Są takie filmy, na które się długo czeka. Są też takie filmy, na które się idzie dla aktorów i są też takie filmy, na które warto iść, bo tak. "Światło między oceanami" łączy w sobie te trzy rzeczy. Do tego po raz pierwszy w życiu szłam do kina nie dla aktora, a dla aktorki. Żeby nie było, Michaela Fassbendera uwielbiam (szczególnie po roli we "Wstydzie"), ale tutaj chciałam iść patrzeć na Alicię Vikander. Chociaż muszę się przyznać, że jak pierwszy raz obejrzałam zwiastun to stwierdziłam, że chyba jej ten film nie wyjdzie i rola będzie katastrofą. Na moje szczęście grubo się pomyliłam.
Ja się wcale nie dziwię, że po tym filmie państwo aktorzy zostali parą w prywatnym życiu. Oni są tacy piękni i bije od nich taka chemia, że wydawać by się mogło, że oni tego nie zagrali, a byli po prostu sobą. Z drugiej strony bohaterowie, których zagrali byli tak bardzo nie z obecnych czasów. Jak obserwowałam bohatera granego przez Fassbendera, gdzieś z tyłu głowy miałam obraz mojego dziadka. Małomówny, powściągliwy, zgadzający się na wszystko (trochę dla świętego spokoju), do tego przystojny, ze swego rodzaju mądrością życiową i czymś takim w zachowaniu i wychowaniu czego w obecnych czasach u mężczyzn się nie uraczy.
W końcu akcja filmu toczy się w latach 20. XX wieku. Bohater wojenny Tom Sherbourne decyduje się przyjąć posadę latarnika na bezludnej wyspie. W międzyczasie poznaje piękną Isabel, z którą bierze ślub i razem zamieszkują w domu niedaleko latarni. Ich miłość kwitnie, a największym pragnieniem staje się dziecko. Po dwóch poronieniach Isabel się załamuje i niczym grom z jasnego nieba pojawia się okazja, by zdobyć upragnione szczęście. Do wyspy dobija łódka z martwym mężczyzną i płaczącym niemowlęciem. Isabel namawia męża, by zatrzymali dziecko, jednocześnie zmuszając go do złamania zasad, by nie zgłaszał tego w raporcie. Jednak ich szczęście nie trwa długo. Podczas chrzcin dziecka, Tom dowiaduje się, że od miesięcy matka niemowlaka bezskutecznie próbuje je odszukać. Od tego momentu rozpoczyna się walka z własną psychiką i sumieniem.
Film można podzielić na dwie części. Pierwsza, trwa mniej więcej do połowy filmu, gdzie zatapiamy się w przepięknej sielance (no poza dwoma momentami). Śledzimy początek związku Isabel i Toma, potem kibicujemy im, aby spełniło się ich największe marzenie, a kiedy mają już upragnione dziecko przyglądamy się uroczej rodzinie, która jest pełna miłości i ciepła. Rozczulające są momenty, gdy bohater grany przez Fassbendera pokazuje swojej córce świat, bawi się z nią i najzwyczajniej w świecie sprawuje nad nią opiekę. Druga część filmu to patrzenie jak ludzkie szczęście znika, bo wyrzuty sumienia są silniejsze. W pewnym momencie siedziałam na kinowym fotelu i po prostu myślałam jakim idiotą jest główny bohater. Zresztą o Isabel też tak pomyślałam i to nie raz.
Nie ukrywam, że zakończenie filmu, można by było rozszyfrować trochę wcześniej niż w połowie, ale jak się potem okaże to nie będzie taka oczywista sprawa. Początkowo obstawiałam coś zupełnie innego i jakież było moje zdziwienie, gdy twórcy wynaleźli zupełnie inne rozwiązanie. Oczywiście poryczałam się jak bóbr (ostatnio coś jest ze mną nie tak pod tym względem). Wyłam ja i wszystkie babcie emerytki obecne na sali kinowej. Nikt inny. Ech...
Jestem bardzo ciekawa w jak dużym stopniu film pokrywa się z treścią książki, bo ostatnio jakoś nie mam szczęścia do zgodności tych obu wytworów. Trzeba się jakoś w książkę zaopatrzyć, ale to w swoim czasie.
Poza doskonałą grą aktorską w tym filmie urzekła mnie jeszcze jedna rzecz. Widoki, widoki, widoki. Nie jestem pewna czy to zasługa montażu, dobrego oka operatora czy po prostu piękna australijsko-nowozelandzkich wybrzeży, ale po prostu się zakochałam. Przepiękne pejzaże, szalejący albo spokojny ocean, rybackie miasteczko, a nawet domy tamtego czasu. Wszystko proste, ale w ciepłych barwach, pokazujące, że nie tylko aktorzy grają tutaj pierwsze skrzypce. Aż zapragnęłam pojechać do Australii albo Nowej Zelandii. Może kiedyś się uda, jak już pojawi się ten bogaty mąż z Holiłudu.
Film przepiękny, pokazujący siłę uczucia, a także to, że zdesperowany człowiek jest w stanie zrobić wiele. Do tego połączenie bezgranicznego szczęścia oraz nieszczęścia. Walki o siebie samego jak i o osoby, które się kocha najbardziej na świecie. Warto iść do kina. Jak nie dla fabuły to dla aktorstwa, a nawet żeby tylko popodziwiać widoki jakie serwuje nam operator. Aha i pamiętajcie o chusteczkach higienicznych, mogą się przydać.
P.S. A jutro jest szansa, że pochwalę się czymś związanym z filmem na fanpage'u na Facebooku. :)
W moim życiu jest kilka popkulturalnych rzeczy albo osób, które w jakiś sposób ukształtowały to kim jestem. Między innymi to Sting i jego muzyka. Historii mojej miłości do tego artysty nie będę opisywać, bo zrobiłam to już tutaj, jednak nadszedł długo wyczekiwany moment, którego nie mogę pozostawić bez żadnego komentarza. Po 10 latach Sting nagrał płytę z zupełnie nowym materiałem, który nie jest ani staroangielskimi pastorałkami ani utworami do musicalu o jego rodzinnych stronach. To po prostu czysty, studyjny album, który jest niby czymś nowym, a jednak wydawać by się mogło, że gdzieś już to słyszeliśmy.
Z nową płytą Stinga jest też trochę jak z naszym ukochanym wujkiem z Ameryki (niestety nie mam takiego, ale załóżmy, że mogłabym mieć). Z wujkiem się dawno nie widzieliśmy, ale jesteśmy jego ulubieńcami, wie co lubimy, a my wiemy, że zawsze przywozi nam najfajniejsze prezenty, których prawdopodobnie nikt inny nie będzie miał. Do tego zawsze, gdy wiemy, że ma przyjechać to siedzimy z nosem w oknie i czekamy, by pierwsi wybiec na ulicę i przywitać go najgłośniejszym okrzykiem radości na jaki nas stać. Ja na ten album czekałam odkąd się dowiedziałam, że Sting szykuje nowy materiał, a gdy pojawił się singiel to byłam pewna, że warto czekać, że wujek znowu nas nie zawiedzie.
Długo zastanawiałam się w jaki sposób ugryźć ten wpis i doszłam do wniosku, że najlepiej będzie przedstawić każdą piosenkę po kolei. Już w tym miejscu zachęcam do przesłuchania płyty, co po części umożliwię.
1. I Can't Stop Thinking About You
Singiel promujący płytę. Pierwszy utwór, który można było usłyszeć w radio. Kawałek porywający, bardzo energetyczny i wiadomo, że na koncertach porwie tłumy. Zdecydowanie czuć tu Stinga z czasów The Police, kiedy to wraz z kolegami z zespołu szalał na scenie i w teledyskach, a jedyne co było widać w jego oczach to obłęd i całkowite oddanie dla muzyki. Tekst może nie jest jakiś szczególnie dający do myślenia, po prostu ma się rymować i wpadać w ucho. A do tego najsłynniejsza gitara na świecie, którą usłyszę nawet jak będzie przejeżdżał TIR z czołgiem, a nad głową będzie leciał samolot. Prolog taki jaki powinien być.
2. 50,000
To utwór z pięknym, mocnym gitarowym początkiem, ale gdy tylko Sting zaczyna śpiewać, wszystko się uspokaja i po prostu opowiada historię. Tekst ewidentnie dotyczący bycia na szczycie i tego, że mimo iż tabloidy i portale plotkarskie będą na artystów wylewać wiadra pomyj to tak naprawdę dla nich najważniejsi są ich fani i to oni decydują o tym czy coś jest dobre czy nie pojawiając się na koncertach i słuchając ich muzyki. Myślę, że ten tekst jest w dużym stopniu zaczerpnięty z przeżyć samego wokalisty.
3. Down, Down, Down
Utwór, który swoim brzmieniem trochę przenosi nas na pogranicze ostatnich ballad The Police, a początków solowej kariery Stinga. Smutek w tekście to poniekąd czasy płyt gdzieś pomiędzy The Soul Cages, a Mercury Falling. A może po prostu mi się tylko tak wydaje i to piękna ballada o samotności i tęsknocie?
4. One Fine Day
Pogodny utwór, który jest w dziwny sposób odprężający i motywujący jednocześnie. Tekst daje do zrozumienia, że życie to ciągłe wybory, a my czasami po prostu potrzebujemy jednego dnia dla siebie, gdzie nie będziemy musieli o niczym decydować i najzwyczajniej w świecie pozwolić, by czas biegł swoim torem, a nawet pozwolić mu, by pozamieniał niektóre sprawy w bardziej nierealne. Może kiedyś świat będzie wolny od wszystkiego i sam będzie decydował czego chce.
5. Pretty Young Soldier
Nie wiem czemu, ale ta piosenka w wyobraźni przenosi mnie na peron dworca ze starych filmów, na którym to stoją płaczące dziewczyny żołnierzy i machają swoim pięknym chłopcom chusteczkami szlochając, a panowie, gdzieś na twarzach mają szerokie uśmiechy, a w głębi duszy cierpią, że pozostawiają ukochane. Jednak melodia jest tak pogodna, że nie sposób przy niej płakać. Raczej daje ona nadzieję.
6. Petrol Head
Zdecydowanie czuć tu The Police i to z tych wcześniejszych płyt (gdzieś z tyłu głowy słyszę tu Next To You), gdy panowie próbowali grać punk. Tekst też raczej nie oczywisty. Niby szaleństwo i jakaś długa, zwariowana podróż, a jednak wydaje mi się, że słychać tu podtekst. A może po prostu mam już spaczone myśli. Ale na pewno będę tego głośno słuchać w samochodzie.
7. Heading South On The Great North Road
Pierwsza z dwóch najpiękniejszych piosenek na tej płycie. Nie ukrywam, że po pierwszym przesłuchaniu miałam takie ciarki, że nie mogłam uwierzyć, że taka piosenka istnieje. Dla mnie to arcydzieło. Przepiękne połączenie inspiracji czerpanych ze staroangielskich utworów, pastorałek i kolęd, które znalazły się na płycie zimowej z 2009 roku, a także z tego co Sting napisał na The Last Ship. Zamykam oczy i przenoszę się do pięknego kościoła podczas Pasterki, gdzie jest ciemno, a wszyscy oczekują na rozpoczęcie mszy. A jako fanka serialu Poldark, uważam, że powinni zapłacić Stingowi za możliwość wykorzystania utworu i dać to do zaśpiewania Demelzie. Wtedy to by wszyscy płakali ze wzruszenia. Tekst przepięknie porywający i mam nadzieję, że nie tylko ja mam takie odczuci słuchając tego utworu. Ile ja bym dała, żeby usłyszeć to na żywo...
NIESTETY NA YOUTUBE NIE MA TEJ PIOSENKI, WIĘC MUSICIE MI UWIERZYĆ NA SŁOWO ALBO POCZEKAĆ AŻ SIĘ POJAWI (chlip, chlip)
8. If You Can't Love Me
Nie wiem dlaczego, ale ten kawałek to dla mnie klasyczny balladowy Sting. Taki miłosny, trochę nieszczęśliwy, z wyrzutem, że ja cię kocham, a ty mnie nie chcesz i postaram się zrobić wszystko, byś jednak ze mną była. To emocjonalne połączenie gdzieś z lat 90-tych i utworami z Sacred Love. Czuć w jego głosie to błaganie. Z tyłu głowy dzwoni mi gdzieś ta melodia, ale nie potrafię sobie przypomnieć co to...
9. Inshallah
Druga najpiękniejsza piosenka na płycie. Nie ukrywam, że jak przeczytałam tekst to oczy zrobiły mi się mokre. Możliwe, że Sting inspirację zaczerpnął z bieżących wydarzeń na świecie, a mianowicie chodzi tu o problem uchodźców. Inshallah po arabsku oznacza "jeśli bóg pozwoli". Tekst dla mnie to swego rodzaju wiadomość, że tak naprawdę nie wszyscy ludzie z tamtych krajów są winni temu co się dzieje i nie można skazywać na śmierć dzieci i ich matek. Do tego melodia tak bardzo kojąca, która jest doskonałym połączeniem trzech wcześniejszych utworów Stinga: Desert Rose, Stolen Car i Coming Home. Ciary, ciary i jeszcze raz ciary...
10. The Empty Chair
Odnoszę dziwne wrażenie, że ta piosenka przygotowuje Stinga na pożegnanie z fanami. Oczywiście nie chcę, żeby to była prawda, ale to brzmi trochę jak skrzyżowanie kołysanki i pożegnalnego listu. Przyznaję się, że popłakałam się jak usłyszałam ten utwór po raz pierwszy.
Some days I'm strong, some days I'm weak, And days I'm so broken I can barely speak, There’s a place in my head where my thoughts still roam, Where somehow I've come home.
Przepiękny fragment, który pokazuje, że nie ważne jak jesteśmy silni, mamy czasami gorsze dni, a wtedy potrzebujemy miejsc albo osób, które dają nam siłę i poczucie, że nie wszystko jest beznadziejne. Tak jak prolog pasował do rozpoczęcia, tak epilog idealnie zamyka ten utwór. Z kolei Sting dedykuje tą piosenkę Jimmy'emu Foley'owi, fotoreporterowi, który został ścięty przez ISIS.
Ta płyta to powrót do korzeni. W balladach Sting z najlepszych lat z solowej kariery, natomiast w rockowych numerach zdecydowanie czasy The Police. Do tego teksty bardzo na czasie, poruszające problemy współczesnego świata. Warto było tyle czekać i liczę, że jakimś cudem uda mi się pojechać na koncert do Warszawy, który odbędzie się 27 marca 2017 roku. Liczę, że to nie jest ostatnia płyta Stinga i kolejna będzie równie fantastyczna jak tak. Każdy utwór bardzo dobry, emocjonalny, obok którego nie da się przejść obojętnie. Dziękuję, Mistrzu!
P.S. Gdyby ktoś się zastanawiał co oznacza tytuł płyty to pędzę z wyjaśnieniem. Jest to skrzyżowanie ulic, przy którym mieści się studio nagraniowe.
Wydawać by się mogło, że jestem dorosłym człowiekiem i idąc na bajkę do kina mam idealną harmonie sama ze sobą. Nie mam się czego bać, nie mam ze sobą chusteczek higienicznych, a jedyne o czym myślę to śmiać się najgłośniej ze wszystkich. Otóż... Cały misterny plan poszedł w... No właśnie. Do tej pory w swoim życiu płakałam na bajkach trzy razy (jeden z razów uświadomiła mi moja mama i trzeba to sprostować). Pierwszy raz, gdy miałam jakieś 4 lata i dostałam na kasecie VHS "Króla Lwa". Tata mi go puścił i poszedł coś robić przy naszym nowiutkim komputerze (tak, to chyba wtedy było, tak mi się wydaje, czy prehistoria). Gdy tylko na ekranie zobaczyłam pamiętną scenę, gdzie umiera Mufasa, wpadłam w taką histerię, że kazałam tacie natychmiast to wyłączyć i nigdy więcej w swoim życiu nie wróciłam do tego filmu. Drugim razem miałam jakieś 7 lat i będąc u babci, wybrałam się z tatą do kina na "Prosiaczka i przyjaciele". Wtedy pierwszy raz się popłakałam w kinie (potem płakałam jeszcze parę razy, ale już na innych filmach i o dziwo, za każdym razem działo się tak, gdy byłam w kinie z tatą). A trzecie moje uronienie łez miało miejsce... w sobotę. Kurczę, co musi być ze mną nie tak, gdy na sali pełnej dzieciaków, siedzę ja, 21-letnia dziewczyna i ryczę jak bóbr, nie umiejąc sobie poradzić z własnymi emocjami. Istotne jest to, że popłakałam się dwa razy.
Mamy tutaj do czynienia z cukierkowym światem Trolli, które tańczą, śpiewają, przytulają się i są szczęśliwe. Król ich "rodu" uratował ich przed okropnymi Bergenami, którzy sami są nieszczęśliwi, a jedynym sposobem, żeby zaznać odrobiny radości jest zjedzenie trolla. Dlatego Bergeni polują na Trolle i pragną, by one wszystkie znalazły się na ich stołach. Ale z okazji świętowania wydarzenia jakim było uratowanie Trolli przed złym gatunkiem, księżniczka Poppy postanawia zorganizować największą i najwspanialszą imprezę na świecie. Jednak nie zdoła przewidzieć tego, że przez swój czyn zdradzi kryjówkę swoich braci i Bergeni w końcu odnajdą cudowne stworzonka...
Trolle to piękna bajka, która na pozór może wydawać się, że jest o niczym. Że to tylko radość, śpiew i wszędzie obecne szczęście. Nie, to tak naprawdę film o tym, że najważniejsze jest to, by zawsze umieć odnaleźć radość życia, że pomimo tragedii i porażek nie wolno się poddawać i należy polegać na tych osobach, dla których jesteśmy ważni. Nie można się zamykać w sobie, trzeba przyjmować otwarte ramiona, a nie przed nimi uciekać. Oczywiście mamy tutaj także przyjaźń, przedstawienie nam tego, że trzeba działać w grupie i jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego. Ten film to taki balans pomiędzy słodkimi a gorzkimi uczuciami, który każdy ma w sobie. Myślę, że mój wybuch emocji był spowodowany tym, że człowiek dorosły o pewnych rzeczach myśli inaczej niż dziecko i z czasem zaczyna doceniać to czego obecnie może już nie mieć, a w przeszłości wydawało mu się to tak oczywiste, że to nie miało prawa nigdy się skończyć.
Mamy także miłość i potwierdzenie tezy, że każda potwora znajdzie swojego amatora. Przez to wkradły się tu motywy Kopciuszka, bo przecież brzydka Bergenka też ma prawo się zakochać i to w swoim ideale. Przypominała mi trochę taką fangirl, której marzenie się spełniło i jej bóstwo na nią spojrzało. Jednak dla mnie numerem jeden w tym filmie była ścieżka dźwiękowa. Owszem, to taki animowany musical dla dzieci, ale młodzi widzowie rozpoznawali piosenki. Chłopiec, który siedział obok mnie zapytał swojej mamy jaki tytuł oryginalnie ma ta ("Can't stop the feeling") piosenka, bo tu jest po polsku, a on woli wersję angielską. Ale mistrzostwem świata dla mnie było wykonanie "Sound of silence" i "September". Piękne utwory, które przyprawiły mnie o salwę śmiechu.
Szczerze, to nie sądziłam, że we współczesnych animacjach da się wymyślić coś nowego. Myślałam, że wszystko się skończyło po "Shreku" czy "Madagaskarze". Otóż się pomyliłam. A najlepsze jest to, że mnóstwo nowych bajek wchodzi do kina i one będą naprawdę ciekawe. Chociaż denerwuje/martwi mnie to, że w każdej z nich będzie albo sierota albo dziecię/stworzenie, któremu umrze ktoś bliski. To takie przygnębiające. Pozwólmy choć raz nie myśleć o tym dzieciom i nacieszyć się im ich beztroską. A może jestem w błędzie? Może czas na beztroskę już minął i teraz trzeba dzieciakom sprzedawać wszystko prosto z mostu?
Tak czy inaczej na film warto iść nawet jak się nie ma tych kilkudziesięciu lat, a trochę więcej. Każdy znajdzie tam coś dla siebie. A i ciekawą sprawą byłoby obejrzenie bajki w oryginalnej wersji językowej, a nie z dubbingiem. W amerykańskiej ścieżce dźwiękowej mamy same doskonałe głosy, z Justinem Timberlakem na czele. Ale do kina marsz! Polecam ja, ta co wyła jak bóbr i starała się wyjść z kina z twarzą.