piątek, 26 grudnia 2014

Jak się dowiedzieć, by się dowiedzieć i nie być bezczelnym? Czyli coś o biografii idola...

Wiem, że tegoroczne Święta Bożego Narodzenia dobiegają już do końca, ale chciałabym złożyć Wam spóźnione życzenia. Wszystkiego najlepszego, zdrowia, szczęścia, pomyślności i spełnienia marzeń w nadchodzącym 2015 roku! A jako prezent mam dla Was parę słów o pewnej książce, którą skończyłam wczoraj czytać...

Z biografiami, bo o tym dziś mowa, mam pewien problem. Jak można się brać za napisanie biografii osoby, która jeszcze żyje i dodatkowo nadal jest aktywna zawodowo (mam tu na myśli aktorów, piosenkarzy, pisarzy, sportowców, itp.)? A jeszcze większą porażką jest tworzenie takiej książki, gdy artysta nawet nie osiągnął pełnoletności (patrz: Justin Bieber)? Cóż, na usta się ciśnie tylko jedno: kasa, kasa, kasa... Generalnie rzadko sięgam po biografie (mam na tu na myśli te naprawdę dobre i wartościowe) i sama nie wiem czemu. W końcu lubimy się zagłębiać w życie innych osób. Ale odkąd mam obsesję na punkcie pewnych osób to dorobiłam się dwóch, a właściwie trzech takich książek i na pewno kiedyś o nich coś napiszę.

Gdy we wrześniu na stronie Empiku dowiedziałam się, że w Polce ukaże się biografia Benedicta Cumberbatcha (to ten pan grający Sherlocka w serialu BBC) stwierdziłam, że co by się nie działo i jak bardzo bym nie miała pieniędzy muszę kupić tą książkę. Gdy zbliżał się dzień premiery, postanowiłam zamówić książkę (w paczce znalazły się jeszcze trzy sezony Sherlocka na DVD i jednocześnie moja świnka skarbonka straciła swoja całą zawartość) i w spokoju oczekiwałam na nadejście paczki. Zakupy odebrałam po trzech dniach i od tej pory książka wędrowała ze mną wszędzie. Czytałam w każdym możliwym miejscu z samochodem włącznie. Jednak po dwóch dniach musiałam książkę odłożyć na półkę na całe trzy miesiące ze względu na studia. I tak stała sobie na półce w akademiku i czekała aż do niej powrócę. W końcu na dzień przed wyjazdem do domu na święta bardzo mi się nudziło i wróciłam do lektury. Kiedy kończyłam sobie jeden z rozdziałów pomyślałam: "Po jaką cholerę ktoś napisał tą książkę? Żeby kasę trzepać?". Najwyraźniej tak. Otóż z początkiem listopada książka straciła na aktualności, gdyż Benedict Cumberbatch ogłosił swoje zaręczyny. Dodatkowo pojawiły się informacje o nowych filmach w jakich aktor weźmie udział. Fakt, na końcu książki jest kilkadziesiąt stron o jego dotychczasowej filmografii i pojawiają się tam zapowiedzi, ale nie są one całkiem aktualne. Rozumiem, że książka powstała jakiś czas temu i nie o wszystkim autor wiedział lub został poinformowany, ale jaki jest wtedy sens pisać taką książkę?

Za to jeśli chodzi o informacje zawarte w tej pozycji to autor nie odkrył niczego nowego. Oczywiście, jeśli nikt wcześniej nie miał do czynienia z Cumberbatchem to dla niego będzie to nowość i zapewne interesująca lektura, jednak ja się przyznaję do tego, że jestem Cumberbitch (obsesyjna fanka, pozdrawiam) albo Cumbercollective (to określenie dla swoich fanów woli sam Benedict) i wszystko co zostało opisane było mi wcześniej znane. Czasami miałam wrażenie, że autor po prostu przeczytał jakieś notki na Wikipedii albo stronach, gdzie opisuje się sylwetki aktorów, do tego zagłębił się w wywiady, które udzielił aktor i twórcy filmów, przy których pracował, a na koniec skopiował to wszystko do Worda i zaniósł do wydawcy. Ale jeśli ktoś jest zwykłym laikiem w tej kwestii to książka jest godna polecenia.

Jest też druga książka o Cumberbatchu, ale jeszcze się jej nie dorobiłam i nie wiem czy się dorobię, bo jeśli ma ona wyglądać tak samo i ma zawierać te same informacje co ta to raczej sobie podaruję. Wygląda na to, że w dobie Internetu pisanie i kupowanie tego typu książek nie ma sensu. Chyba, że zostałaby ona stworzona przez jakiegoś bliskiego biografa artysty, który przebywał z nim przez większość każdego dnia. Taką osobą mogłaby być np. żona, matka, ojciec albo siostra.


Generalnie w książce nie zabrakło niczego co możemy znaleźć w Internecie, jednak ja myślałam, że skoro ktoś zabiera się za pisanie takiego utworu to zdradzi czytelnikowi coś więcej niż jest wiadomo. Ale to nie jest nawet autoryzowane, więc nie ma na co liczyć. A książka została dokończona przeze mnie wczoraj i postawię ja na półce na regale w honorowym miejscu, ale tylko z jednego powodu... Na okładce jest Benedict. 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Poskromić smoka! - Czyli poznajmy Hobbita...

Przez całe moje jakże krótkie i nudne życie przysięgałam sobie, że nigdy, przenigdy nie przeczytam książki fantazy. Zrobiłam to tego lata. Właściwie nosiłam się z tym zamiarem od marca, gdy odkryłam, że w filmowej adaptacji „Hobbita” zgrał Martin Freeman (uwielbiam tego faceta!). Ale przysięgłam sobie, że najpierw przeczytam książkę, a dopiero potem obejrzę film, bo nie ma nic gorszego niż w pierwszej kolejności zabrać się za ekranizację.

W lipcu tego roku siedziałam u mojej kuzynki i zauważyłam, że na regale stoi owa interesująca mnie powieść, czyli „Hobbit”. Kilka dni później napisałam do niej SMS czy nie zechciałaby mi pożyczyć książki. Zgodziła się i na drugi dzień miałam ją w swoim posiadaniu. Połknęłam ją w trzy dni siedząc w pracy i byłam bardzo zaskoczona. Po pierwsze zakochałam się w tej książce, mimo iż 3/4 jej treści to opis wędrówki i czasami bywało nudno. Po drugie dopadło mnie zdziwienie: w jaki sposób z jednego, trzynastostronicowego rozdziału można zrobić prawie trzygodzinny film? Okazało się, że można (ale nie mogę się na ten temat  wypowiadać, bo drugiej części filmu, czyli „Hobbit: Pustkowie Smauga” jeszcze nie widziałam. Wiem, wiem, co za fan ze mnie?). Smaug, który na całą książkę wypowiada może z pięć zdań jest głównym obiektem drugiej części filmowej trylogii. Cóż, albo reżyser i scenarzyści popłynęli albo dokonał się cud.

Ale w tej chwili chodzi mi raczej o książkę. Oczywiście czytając miałam przed oczami Martina Freemana jako Bilbo Bagginsa (tak to jest jak w Internecie się człowiek naogląda gifów i grafik). Uroczy mały Hobbit z owłosionymi stopami. Kiedy skończyłam czytać zrobiło mi się smutno, że to już koniec i moim priorytetem stało się to, żeby jak najszybciej zakupić swój własny egzemplarz i przeczytać to jeszcze raz. Chciałam tego dokonać jak tylko we wrześniu wrócę do domu, ale stało się coś co ku mojej radości pokrzyżowało mi plany…

Pod koniec sierpnia miałam przyjemność obchodzić urodziny. A dzień przed tą datą moja kuzynka robiła mi podchody w postaci pytań o to, o której kończę pracę w urodziny, co będę wtedy robić, itp. Wiedziałam, że coś kombinuje tylko nie wiedziałam co (pozdrawiam Cię, Kasieńko!). Gdy przyszłam już do swojego pokoju trzeźwieć po małej imprezie przygotowanej przez babcię i oglądać „Młodych gniewnych”, usłyszałam, że pod bramą ktoś zaparkował samochód. Wyleciałam na schody, a zza domu wyszły moje dwie kuzynki i ciocia. Złożyły mi życzenia i wręczyły kwiaty oraz prezent. Zajrzałam do środka i ucieszyłam się jak dziecko, bo dostałam mój własny, ślicznie wydany (okładka wyglądała jak stara księga) egzemplarz „Hobbita”. Uściskałam raz jeszcze moją kuzynkę, a przez resztę wieczoru nie mogłam się napatrzeć i nawąchać (mam takie zboczenie, wącham książki) mojego prezentu. Po czym stwierdziłam, że jest tak ładnie wydana, że szkoda jej czytać. Póki co stoi na jednej z półek na regale (w towarzystwie Sherlocka Holemsa, a jakżeby inaczej!) i czeka na powtórne przeczytanie.

Sama książka to opis przygód spokojnego hobbita Bilbo Bagginsa. Żyje on sobie w swojej norce, uwielbia dobrze zjeść i generalnie nie przejmować się niczym. Jednak wszystko się zmienia, gdy do jego drzwi puka czarodziej Gandalf i oznajmia mu, że wybrał go do odbycia wraz z krasnoludami podróży w celu odzyskania skarbu, który ukradł i nad którym piecze trzyma Smaug. Początkowo Baggins zdecydowanie odrzuca propozycję, aby potem się zgodzić i rozpocząć przygodę życia…
Ale jeszcze na moment wrócę do filmu. 28 listopada na TVN-ie została wyemitowana pierwsza część filmu. Jak tylko pojawił się zwiastun w telewizji (chyba na miesiąc przed) to zadzwoniła do mnie moja mama i radośnie oznajmiła: „Hobbit będzie na TVN-ie”. Po tych słowach zaczęłam piszczeć jak psychofanka, aby po chwili usłyszeć: „Wiedziałam, że się będziesz cieszyć”. Od razu zaznaczyłam, że tego dnia zajmuję telewizor, porywam pilota i odbędzie się seans. Automatycznie oznaczało to, że moi rodzice będą skazani na oglądanie tego razem ze mną. I tak też się stało. Początkowo nie sądziłam, że mama również będzie to oglądać, ale obejrzała. Oczywiście powiedziała (muszę zacytować!), że: „Czy my naprawdę musimy oglądać tych potwornickich?”. Cóż, musieliśmy. Co do mojego taty to jest on wielkim fanem Sapkowskiego i Pilipiuka (nie wiem czy o tym pisałam), więc stwierdził, że może obejrzeć, czemu nie? I tak wspólnie przebrnęliśmy przez trzy i pół godzinny seans (podziękujmy TVN-owi za łączne czterdzieści minut reklam). Natomiast w najbliższy piątek w większości polskich kin odbędzie się maraton z „Hobbitem”, ponieważ 25 grudnia w naszym kraju nastąpi premiera trzeciej i ostatniej części filmu. Podczas maratonu będzie prapremiera i będziemy mogli obejrzeć „Bitwę pięciu armii” o tydzień wcześniej. Także już nie mogę się doczekać, by spędzić dziewięć godzin w kinie na nocnym pokazie filmowym. Trzymajcie kciuki, żeby udało mi się zwędzić plakat z Bilbem!

A Wam gorąco polecam zapoznanie się z książką (z filmem też). Sięgajcie po książki fantazy i nie martwicie się, że może być nudno. Może być wręcz przeciwnie. Watro się przełamać, bo może to być nasza nowa miłość…


P.S. Jak będziecie czytać książkę (może ktoś się skusi?) to zwróćcie uwagę, że w powieści nie ma ani jednej osobniczki płci pięknej, a z kolei w filmie na tak ową trafimy. Cóż, kto reżyserowi zabroni wprowadzania zmian? 

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Wróćmy do czasów, gdy wszyscy byliśmy dziećmi! Czyli idealny prezent na Mikołajki!

Z czym nam się kojarzy Francja? Z Wieżą Eiffla? Z Champs-Élysées? A może z jadalnymi kasztanami i bagietką? Otóż, Moi Drodzy, w moim przypadku jest zupełnie inaczej. Z tej okazji, że w sobotę obchodziliśmy Mikołajki mi przychodzi do głowy tylko jedno: René Goscinny i Jean-Jacques Sempé, czyli ojcowie pewnego uroczego chłopca o imieniu Mikołaj. Moje dzieciństwo bez tego uroczego rozrabiaki byłoby bardzo nudne. Pierwszą książkę zatytułowaną po prostu „Mikołajek” poleciła mi pani z biblioteki w podstawówce, a potem to już się zakochałam i samo poszło. Kolejne tomy chłonęłam jak gąbka. A najgorszą rzeczą wtedy było dla mnie to, że na całą szkołę był tylko jeden egzemplarz „Wakacji Mikołajka” i trzeba było czekać w długiej kolejce, żeby móc ją przeczytać. Mi na szczęście posiadanie jej przypadło na ferie zimowe, więc byłam bardzo szczęśliwa, bo nie zostałam skazana na nudę.

Pamiętam, gdy pojawiły się w księgarniach „Nowe przygody Mikołajka”. Potężny tom, który zawierał w sobie jeszcze więcej interesujących historyjek. Spędziłam cały tydzień nad jeziorem czytając i czytając. Wolałam siedzieć w namiocie i wertować książkę niż iść popływać albo łowić ryby (tak, tak, swego czasu uwielbiałam to robić!). Jednak jest najstraszniejsze wspomnienie związane z Mikołajkiem. Drugi tom „Nowych Przygód Mikołajka” wychodził właśnie na Mikołajki, gdy byłam w szóstej klasie podstawówki. Od miesiąca prosiłam Mikołaja, a właściwie rodziców o tą książkę na 6 grudnia. Niestety moi rodzice nie spełnili mojej prośby i byłam mocno rozczarowana. Dodatkowo zrobiło mi się przykro, gdy okazało się, że moja najlepsza przyjaciółka ową książkę dostała właśnie w prezencie. Szczerze mówiąc popłakałam się wtedy. Ale że miałam (i nadal mam!) wspaniałą przyjaciółkę oznajmiła mi, że podzieli się nią ze mną i będziemy ją razem czytać. Poszłyśmy do pana od historii i poprosiłyśmy go o zgodę na czytanie na jego lekcji. Zgodził się pod warunkiem, że będziemy cicho. Rozradowane usiadłyśmy w ostatniej ławce i czytałyśmy całe czterdzieści pięć minut. Za to moi rodzice zrehabilitowali się i dostałam książkę pod choinkę.

A o czym jest sama książka? Jak sugeruje tytuł o Mikołajku, który jest jednocześnie narratorem wszystkich opowiadań. To uroczy chłopiec, który mieszka wraz z rodzicami we Francji. Chodzi do jednej z męskich szkół i ma mnóstwo przygód. Jego najlepszym przyjacielem jest Alcest, który ciągle je i jest gruby, a ukochaną, do której wzdycha (oczywiście nie przyznaje się do tego publicznie) jest jego sąsiadka Jadwinia. Ma też kilku kolegów, m.in. Kleofasa, który jest najgorszym uczniem w klasie, ale jako jedyny ma telewizor w domu, Euzebiusza, który jest najsilniejszy i lubi dawać fangi w nos, Gotfryda, którego tata jest bardzo bogaty, dzięki czemu chłopiec ma wszystko czego tylko zapragnie. Jest także Rufus, którego tata jest policjantem, Maksencjusz, który szybko biega i ma ciągle brudne kolana oraz Joachim, który świetnie gra w kulki. W klasie jest również Ananiasz, którego nikt nie lubi, bo jest pupilkiem wychowawczyni i ma najlepsze oceny w klasie, a do tego nosi okulary i nie można go bić. W opowiadaniach pojawia się jeszcze kilku innych bohaterów np. Rosół (opiekun w szkole), Bunia (babcia Mikołaja), Pan Blédurt (sąsiad chłopca, który lubi się przekomarzać z jego tatą).

Kilka lat temu (niestety dokładnie nie pamiętam kiedy, ale to chyba było na początku mojej edukacji w liceum) została wydana książka pt.: „Nieznane przygody Mikołajka”. Jest to zbiór dziesięciu opowiadań opatrzonych kolorowymi akwarelami (o ile się nie mylę). Niestety ze smutkiem muszę stwierdzić, że przedstawienie obrazków z książki w kolorze nie trafiło do mnie. Wolałam, gdy były one klasyczne, czarno-białe poprowadzone jakby jedną, grubą, czarną kreską. Może i jestem starodawna, ale wolę to co klasyczne i sprawdzone.

Ostatnio byłam w Empiku i w dziale z prezentami znalazłam cudowne wydanie wszystkich opowiadań z tomu pierwszego i drugiego „Nowych przygód Mikołajka” i gdyby nie to, że mam każdy tom osobno to nie wahałabym się i zakupiłabym tą książkę. Ale mam zamiar w najbliższym czasie zarazić mojego młodszego kuzyna opowiadaniami o Mikołajku, to może będę miała gest i kupię mu to wielkie tomisko. A co mi tam!

Na dowód tego, że Mikołajek stał się kultowy można obejrzeć przygody małego bohatera na ekranach kinowych. Powstały już dwa filmy o francuskim łobuziaku. Na pierwszym filmie byłam w kinie i przytrafiła mi się zabawna sytuacja, bo na seans wybrałam się sama, ja człowiek 16-letni (to było parę lat temu), a dookoła mnie same 11-latki i młodsze dzieci. Cóż, taki tam komizm. Ale śmiałam się równie głośno co oni. A drugą część niestety nie było mi dane iść do kina, bo wyszła ona w tym roku w wakacje, a ja w tym czasie pracowałam, a do najbliższego kina, w którym grano film miałam ok. 40 km. Ale od czego jest wydanie DVD? Obiecuję nadrobić.


Ja ze swojej strony gorąco polecam historyjki o Mikołajku i to nie tylko dzieciom, ale i dorosłym. Każdy w nich znajdzie coś dla siebie i będzie się śmiał z czegoś innego. Książki jak najbardziej idealne na prezent pod choinkę albo na Mikołajki.