niedziela, 30 sierpnia 2015

Polaczek Cebulaczek vs. Chińczyk w Pięciu Smakach

Dziś postanowiłam wydać znaczną część moich ciężko zarobionych pieniędzy i zgarnęłam rodziców do Elbląga. Gdy hajs został wydany na cele naukowe uzgodniliśmy, że podtrzymuję obietnicę złożoną rodzicom jeszcze na obczyźnie i zapraszam ich na urodzinowy obiad do chińskiej knajpy. Z tej okazji, że oni bywali tam wcześniej, a ja nie, zdałam się na nich.

Po shoppingu udanym dla mamy (z ciuchów postanowiłam już nic nie kupować, bo w szafie muszę to już upychać nogą) pojechaliśmy do punktu docelowego. Po drodze jeszcze tata się ze mną targował, że on wypije piwo, a ja kulturalnie wrócę autem do domu. No cóż, mama powiedziała: Walcz i nie daj się mu. Ostatecznie postawiłam na swoim. Ale po kolei. Gdy już znaleźliśmy się w chińskich progach i otrzymaliśmy kartę poczułam, że dojdzie do przełomu. Po drobnych sugestiach rodziców zdecydowałam się na kaczkę w sosie słodko-kwaśnym z mandarynkami. Mama wybrała kaczkę w jakimś kurczakowo-mięsnym sosie, a tata... Kalmary. Radośnie stwierdził, że oczywiście zechcę spróbować. Zrobiłam duże oczy, bo nie jadam owoców morza, ale yolo, raz się żyje. Pokiwałam głową, że tak i zaczęłam się zastanawiać czy dobrze zrobiłam. Ale to jeszcze nie koniec. Po chwili usłyszałam kolejne zdanie: To co, zjesz ze mną żabie udka? Spojrzałam na tatę jeszcze bardziej niepewnie niż przy kalmarach i odpowiedziałam, że oczywiście. Widocznie mój mózg i moje usta nie współpracowały dziś ze sobą. Mama tylko się śmiała i widziała, że robię się blada. A do tego chciałam się napić czegoś co ma odpowiednią ilość procentów (z dnia na dzień staję się coraz większym alkoholikiem). Niestety żadnego odpowiedniego piwa dla mnie nie było, a z kolei za winem nie przepadam. No to postanowiłam uwolnić w sobie Polaczka Cebulaczka. Zamówiłam koktajl (składał się z soku pomarańczowego i soku brzoskwiniowego), a do tego osobno 50 ml czystego Bolsa. Cóż, trzeba sobie w życiu radzić. Ale dla kelnerki to chyba nie była żadna nowość, bo przyjęła to bez jakiejkolwiek reakcji. W przeciwieństwie do mojej mamy, która mało ze śmiechu nie wpadła pod stół.

Gdy już dostaliśmy przystawkę, czyli nasze żabusie, stwierdziłam, że to nie jest takie złe. Wyglądało jak skrzydełka z kurczaka z KFC. W smaku też nawet zbliżone. Ale nie docierało do mnie, że to żaba. Kurczak i koniec. Tak zostało do końca i gdybym nie wiedziała, że to ten uroczy płaz to założyłabym się, że to drób. Potem dotarło do nas nasze główne danie i każdy był zadowolony. Tata oczywiście uraczył mnie (i mamę też!) kalmarami. Mimo iż było w nich więcej panierki niż samego mięsa to raczej tego nie zjem po raz drugi. Nie trafiło to do mojego serca. Zajęłam się moja pyszną kaczuszką i po wyjściu z obiadu brzuch miałam niczym kobieta w ciąży. Najadłam się za pięciu i nie miałam na nic siły. Jak tylko dostałam się do auta to poszłam w kimę. A gdy dotarłam do domu zapiłam wszystko angielską herbatą (tak, tak, earl grey z mlekiem).

Generalnie wszyscy byli zadowoleni i ogólnych pretensji nikt nie zgłaszał. Co mnie oczywiście ucieszyło. Sobotni obiad jak najbardziej udany. Ale i tak jeszcze poszłabym na sushi. Jacyś chętni?

A na potwierdzenie pyszności załączam zdjęcia:


P.S. Powinnam napisać wpis, który piszę od miesiąca, ale nie mogę się zebrać. Może po poprawkach mi się uda?

niedziela, 23 sierpnia 2015

Tylko niebo wszędzie jest takie same... cz. III

Właśnie leżę na mojej nowiutkiej kanapie i rozmyślam o tym co się wydarzyło przez ostatnie dwa miesiące. Myślę o tym, że najpierw jarałam się jak głupia, tym że zmieniłam otoczenie, potem miałam doła jak stąd do Berlina i modliłam się, żeby jak najszybciej wracać, a teraz nie miałam w ogóle ochoty, by spakować walizki i wracać do szarej rzeczywistości. A czemu tak się działo? Do tej pory nie mam pojęcia.

Przez ostatni miesiąc pojawili się ludzie, którzy przyczynili się do tego, że nie chciałam stamtąd wyjeżdżać. Było dobrze. Można było pogadać, wyjść na piwo, zrobić głupie rzeczy. Im bliżej było wyjazdu tym trudniej było się pożegnać. Ogromnie się cieszę, że mogłam ich poznać i wierzę, że jeszcze się kiedyś z nimi spotkam. Póki co kontakt pozostał.

Czego mi będzie brakować do następnego razu oprócz ludzi? Wielu rzeczy. Jedzenia (nie wszystkiego, ale tego czego nie ma w Polsce), codziennego kimania w fotelu po obiedzie, poniedziałkowych seansów Sherlocka na BBC, siedmiu odcinków dziennie Top Gear, programów o gotowaniu, które ociekały tłuszczem i tym, że WiFi było wszędzie gdzie się pojawiałam (poza pracą, oczywiscie). Będzie mi brakować tego małego niedobrzelca, któremu jak się wkręcił jakiś temat to już nie gadał o niczym innym. Pewnie jest jeszcze mnóstwo innych rzeczy, ale nic więcej nie przychodzi mi do głowy...

Wczoraj, będąc na lotnisku wydarzyło się kilka rzeczy, które mógłby być odebrane za znaki, żeby nie wracać do Polski. Najpierw, żeby zdać duży bagaż naczekałam się 45 minut w kolejce, a potem gdy już dotarłam do samolotu to tuż po starcie samolot zaczął zawracać nad Londynem i kapitan poinformował nas, że mamy usterkę i musimy wracać na lotnisko. Nie mieliśmy żadnej informacji przez trzy godziny i siedzieliśmy jak te kołki na swoich miejscach. Także zamiast wylądować w Polsce o 23.20 byłam dopiero o 3 nad ranem. Wszyscy źli i zmęczeni opuszczali lotnisko w podskokach i dziękowali temu w kogo wierzą, że żyją i mogą się stąd wydostać. Jedyne co mi to wszystko wynagrodziło to przepiękny nocny widok na Londyn z wysokości kilku kilometrów. Coś cudownego. A do tego Ed Sheeran i The City w słuchawkach ("London calls me a stranger, a traveller...")... Cóż, same znaki. A może mi się tylko tak wydawało?

Za to w domu czekał na mnie najlepszy i najpiękniejszy tort jaki kiedykolwiek dostałam. Chatka Hobbita. Czeguż więcej może pragnąć fangirl? Mama wiedziała co mnie uszczęśliwi. I z tą myślą położyłam się spać o 7 nad ranem na tej samej wygodnej kanapie, na której teraz siedzę. Cóż, nadal chcę wracać, ale chyba trzeba wrócić na ziemię i zająć się swoim nudnym życiem. No i czasem pomyśleć o tym co i z kim się gdzieś tam przeżyło...

P.S. A oto zdjęcie mojego pięknego torta.

P.S.2. A od jutra nauka na poprawki... Życzcie mi powodzenia...

niedziela, 16 sierpnia 2015

Tylko niebo wszędzie jest takie same... cz. II

Do wyjazdu do domu zostało mi 6 dni. Za tydzień w niedziele o tej porze będę w moim własnym, przytulnym pokoiku i oddam się rozmyślaniom o tym, co tu się wydarzyło. Ciągle mam wrażenie, że dopiero jest koniec czerwca, a ja zacznę pracę. Cóż, otóż nie. Czas pakować walizki...

Na samym początku nie sądziłam, że będzie tak jak jest. Czasami a to miałam wrażenie, że będzie tragicznie albo idealnie. Jest po prostu normalnie. Jak wszędzie, dobrze, jeśli się zadomowisz. Czy się zadomowiłam? Bardzo możliwe. Nie stresuję się, gdy mam iść do sklepu, drogę do pracy opanowałam już drugiego dnia moich codziennych wędrówek, a w samej pracy ludzie już znają moje imię i mniej więcej wiedzą (ci z którymi mam codzienny kontakt), że studiuję filologię polską. Nawet trafiło się, że na jednej linii spotkało się dwóch przyszłych filologów i było o czym porozmawiać. Przy okazji dowiedziałam się, że co uniwersytet to inne podejście. Do wszystkiego. Codziennie też słyszę, że powinnam zmienić studia póki nie jest za późno, bo tylko się marnuję. No nie wiem... Ale uwielbiam też reakcje osób, które się dowiadują, że filologia to to czym się zajmuje. Padają wtedy albo niecenzuralne słowa albo słyszę uznanie albo "pozostawię to bez komentarza". Powiedzmy, że już się do tego przyzwyczaiłam.

Przyzwyczaiłam się też do tego, że gdy włączam telewizor to mówią do mnie tylko po angielsku. W sumie to fajne. I ja naprawdę rozumiem co oni do mnie mówią. No nie wszystko, ale w większości. Tylko dobijający jest lektor w tle na niektórych kanałach, który informuje osoby niedowidzące o tym co się dzieje na ekranie. Ale żeby nie było, jestem tolerancyjna.

A co sprawia, że czuję się jakbym była w Polsce? Polacy. Wszędzie Polacy. Wchodzisz do supermarketu, a za plecami słyszysz: "tylko nie kupuj znowu tyle mleka, bo się zepsuje". Jesteś w pracy i jak dobrze trafisz to na linii nie ma ani jednego Anglika, sami swoi. Pójdziesz nawet do apteki po syrop na kaszel dla dziecka to szefową przybytku jest Polka. Albo pojedziesz do Bath na zakupy, a potem na obiad i za plecami w knajpie słyszysz kelnera: "Dzień dobry, smakowało?". Czego chcieć więcej? Nawet jak nie znasz języka to jakoś sobie można poradzić.

I nauczyłam się już nie przeliczać. No chyba, że porównuje ceny w Polsce i tutaj danych rzeczy, które chce kupić i nie jestem pewna czy lepiej na tym wyjdę tu czy tam. A tak? Nie ma szans. Wchodzę do sklepu i po prostu kupuję to co mi potrzebne bez przelicznika, a jedynie patrzę na cenę czy się opłaca w stosunku do zarobków. Bo inaczej to można zwariować.

Co do ludzi to zdanie mam podzielone. W sumie są niektórzy nienormalni, ale reszta to po prostu wszyscy jak wszędzie. Tylko tyle, że tu każdy każdemu za wszystko dziękuję. Zmieniesz linię - dziękują. Kończysz zmianę - dziękują. Idziesz do sklepu - dziękują, że wybrałaś ich sieć. Nawet mówią dziękuję, gdy zejdziesz z drogi albo przepuścisz kogoś na rowerze. A czy u nas po skończeniu pracy ktoś nam dziękuję? Nie spotkałam się z tym. Wręcz przeciwnie, zazwyczaj mają pretensje, że czegoś się nie zrobiło albo coś jest nie tak. Ech, wyższa kultura osobista.

Miesiąc temu zostałam zapytana czy tęsknię za domem. Odpowiedziałam, że nie. A dlaczego? Bo zachłysnęłam się tym co tu zobaczyłam. Jednak potem był czas, że jedyne co robiłam to odliczałam dni do powrotu. Ale ostatnio już sama nie jestem pewna czego chcę. Z jednej strony chciałabym już wrócić i zająć się swoim starym życiem (no poza nauką na poprawki), ale z drugiej zrobiło się tak jakoś stabilnie i wygodnie, że gdybym miała pewność, że praca będzie dzień w dzień to rozważyłabym zostanie tutaj na dłużej. Ale wakacje się już pomału kończą i czas biegnie dalej, a ja... Muszę wrócić na ziemię.

P.S. Od dwóch tygodni zbieram się by napisać pewien wpis. Ale zrobię to chyba dopiero jak zasiądę przed własnym laptopem.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Pan mnie nie fascynuje, panie Grey...

W ostatni piątek dopuściłam się haniebnego czynu, a mianowicie obejrzałam "50 twarzy Greya". Obiecałam sobie, że tego nie zrobię, ale po gorących namowach moich współtowarzyszy wieczora oraz pewnej ilości alkoholu poddałam się. Zasiadłam w fotelu, uzupełniłam procenty i... No cóż, wszystko po kolei.

Od razu mówię, że książek nie czytałam. Jedynie pierwszą część i to gdzieś we fragmentach. Niby wiedziałam o co chodzi, ale gdy przyszło co do czego to film wydał mi się jakby zupełnie inna historią. Tyle tylko, że bohaterowie tacy sami. Pierwsze dziesięć minut filmu jakoś zniosłam poza tym, że strasznie drażniła mnie drewniana gra tej głównej pani bohaterki. No po prostu Bella ze Zmierzchu to przy niej dyplomowana aktorka. Z kolei pan Grey... Nie tak go sobie wyobrażałam. Nie wiedzieć czemu w tej roli idealnie bym widziała Chrisa Hemswortha. Ale może po prostu mam zryty baniak. A Jamie Dornan (chyba napisałam bez błędu) miejscami wyglądał jak ten pan z "Psychozy" (o ile się nie mylę to chodzi mi o Anthony'ego Perkinsa). Aż potem bałam się iść do łazienki. Ale po tych dziesięciu minutach zadzwonił mój telefon i poszłam sobie pogadać i gdy już wróciłam panna Ana (czy jak jej tam) była nawalona jak tramwaj w barze i ratował ją pan Christian. Potem już nie bardzo kojarzyłam co się dalej dzieje, bo trochę przysypiałam, ale co się obudziłam to oni się gwałcili. No bo niczym innym tego nie nazwę.

O stronie erotycznej tego filmu nie chcę się wypowiadać. Są od tego eksperci. Ja się wstrzymam. Tylko odniosę się do jednej rzeczy. No zakończenie to dupy nie urwało. Grey wyszedł na biednego, skrzywdzonego psiaczka, którego nikt nie kocha, a panna Ana powiedziała to swoje "Christian" I tyle ją widzieli. Nawet drewnianość w tym momencie jej nie zmalała. Dlatego się nie dziwię, że muszą szybko kręcić drugą część, bo przecież umowę kiedyś muszą podpisać. Za to przypomniała mi się jedna rzecz, którą kiedyś przeczytałam w Internecie. Za Greyem to szaleją wszystkie baby (no prawie) i podpisałyby tą głupią umowę, bo przecież on biedny i wykorzystany, a do tego skrzywdzony. Ale jak Sheldon w "The Big Bang Theory" kazał Amy podpisać umowę dotyczącą związku to od razu wszyscy mówią, że on jakiś nienormalny i co to za facet, który tak postępuje. Przecież to w zasadzie to samo tyle, że on, Sheldon oczywiście, nie śpi na kasie i jest jakby antyseksualny. No dobrze, nie będę się w to zagłębiać.

I żeby nie było, że jestem taka okropna dla tego filmu (za osobisty sukces uważam to, że dotrwałam do końca) to napiszę, że o ścieżkę dźwiękową się postarali. Pominę "Love me like you do", bo to mi uszami wychodzi jak słyszę to dzień w dzień po siedem razy w pracy, ale za to jestem wielką fanką coveru "Crazy in love". Świetna wersja i momentami przyprawia o ciarki na plecach.

Czy obejrzałabym film po raz drugi? Nie sądzę. Czy na trzeźwo? Zdecydowanie nie. Podziwiam tych, którzy poszli na to do kina i to z własnej nieprzymuszonej woli. Ja podziękuję. A jeśli miałabym oceniać w skali od 1 do 10 to dałabym marne 2 i to tylko za muzykę. Nic więcej. Widać chyba się starzeję, bo nie rajcują mnie te klimaty.