czwartek, 31 marca 2016

Zwierzę to też człowiek!

Przez dłuższy czas nie oglądałam bajek. Nie wiem w sumie dlaczego. Dopiero w poprzednie wakacje jakoś się to ruszyło. Byłam w kinie na „Minionkach”, a potem trafiłam na „W głowie się nie mieści”. Z kolei parę miesięcy temu moja kuzynka podesłała mi zwiastun „Zwierzogrodu” i stwierdziła, że musi obejrzeć tę bajkę. Ja niestety zapomniałam o tym na parę miesięcy, aż do ostatniej niedzieli. Wtedy postanowiłam, że fajnie by było wybrać się na coś do kina. Po drodze się okazało, że premiera „Mojego wielkiego greckiego wesela” jest dopiero jutro, więc trzeba było szukać na szybko jakiegoś substytutu dobrej rozrywki. No i padło na animację...

Kulturalnie zaproponowałam wypad do kina mojemu Wilsonkowi i poszłyśmy poczuć się jak dzieci. Ale w kinie mój pogląd „dziecinności” został mocno zweryfikowany. Okazało się, że na seans przyszło więcej osób powyżej 16. roku życia. Od razu uświadomiłam sobie, że za mało do kina chodzę właśnie na bajki. Pamiętam jak kiedyś poszłam na „Mikołajka” (miałam wtedy chyba z 17 lat), a na sali średnia wieku to było 11 lat i żadnego dorosłego w pobliżu. Teraz już bym z tym nie miała problemu, ale wtedy poczułam się jakbym uciekła z psychiatryka i trafiła do brutalnej rzeczywistości.

Jeszcze dobrze się nie zaczął film, a ja już zbierałam szczękę z podłogi. A to za sprawą czołówki Walta Disney’a. Kiedyś to było zrobione jedną, prostą kreską, bez zbędnych fajerwerków. To co zobaczyłam wczoraj było małym arcydziełem. Piękny obraz, jakby malutki film krótkometrażowy, który sprawił, że zapragnęłam znaleźć się w samym centrum tej animacji. Aż Wilson do mnie szepnął, że chce pojechać do Disneylandu. JA TEŻ!

A potem ogarnął mnie nagły smutek, aż poczułam, że w kącikach moich oczu mogą się pojawić łzy. Wszystko dzięki zwiastunowi „Gdzie jest Dory?”. Uświadomiłam sobie, że gdy do kin wchodził „Gdzie jest Nemo?” ja miałam 8 lat, a na drzwiach od mojego pokoju wisiały plakaty z bohaterami tego filmu. Od tej pory mięło 13 lat. Wiele rzeczy się zmieniło, ale jedno jest wciąż takie same: Na dobre rzeczy należy czekać latami.

Zainteresował nas jeszcze jeden zwiastun. „Księga dżungli”, która przyprawiła mnie o gęsią skórkę. Przepiękne zwierzęta naniesione na żywy plan. Nie żadna bajka w 3D. Po prostu jakby National Geografic. Do tego polski dubbing z najwyższej półki, dla którego chociażby warto iść na tę produkcję.

Potem zatarłam rączki i zaczął się film. A o czym „Zwierzogród”? Poznajemy śliczną króliczkę (a może królika dziewczynę?), Judy Hops, która odkąd pamięta postanowiła sobie, że choćby niewiadomo co zostanie najlepszą policjantką. Poprzez pewny incydent w dzieciństwie zapragnęła tego jeszcze bardziej i ze wszystkich swoich sił dążyła do upragnionego celu. Hops przeprowadza się ze swojej rodzinnej wioski do dużego, pięknego miasta, który zwie się Zwierzogrodem. Każde zwierze żyje tam ze sobą w symbiozie i harmonii i nic tego nie zmieni. Jednak upragnione łapanie bandytów przez Judy nie będzie takim szybkim zadaniem. Jej szef nie jest do końca milutki i sprawia, że jej początki są trudne. Przez przypadek poznajemy też Nick’a Wilde’a, małego cwanego lisa, który zna wszystkich i robi doskonałe lewe interesy. Splot wydarzeń połączy naszych bohaterów i oboje będą musieli rozwiązać zagadkę zaginięcia Pana Wydralskiego.

Zdecydowanie jest to bardziej bajka dla dorosłych niż dla dzieci. Owszem, maluchy widzą piękne zwierzątka, przyjaźń i prostą rozrywkę, że je rodzice zabrali do kina. Jednak starsza część publiczności bardziej doceni to co autorzy nam podają. Mnóstwo odniesień do współczesnej popkultury m.in. do „Ojca chrzestnego”, „Breaking bad” i poprzednich produkcji Disney’a. Chyba byłam jedną z osób, które najgłośniej się śmiały i wcale się z tym nie kryłam.

Gdyby spojrzeć na film pod zupełnie innym kątem to dostaliśmy piękną historię o dorastaniu, opuszczaniu domu rodzinnego, spełnianiu marzeń, dążeniu do celu mimo przeciwności losu, a do tego że nie zawsze jest kolorowo, ale jak się trafi odpowiednia szansa to należy ją wykorzystać i na nikogo się nie oglądać. Po prostu robić to co serce podpowiada. Gdzie niegdzie można dostrzec wątek walki o równouprawnienie i o tym, że trzeba być jakim się jest i pod żadnym pozorem nie zmieniać. No i oczywista oczywistość (jak mówi klasyk) z odpowiednim przyjacielem u swego boku można robić wszystko na co ma się ochotę.

Bajka świetna. Powinna walczyć o przyszłoroczną nominację do Oscara, o ile akademia o niej nie zapomni, a ja liczę, że tak się nie stanie. Zdecydowanie polecam wybrać się do kina i nie zastanawiać się jakie cyferki ma się wpisane w metrykę. Zabawa przednia i oby więcej takich filmów.

niedziela, 27 marca 2016

Wypuść mnie z hotelu, a poznasz co to piekło, czyli The Night Manager

Przyznam szczerze, że na „The Night Manager” czekałam od momentu, gdy tylko się dowiedziałam, że taka produkcja ma ujrzeć światło dzienne. Po pierwsze lubię historie szpiegowsko-sensacyjne, a po drugie obsada. Jeśli dwoje głównych bohaterów mają zagrać Hugh Laurie i Tom Hiddleston to po prostu to musi się udać.

Poznajemy Jonathana Pine’a (Tom Hiddleston), który jest nocnym recepcjonistą w kairskim hotelu. Prowadzi spokojne, ustabilizowane i nudny życie. Jak sam mówi, żyje z dnia na dzień. Pewnej nocy zostaje zamordowana kobieta, która skradła mu serce, a on nie mogąc się pogodzić ze stratą przenosi się do innego hotelu w centralnej Europie. Tam poznaje Angelę Burr (Olivia Colman), która proponuje mu współpracę. Pine ma wziąć udział w tajnej akcji służb specjalnych, która będzie skierowana przeciwko potężnemu handlarzowi bronią, Roperowi (Hugh Laurie).


Pine oczywiście przyjmuje propozycje i za pomocą postępu przedostaje się do środowiska Ropera. Początkowo nie jest wcale tak łatwo, jednak z czasem Jonathan wtapia się w towarzystwo bez najmniejszego problemu.

Tak naprawdę pierwsze minuty serialu decydują czy się pozostanie z tą produkcją czy porzuci się ją w kąt z przekonaniem, że to jedna nie tędy droga. Osobiście postanowiłam sobie, że nawet jeśli to będzie dno i pięć metrów mułu to i tak to obejrzę. Z odcinka na odcinek akcja robi się coraz lepsza. Napięcie nie znika ani na moment, a bohaterowie depczą sobie nawzajem po piętach. Z kolei widzowie jedynie mogą się zastanawiać, w którym momencie Roper nakryje Pine’a.


Aktorsko serial jest naprawdę bardzo dobry. Tom Hiddleston przechodzi niezłą przemianę z grzecznego chłopca, który kiedyś był żołnierzem, ale porzucił to na rzecz bycia recepcjonistą, w tajnego agenta, który nie zawaha się zabić człowieka. Chociaż ja z tą przemianą miałam jeden mały problem. Ona wydarzyła się za szybko. Wiem, że jak na sześć odcinków serii to nie mogli z tym za długo czekać, ale najpierw w jednej scenie Jonathan jest milutki, a za chwile w drugiej już ma krew ludzi na swoich rękach. Poza tym, doskonale. Do tego ewidentnie kamerzysta zakochał się w Tomie, bo na jedno ujęcie ogólnego planu było pięć zbliżeń na twarz Hiddlestona. Ale ja się temu wcale nie dziwię. Tom jest bardzo przystojnym aktorem, jednak jak dla mnie na Bonda jest za delikatny (krążą plotki, że aktor mógłby być brany pod uwagę do roli 007 po tym serialu).


Z kolei Hugh Laurie to klasa sama w sobie. Zdążyłam go pokochać za House’a i ojca rodziny w „Fortysomething” (jego syna gra tam Cumberbatch!), a tutaj dostajemy prawdziwego badassa. Bezwzględny, działający pod przykrywką i nikogo się nie bojący „przedsiębiorca”. Nie można też nie wspomnieć o rolach żeńskich. Zarówno Elizabeth Debicki, która wciela się w postać kobiety (oczywiście można się domyślać jaki to jest układ) Ropera jak i Olivia Colman, która werbuje Pine’a do współpracy, spisały się doskonale. A na dokładkę jest jeszcze Tom Hollander, który gra wiernego przydupasa Ropera i który domyśla się podstępu od samego początku. Jeszcze jego zachowania a’la kryptogej sprawiają, że z jednej strony chcemy go polubić, ale z drugiej wiemy, że to nawet gorsza menda niż jego szef.


Generalnie serial wciągający, pełen pięknych krajobrazów (zaczynając od Egiptu kończąc na Majorce), z interesującą fabułą i precyzją aktorską. Krążą plotki, że ma powstać sezon drugi, ponieważ tak naprawdę zakończenie pozostało otwarte. Jednak obecny sezon powstał na podstawie książki (jak ja bym chciała przeczytać tę książkę, jednak jak wiadomo, nie mam czasu), która nie ma swojej kontynuacji. Więc kolejna transza powstała by z wyłącznej konwencji twórczej scenarzystów. Mimo iż serial bardzo mi się podoba to nie jestem do końca przekonana czy kontynuacja jest dobrym pomysłem.


P.S. Jeśli miałabym jeszcze zobaczyć Hugh Laurie i Toma Hiddlestona w jakiejkolwiek innej produkcji to w jakieś, gdzie będzie po między nimi relacja ojciec - syn, bo oni wydają mi się do siebie bardzo podobni.

P.S.2. Jutro po raz drugi idę na Hamleta do Multikina. Czy jest sens raz jeszcze tworzyć wpis na ten temat? 

piątek, 25 marca 2016

Od Dziewczyny Żołnierza po Króla Elfów, czyli Happy Birthday Lee Pace!

Marzec to taki interesujący miesiąc. Zaczyna się wiosna, są Święta Wielkanocne (chociaż nie zawsze), kilka osób ma urodziny (w tym moi rodzice!). No właśnie, urodziny. W dniu dzisiejszym mój fangirlizm może trochę bardziej poszaleć, a to dlatego, że kolejny rok życia ziemskiego mija jednemu z moich ulubionych aktorów.

Tak właściwie to co mnie to powinno obchodzić? Jakiś facet, którego nie znam (tym bardziej on nie zna mnie), żyje po drugiej stronie kuli ziemskiej i co z tego? A no właśnie... To jakieś takie dziwne coś. Nie potrafię odpowiedzieć sobie na to w racjonalny sposób. Ale o kogo właściwie chodzi?

Odpowiedź jest prosta: dziś swoje urodziny obchodzi Lee Pace. Jeśli ktoś nie jest zorientowany kto to jest, to już spieszę wytłumaczyć, że to amerykański aktor filmowy i serialowy (także teatralny), który nie tylko jest zdolny, ale także przystojny. Jakiś czas temu, gdy moja obsesja na jego punkcie sięgała zenitu, został on okrzyknięty przez jedną z moich kumpelek „moim mężem”. Wszystko by było pięknie i ładnie, gdyby po pierwsze: wiedział o moim istnieniu (zawsze sobie obiecuję, że napiszę do niego na Twietterze i poinformuj go o tym radosnym fakcie bycia moim wybrankiem serca), a po drugie: nie krążyła plotka, że jednak woli panów niż panie. Ale tak naprawdę życie osobiste to jego sprawa. Prawdziwy fan powinien skupiać się wyłącznie na jego dokonaniach artystycznych (chociaż uwielbiam kiedy wrzuca swoje selfie na Twittera). Dlatego z tej okazji chciałabym w tym wpisie skupić się na jego rolach filmowych i telewizyjnych, z którymi miałam styczność.

Zaczęłam się zastanawiać w jaki sposób ułożyć przedstawiane produkcje. Czy w kolejności chronologicznej w jakich Pace brał udział czy może w jakim czasie za się za to zabrałam. Padło na to drugie.

Hobbit: Niezwykła Podróż, Pustkowie Smauga, Bitwa Pięciu Armii

To właśnie dzięki Hobbitowi uświadomiłam sobie, że taki człowiek istnieje. I żeby było śmieszniej, dopiero po miesiącu od obejrzenia maratonu w kinie naprawdę mocno mnie „ścięło” na jego punkcie. Było to 20 stycznia (zapamiętałam tą datę tylko dlatego, że równo rok wcześniej odbiło mi na punkcie Benedicta Cumberbatcha).


Lee w „Hobbicie” wciela się postać króla Elfów, Thranduila. Jest niezwykle dostojny, pogardliwy, świetnie ubrany i ma idealne blond włosy. Do tego nienawidzi krasnoludów i ma jakieś 6000 lat, a mimo to wygląda doskonale. Zabawną rzeczą jest także, że w filmie w rolę syna Thranduila, Legolasa, wciela się Orlando Bloom, który prywatnie jest starszy od Pace’a o dwa lata. Na YouTube są fragmenty wywiadów, gdy obaj panowie o tym wspominają i są tym faktem rozbawieni.


Potem zaczęłam węszyć i szukać co by tu jeszcze obejrzeć. Wystarczyło wejść na stronę Filmwebu i po zajęciach na uczelni marnować swój wolny czas na oglądanie nowych produkcji.

Uroczystość

Generalnie jest to jeden z tych głupich filmów, który w niektórych momentach śmieszy, ale w niektórych jest tak żenujący, że ma się ochotę go wyłączyć, zakopać i zapomnieć, że w ogóle istnieje (zresztą to nie jeden taki film w dorobku Lee). Jednak obiecałam sobie, że skoro już włączyłam go to wypadałoby obejrzeć do końca.

Tutaj Pace gra Whita Coutella, który jest filmowcem i bierze ślub ze swoją narzeczoną, która parę lat temu była związana z głównym bohaterem. Whit sprawia wrażenie kompletnego idioty, dla którego najważniejszy jest on sam i to on zawsze musi być w centrum uwagi. Poza tym, że ładnie tu wygląda i się uśmiecha, to chyba bym tego w ogóle nie obejrzała.


Marmaduke - pies na fali

Założyłam sobie, że najpierw obejrzę z nim wszystkie tzw. komediowe produkcje. Marmaduke się do nich zalicza. Film nie jest najwyższych lotów. Generalnie nie jest dobrych lotów, ale czasami się pośmiać można. Czasem ciszej, czasem głośniej.

Poznajemy tutaj Phila Winslowa, który jest głową rodziny, przykładnym mężem, ojcem trójki (!) dzieci i panem wielkiego psa, który się zwie Marmaduke. Oczywiście pies przysparza rodzinie samych kłopotów, ale mimo to Phil skoczy za psem nawet do rwącej rzeki i to dosłownie. Oczywiście bohater Lee jest tutaj znowu przystojny, idealny i generalnie och i ach. Szkoda mi go tylko było jak pies go przeciągnął parę razy po ziemi z turboprędkością. To musiało boleć.


Niezwykły dzień Panny Pettigrew

Film, którego się trochę naszukałam w sieci, a później jak już znalazłam to był problem z odpaleniem go na jednej ze stron, bo ciągle się pokazywało, że przekroczyłam limit (a wcale go nie przekroczyłam!). Może to był znak, żeby nie oglądać tego filmu. Chociaż byłby to błąd.

Lee gra tutaj Michaela, młodego muzyka, który jest zakochany w głównej bohaterce. Do tego broni ją przed okrutnym właścicielem klubu, Nickiem (przy okazji jedna z ładniejszych scen, gdy Pace dostaje po twarzy od Marka Stronga, a potem mu oddaje). Lee znowu jest tu ładnym chłopcem. Nie dość, że dobrze wygląda w smokingu (gdyby nie to, że jest Amerykaninem to powinien zagrać Bonda) to jeszcze ładnie śpiewa. Raz jeszcze: ideał.


Zdecydowałam, że od filmów trzeba trochę odpocząć (głupia ja) i czas zabrać się za seriale.

Halt and Catch Fire

Wcześniej na blogu pojawił się wpis o tym serialu (zainteresowanych odsyłam w czeluści wpisów). W pierwszym sezonie było 10 odcinków, które pochłonęłam w dwa i pół dnia (gdyby nie to, że musiałam chodzić na zajęcia zrobiłabym to w jeden dzień). Serial spodobał mi się na tyle mocno, że na drugi sezon oczekiwałam jak małe dziecko na Gwiazdkę.

Poznajemy tutaj Joe MacMillana, który za cel życiowy stawia sobie zbudowanie pierwszego laptopa, który ma ważyć mniej niż 7 kilogramów. Dąży do tego po trupach, za wszelką cenę, wystawiając nawet do wiatru swoich współpracowników. Jest typową świnią, nie liczącą się z nikim. Wpływ na to ma m.in. jego przeszłość, która okazuje się nie być kolorowa. Moim skromnym zdaniem jest to jego najlepsza rola i niesamowicie się cieszę, że trzeci sezon wychodzi już niedługo (chociaż podobno premiera ma zostać przesunięta z początku czerwca na sierpień). I oby był lepszy niż druga transza.


Gdzie pachną stokrotki

Pamiętam, że kiedy byłam w gimnazjum siedziałam u mojej kumpelki w domu i oglądałyśmy telewizję. Usłyszałyśmy ten tytuł i wywiązał się taki dialog:

- Wiesz, gdzie pachną stokrotki?
- No gdzie?
- W kiblu.

Cóż, nie było to, jakby to nazwać, najwyższych lotów, ale utkwiło mi to w pamięci. Gdy przeglądałam po latach filmografię Lee i zobaczyłam, że grał w tym serialu, wybuchnęłam śmiechem i stwierdziłam, że koniecznie muszę to obejrzeć.

Generalnie myślałam, że produkcja ma ok. 6 sezonów, ale jak się potem okazało ma tylko dwa. Całość obejrzałam w tydzień i było mi niezwykle smutno, że to już koniec. Lee gra tutaj uroczego cukiernika, który ma dziwną, nadprzyrodzoną moc. Potrafi wskrzeszać ludzi, ale potem nigdy więcej nie może ich dotknąć, bo to spowodowałoby ich śmierć bez możliwości powrotu do życia. Trudno opowiedzieć o co tu chodzi, dlatego najlepiej samemu to obejrzeć. A naprawdę warto. Tym bardziej, że ostatnio pojawiła się informacja, że stacja ABC daje zielone światło na powrót tego serialu, jeśli tylko twórcy i aktorzy będą tego chcieli.


30 beats

Ten film to naprawdę dziwny twór. Składa się z kilkudziesięciu sekwencji, w której każdy z bohaterów łączy się w jakiś sposób z tymi z poprzednich fragmentów. Niestety produkcja jest bardzo męcząca i w sumie bezsensu.

Pace pojawia się tu jako Matt, który jest masażystą. Zaleca się do niego jedna z jego klientek, ale on woli inną, która ma na niego wyrąbane. Poza tym, że z wyglądu przypomina Ryana Gosilinga, stoi pod prysznicem i jedzie samochodem to nie ma tu nic ciekawego. Szczerze nie polecam, zakopać ten film.


Polarbearman

Filmik ma tylko pięć minut i przedstawia człowieka, który styka się z globalnym ociepleniem do tego stopnia, że Ziemia zostaje zalana przez wodę, a on swój żywot musi spędzić na dachu swojego domu. Do zobaczenia na YouTube jakby ktoś był zainteresowany. Całkiem ciekawa wizja przyszłego świata.


Opętany

Tutaj mamy do czynienia z całkiem dobrym thrillerem, przynajmniej według mnie (oglądałam ten filmu już chyba z sześć razy). Mamy tutaj dwóch braci. Jeden jest ułożony, wykształcony, ma żonę i jest generalnie szczęśliwy. A drugi to margines. Wychodzi z więzienia, mieszka pokątnie u swojego brata i ma wszystko gdzieś. Pewnego dnia dochodzi do kłótni między braćmi i jeden ucieka przed drugim. Dochodzi do wypadku, po którym obaj zapadają w śpiączkę. Po pewnym czasie ten zły budzi się i wydaje mu się, że jest swoim bratem.

Lee gra tutaj Romana, tego złego. Początkowo jest totalnym zerem, ale z czasem, gdy staje się swoim bratem zmienia się zupełnie. Zakończenie jest zaskakujące i co ciekawsze, jest jego alternatywna wersja na YouTube. Film można podsumować: od badassa do milusiego, troskliwego faceta.


Samotny mężczyzna

Pewnej niedzieli, późno wieczorem trafiłam na ten film w telewizji. Na drugi dzień miałam pociąg na 6.40 i wiedziałam, że nie mogę go obejrzeć całego. Stwierdziłam, że obejrzę do pierwszego momentu aż pojawi się Lee. Nastąpiło to po czterdziestu pięciu minutach. Szedł z głównym bohaterem (w tej roli fantastyczny Colin Firth) i krótko rozmawiali. Po tej scenie wyłączyłam tv i poszłam spać. Na drugi dzień po zajęciach dokończyłam oglądania i jakież było moje rozczarowanie, gdy się okazało, że to była jedyna scena, w której pojawił się Lee.

Zagrał profesora akademickiego, który pojawił się tylko raz. Ale nie ma tego złego, bo film naprawdę dobry i warty obejrzenia. Mam nadzieję, że będę też miała czas na przeczytanie książki, na podstawie której produkcja powstała. 


Rezydent 

Po tym filmie bałam się iść ciemnym korytarzem do łazienki w moim akademiku. Trochę strasznie, trochę obsesyjnie, ale możliwe, że to tylko moje dziwne odczucia, bo nie mam zwyczaju oglądać takich filmów. Poznajemy tutaj młodą lekarkę, która po zerwaniu ze swoim chłopakiem przeprowadza się do mieszkania, w którym po czasie ma wrażenie, że ktoś ją ciągle obserwuje.

Pace gra tu byłego chłopaka owej bohaterki, który stara się odbudować relację z ukochaną. No cóż, po raz kolejny jest ładny i to chyba na tyle. Film sam w sobie nie jest nie wiadomo jakim arcydziełem, ale jakby komuś się nudziło wieczorem to do poduszki może obejrzeć.


Strażnicy galaktyki

W obecnych czasach chyba nie ma aktora, który by nie zagrał albo nie miał w planach zagrania w produkcjach Marvela. Spotkało to też oczywiście Pace’a, któremy zagrał czarny charakter, czyli mrocznego Ronana. Wielki, niebieski stwór, który chce zabrać tajemniczy artefakt z rąk Petera Quilla, awanturnika i przywódcy grupy oudsiderów.

Obejrzałam ten film dla Lee i niestety muszę się przyznać, że nijaki Groot skradł moje serce i Ronan musiał pójść w odstawkę. Od tego też się zaczęła moja miłość do Marvela, która pomału powiększa się.


Magia uczuć

Obejrzałam ten film z kumpelką zza ściany z akademika. Początkowo nie mogłam w ogóle zrozumieć tego filmu. Nie wiedziałam o co w nim naprawdę chodzi. Zachwycały mnie tylko piękne kadry i widoki w tle. Jednak pod koniec zdałam sobie sprawę jakie jest przesłanie.

Lee gra tutaj Roy’a Walkera, który jest kaskaderem filmowym. W szpitalu do chodzi do zdrowia po wypadku i tam poznaje małą dziewczynkę, z którą się zaprzyjaźnia i postanawia jej opowiedzieć pewną historię. Produkcja wielopłaszczyznowa, inspirująca i godna polecenia.


Saga Zmierzch: Przed Świtem

No tak... No cóż... Rachunki za coś trzeba płacić. Nie muszę chyba nikomu przestawiać tego filmu. Wampiry, wilkołaki, drewniana Bella, blady Edward... Ale żeby nie być taką świętą to obejrzałam (właściwie przespałam w kinie) pierwszą cześć „Zmierzchu”, a właśnie tą ostatnią aż... trzy razy. I wszystkie trzy razy były w Anglii, w angielskiej telewizji, gdzie głos w tle opisuje wszystko co dzieje się na ekranie.

Lee gra tutaj najprzystojniejszego wampira Garretta, który się z nikim nie patyczkuje i jak go ktoś z denerwuje no to cóż... Nie będę ukrywać, że obejrzałam to tylko dla niego i chyba więcej tego nie zrobię. Trzy razy to i tak za dużo.


Strategia Mistrza

Na ten film czekałam odkąd się dowiedziałam, że Lee w nim będzie grał. Film opowiada historię Lance’a Armstronga, mistrza kolarskiego, który dzięki niedozwolonym środkom stał się maszyną do odnoszenia kolejnych sukcesów. Wybrałam się na to do kina z moim Wilsonkiem i szczerze tego nie żałowałam. Jednym z większych plusów tej produkcji jest ścieżka dźwiękowa, która jest naprawdę genialna.

Lee gra tutaj menagera Armstronga, który pilnuje za równo jego kontraktów jak i tego, by afera dopingowa nie wymknęła się spod kontroli. Lee pojawił się w około dziewięciu scenach w całym filmie. To i tak niezły rezultat. 


To nie są wszystkie filmy, które Lee Pace ma w swoim dorobku. Chociaż kiedyś obiecałam sobie, że obejrzę wszystkie, jednak niestety póki co tak się nie stało. Za to pozostał jeszcze jeden film, do którego podchodzę jak pies do jeża i jakoś dziwnie nie potrafię się do niego zabrać. Mam tu na myśli Dziewczynę żołnierza. Jest to debiut filmowy Lee, który jako młody aktor, tuż po szkole otrzymuje niesamowitą okazję zagrania głównej roli. Pace gra tam transwestytę, w którym zakochuje się żołnierz z pobliskiej dywizji, która stacjonuje w okolicy. Jakoś mam dziwną obawę przed tą produkcją i nie potrafię powiedzieć dlaczego. Może za bardzo przytłacza mnie myśl, że Lee jest o wiele ładniejszą dziewczyną niż połowa kobiet na ziemi w tym ja. 


Na koniec nie pozostaje mi nic innego jak życzyć temu wielkoludowi (ma prawie dwa metry wzrostu) wszystkiego najlepszego, świetnych ról filmowych i większej ilość filmów z jego udziałem w naszych kinach, żebym miała na co chodzić w Środy z Orange! :)