głośno w mediach. Generalnie los całej rodziny był tragiczny. Najpierw zmarła Zofia Beksińska, żona Zdzisława i matka Tomasza, która miała tętniaka i oczekiwano jedynie aż "bomba zostanie zdetonowana". Następnie, po wielokrotnych próbach samobójczych życie odebrał sobie Tomasz, by na końcu jego ojciec został zamordowany przez syna sąsiadów, który wraz z rodzicami pomagał malarzowi w radzeniu sobie z domowym obowiązkami po śmierci żony i syna.


Pierwsza scena w filmie pokazuje Beksińskiego Seniora w 2005 roku, bo potem od razu cofnąć się do 1977 roku, w którym to młody Tomek wyprowadza się od rodziców do mieszkania w bloku niedaleko domu rodzinnego i tam zaczyna wieść osobne życie. Wydawać by się mogło, że wszystko ma się dobrze, jednak to tylko pozory. Zdzisław nawiązuje kontakt z zagranicznym kupcem, Tomek stara się studiować i pracować, a do tego coraz częściej podejmuje próby samobójcze, a Zofia martwi się o syna, że ten nie radzi sobie z życiem. Oprócz tego są dwie babcie, które sobie pomału żyją i nie wybierają się nigdzie z tego świata. Jednak z minuty na minutę wszystko zaczyna się zaciskać.


Ojciec jest typowym artystą. Maluje, snuje się, prowadzi dyskusje zarówno filozoficzne jak i dość ironiczne. Matka cały czas praktycznie albo siedzi w kuchni i pali papierosy albo stara się trzymać życie swojego pierworodnego w ryzach (nawet za niego zrywa z dziewczyną). Z kolei syn jest gdzieś pomiędzy całkowitemu oddaniu się pasji, a chęci jak najszybszego zwiania z tego świata. Dlaczego? Bo tak. Bo jest nieszczęśliwy. Bo wydawać by się mogło, że sam nie wie czego chce. Osobiście, po tym co zobaczyłam w filmie stwierdzam, że chciał odebrać sobie życie, bo jak na tamte czasy miał wszystko. Miał najpotężniejszą kolekcje płyt i kaset z muzyką, a także filmów. Zdzisław nawet za swoje obrazy, które sprzedawał, nie brał pieniędzy tylko chciał, żeby załatwiano mu najnowsze wydanie muzyczne dla syna. 

Beksińscy w latach 70. czy 80 nie martwili się o pieniądze. Oni je po prostu mieli. W lodówce gościła Coca-Cola, Zofia zawsze miała papierosy, a malarz był fanem nowinek technicznych, więc na prywatny użytek miał najlepsze sprzęty elektroniczne jak na tamte czasy (zaczynając od magnetofonów kończąc na kamerach).

Sam film nie jest jakiś szczególnie obdarzony w akcje. Można by powiedzieć, że nie ma dokładnej fabuły. To po prostu wycinki z życia pewnej rodziny, której losy były tragiczne. Nie ma tu budowania napięcia, punktu kulminacyjnego, który wyrwie nas z butów. Tu od początku do końca wiadomo czego się spodziewać. Jednak ten obraz ma coś w sobie. Jest taki, że trzyma tego widza w całkowitym zainteresowaniu. I z zegarkiem w ręku nie czeka się na koniec. Chce się chłonąć każdą scenę.


Gra aktorska na najwyższym poziomie. Andrzej Seweryn jako Zdzisław Beksiński to czysty kunszt aktorski. Każda scena to perełka. Zaczynając od zwykłego "selfie w lustrze" z kamerą (tak, tak, on to znał zanim to było modne), poprzez epickie dialogi/monologi, które potrafiły zarówno rozśmieszyć jak i wzruszyć. Dzięki dyskusjom w tym filmie, nie była to produkcja, która przyprawiała o depresje. Była swego rodzaju czymś ciepłym, co częściej wywoływało uśmiech niż łzy smutku. Aleksandra Konieczna jako Zofia Beksińska była doskonała. Nawet zwykły monolog do syna zamieniała w coś istnie psychologicznego, ale nie narzucającego. Po prostu mówiła co myśli, a co odbiorca jej słów z tym zrobi to już jego sprawa. Z kolei z Dawidem Ogrodnikiem jako Tomaszem Beksińskim mam problem. Może nie na samym filmie, gdy go oglądałam, ale później, gdy po powrocie do domu przeglądałam wszystkie archiwalne zapiski coś mnie zaczęło uwierać. Ogrodnik wykreował młodego Beksińskiego trochę tak, jakby ten był gdzieś na pograniczu nerwicy i autyzmu. A gdy obejrzałam z nim dokument "Dziennik zapowiedzianej śmierci" dostrzegłam, że Tomek był trochę inny. Jego wypowiedzi nie były niczym skrępowane, kamery się nie obwiał, a o muzyce i filmie mówił tak, jakby nic poza tym nie było. W dokumencie także wypowiadali się jego znajomi, a film sprawił wrażenie jakby przyjaciół zupełnie nie miał. W filmie głos też miał jakby zagubiony, a na archiwalnych nagraniach nie dało się tego odczuć. Może różnica polega na tym, że pokazano to jaki był w domu, a nie jaki był pośród ludzi, z którymi mimo wszystko mało przebywał. Tylko z drugiej strony, skąd wiadomo jaki w domu był naprawdę skoro w czterech ścianach był tylko z rodzicami i babkami? No, ewentualnie z dziewczyną.


No i nie mogę zapomnieć o jeszcze jednym, bardzo istotnym aspekcie. Ścieżka dźwiękowa. Dzięki zwiastunowi przypomniałam sobie o pięknej piosence jaką jest "Night in white satin" The Moody Blues. Genialny utwór, który tak naprawdę przybiera na sile, gdy słucha się go w samotności i całkowitej ciemności. Drugim utworem, który doskonale nadał charakteru filmowi jest "Dancing with tears in my eyes" Ultravox. Pamiętam jak wiele lat temu jechaliśmy samochodem i tata puszczał ten utwór z kasety. Aż przeszły mnie w kinie dreszcze. 


Film warty zobaczenia. Wbija się w pamięć i zostaje. Nie ucieka zaraz po opuszczeniu sali kinowej. I tylko żal, że nie jest to polski kandydat do Oscara. Oj bardzo żal...