środa, 31 maja 2017

Fandom uzależnia, czyli Sherlockon Polska 2017

Prawda jest taka, że wpis miał być z całego wyjazdu do Warszawy, ale doszłam do wniosku, że to miasto za bardzo mnie nienawidzi (z wzajemnością), że postanowiłam się skupić na tym co było najlepsze. Mam tu na myśli konwent Sherlocka, który był głównym powodem wyjazdu do stolicy.

Po piątkowych atrakcjach (głównie pogoni po mieście w deszczu) w sobotę postanowiłyśmy (wraz z moją szanowną towarzyszką podróży) odciąć się od dnia poprzedniego i zaprzyjaźnić się z miastem na nowo. Oczywiście wszystko ze względu na konwent. Niestety już podczas docierania do klubu "Hybrydy" miasto postanowiło nas pokopać. Jak się okazało szłyśmy w zupełnie inną stronę niż powinnyśmy. Na szczęście dzięki nawigacji i telefonicznemu nawigatorowi udało nam się dotrzeć na miejsce z niewielkim spóźnieniem. Nie mogę pominąć jakże ważnego faktu, że tego dnia po raz pierwszy spotkałam się z moją bardzo dobrą internetową koleżanką. Po ponad trzech latach znajomości udało nam się w końcu poznać osobiście. Czyli można powiedzieć, że konwent i Sherlock łączy ludzi.

Kartonbacz był bardzo przyjazny,
chociaż po minie tego nie widać ;)

Po przybyciu do "Hybryd" dość niepewnym krokiem weszliśmy w tłum pozytywnie zakręconych ludzi. Już na wejściu było widać cosplayerów, którzy byli tak świetnie poprzebierani, że aż żałowałam, że nie zabrałam mojego płaszcza i niebieskiego szaliczka, żeby móc wmieszać się w tłum. Pewnie był się w tym zagotowała, ale byłoby warto. Stanęłyśmy sobie za krzesełkami, które były tuż przed sceną główną (nazwałyśmy to nieoficjalnie naszymi numerowanymi miejscami stojącymi) i zaczęłyśmy obserwować jak urocza pani na scenie robi modelowi makijaż a'la Cumberbatch. Niestety nie dotrwałyśmy do końca i nie zobaczyłyśmy finalnego efektu, bo po pierwsze wciągnął nas wir stoisk z fandomowymi gadżetami, a po drugie zrobiłyśmy się głodne i wyszłyśmy na szamkę. Co do stoisk to absolutnie cudowne i piękne rzeczy się na nich znajdowały tylko trzeba było się szybko decydować i brać od razu, bo za plecami stali już inni i czekali na swoją szansę. Przyznaję się, że mimo iż to był konwent Sherlocka to więcej gadżetów przywiozłam z Doctorem Who, ale trzeba mi to wybaczyć, bo na tą chwilę jestem bardziej zachłyśnięta właścicielem Tardisa niż genialnym detektywem. 


Po jedzonku kulturalnie wróciłyśmy na najważniejszy, a przynajmniej na najbardziej wyczekiwany moment konwentu, czyli Bingo. Zabawa była genialna, do tego stopnia, że jak ludzie zaczęli hurtowo wygrywać i biec na scenę to zabrakło nagród i prowadząca musiała je wydobywać z różnych tajemniczych miejsc. Fajną sprawą było to, że jak ludzie nie wiedzieli o co chodzi w grze to po prostu podchodzili do innych, którzy to ogarniali i się pytali co i jak. Żeby nie było, wygrałam, udało się. Zdobyłam przypinkę konwentową z czego się bardzo cieszę. Bo nie chodziło tu o nagrody, a o dobrą zabawę. Gdybyście tylko słyszeli jakie reakcje wywoływało wyczytanie danego hasła. 


Po Bingo postanowiłyśmy pójść posłuchać prelekcji i tak jakoś wyszło, że zostałyśmy na aż trzech z rzędu. Wszystkie były świetne, ale jedna przypadła mi szczególnie do gustu. Mam tu na myśli pokazanie słuchaczom, że niekoniecznie ten Sherlock, którego wszyscy uważają za klasyk i kanon jest tym właściwym. Kto by pomyślał, że bliższy ideału jest ten współcześniejszy niż ten z lat 80. Po uroczych prelekcjach miałyśmy trochę luzu w harmonogramie, więc udałyśmy się na kawę i integrację. Przy okazji zaliczyłam pierwszą poważną sesję zdjęciową, która uświadomiła mi jedną rzecz, ale tego to już nie zdradzę. Za to pani z pewnej sieciówki z kawusią zabłysnęła w rozmowie z jedną z moich towarzyszek:

Towarzyszka: Poproszę mrożoną kawę.
Pani: Z lodem?


Po takich uroczych żarcikach wróciłyśmy do "Hybryd", bo szykował się konkurs cosplaya. Jak już wcześniej wspominałam ludzie mają niesamowite pomysły i są bardzo kreatywni. Był wysyp Watsonów i Molly, ale trafił się także Sherlock, Moriarty czy mój zdecydowany faworyt, 10 Doctor z Tardisem na sznurku. Jakież to było urocze. Także mam postanowienie na przyszły rok, że choćbym miała brać dodatkową walizkę na cosplay, przebiorę się. Tylko będę musiała coś zrobić z włosami, ale wszystko jest do załatwienia. Bo póki co stanęło na dwóch postaciach, w które mogłabym się wcielić, ale to tajemnica (he, he, he).


Po cosplayach poszłyśmy jeszcze na dwie prelekcje, a potem trzeba było uciekać, bo czas konwentu dobiegł do końca. Generalnie uważam, że to było świetne wydarzenie, które jeśli w przyszłym roku się powtórzy to na pewno się wybiorę. Pojawiły się też plany, żeby wybrać się na inny konwent, ale zobaczymy jak to będzie. Póki co bawiłam się genialnie, poza małymi nie dociągnięciami jakimi była mała przestrzeń klubu na takie wydarzenie i słabe zaplecze gastronomiczne (niestety, jestem żarłokiem, a żeby coś zjeść konkretnego trzeba było się ulotnić). Ale jako że to była pierwsza edycja Sherlockonu w Polsce to wybaczam. Jak na pierwszy raz było fantastycznie. Ludzie pozytywni, atmosfera przyjazna i nic, tylko czekać aż za roku spotkamy się znowu!


czwartek, 25 maja 2017

Najważniejsze jest to kto wychował, czyli Jutro będziemy szczęśliwi

Czasami są takie filmy, po których nie spodziewamy się jakiś wielkich rzeczy. Uważamy, że pewnie będzie to zwykła obyczajówka, z elementami komedii albo odwrotnie. A potem wychodzimy z kina i nie możemy dojść do siebie. Na "Jutro będziemy szczęśliwi" wybrałam się z przekonaniem, że skoro to francuski film to będziemy zanosić się śmiechem. Owszem, na początku tak było, jednak do czasu...


W filmie poznajemy Samuela (genialny Omar Sy), który niczym się nie przejmuje, żyje z dnia na dzień, jest nieodpowiedzialny, lubi imprezować i generalnie jego życie to ciągłe wakacje. Pewnego poranka, po niezłej imprezie, na jego jachcie, na którym pracuje, pojawia się Kristin (Clemence Poesy), która na rękach trzyma niemowlę. Sposobem podrzuca mu dziecko, a sama ucieka. Zdezorientowany Samuel postanawia udać się do Londynu, gdzie pracuje matka dziecka i ją odszukać. Jak się okaże to nie będzie takie proste. Mężczyzna skazany sam na siebie (no i nowo poznanego kumpla-geja) musi wychować dziecko. Przez osiem lat Samuel zapewnił dziewczynce takie życie, o jakim marzy większość ludzi, gdy nagle pewnego dnia, otrzymuje wiadomość, że do Londynu przyjeżdża matka dziewczynki i chce się z nią zobaczyć. Od tego momentu już nic nie będzie takie jak dotychczas.


Ten film jest tak naprawdę o tym, że nie liczy się kto spłodził czy urodził dziecko, ale najważniejszy jest ten kto wychował. Kto wspierał w trudnych chwilach, kochał, rozumiał, pomagał, układał do snu, bawił się czy po prostu był. Założę się, że nie tylko ja na sali w duchu wyzywałam matkę dziewczynki od najgorszych za to, że wróciła jak gdyby nigdy nic i jeszcze zaczęła się domagać, żeby wszystko nagle było jak w normalnej rodzinie. Nie dziwię się, że Samuel zachowywał się jak się zachowywał. Za to postępowanie matki dziewczynki sprawiało, że gotowałam się w środku. 


Oprócz tego główny bohater pokazał, że czasami trzeba nagle zmienić się z dnia na dzień i zapewnić niewinnej i bezbronnej istocie wszystko czego potrzebuje. Udowodnił, że dla swojego dziecka jest w stanie zrobić wszystko, nawet oszukać ją dla jej własnego dobra, byle tylko mogła żyć w spokoju i poniekąd w bajkowym, beztroskim świecie. Jak się potem okaże, nie robi nic dla byle fanaberii tylko jest w tym większy cel. 


Oczywiście w filmie jest kilka niedociągnięć jak np. opuszczanie szkoły przez dziewczynkę (w Anglii z tego co wiem jest to bardzo pilnowane i gdyby naprawdę miała taka sytuacja to już na głowie mieli by opiekę społeczną) czy też że bohater przez 8 lat nie mógł się nauczyć ani słowa po angielsku. No dobra, znam takie przypadki, no ale żeby chociaż podstaw? Nie mówię o załatwianiu czegoś w banku, ale normalna, codzienna międzyludzka interakcja. Jednak to wszystko się wybacza, bo film jest tak pięknie opakowany i zbudowany, że wierzy się w bajkę jaką otrzymujemy. A kto by nie chciał żyć w bajce?


Zakończenie filmu było tak zaskakujące, że przez ostatnie piętnaście minut powstrzymywałam się od płaczu, ale jak usłyszałam, że koleżanka z fotela obok zaczyna ryczeć, to już puściłam hamulce i nie mogłam się uspokoić. Co zabawne, jak tylko zapaliły się światła na sali, było słychać dookoła otwieranie paczek chusteczek i pociągania nosami. Jestem święcie przekonana, że połowa widzów wychodziła równie zapłakana z kina co ja. Ale czasem potrzebne są takie filmy. Potrzebujemy usłyszeć/zobaczyć/zrozumieć pewne rzeczy. A takie filmy bardzo są pomocne w tej kwestii. Jeśli macie okazje to zobaczcie tę produkcję, bo naprawdę warto! 


wtorek, 9 maja 2017

Każdy jest inny, ale razem tworzymy rodzinę, czyli Strażnicy Galaktyki 2

Och, jak ja długo czekałam na drugą część "Strażników Galaktyki". Właściwie to odkąd zobaczyłam pierwszą odsłonę. No bo moje serce skradł Groot i nic na to nie poradzę, że potrzeba mi było więcej tego małego, słodkiego pieńka. Na szczęście dostałam wszystko co chciałam i byłam przeszczęśliwa.


Wiele osób krytykuje drugą część. Że nudne, że bez sensu, że gdyby to nie powstało to i tak by nic się nie zmieniło. Kurczę, a ja właśnie uważam, że druga część jest o wiele lepsza od pierwszej. Owszem w pierwszej części było więcej akcji, ale druga miała lepsze żarty i dialogi. Czasami nawet człowiek miał wrażenie, że niektóre nie powinni w filmie się pojawić, bo przecież młodsi widzowie też zobaczą tą produkcję. W każdym razie bawiłam się przednio. W sumie dawno nie śmiałam się tak bardzo na marvelowskim filmie i stwierdzam, że to jedna z najlepszych produkcji jaka im wyszła. Może dlatego, że tak bardzo kocham muzykę lat 80.


W tej części zdecydowanie nie chodziło o to, żeby rozpętać jakąś wielką wojnę. Owszem, była walka, ale tutaj twórcy skupili się na czymś innym. Na instytucji jaką jest rodzina, w każdym znaczeniu tego słowa. Czy to ta biologiczna czy, też ta z którą krew nas nie łączy. Po prostu liczy się to, że niektórzy ludzie zawsze z nami zostaną i zrobią dla nas wszystko. Co ciekawe, każdy z bohaterów okazywał swoje uczucia w zupełnie inny sposób. Niby zgryźliwość, docinki, ale jak przyjdzie co do czego, to są w stanie dla siebie nawzajem zabić.


Największa przemiana zaszła chyba w Rockecie, który w końcu odkrył kim tak naprawdę jest i zrozumiał (dzięki innemu bohaterowi), że niektóre sytuacje sprawiają, że stajemy się podobni do innych, a nie zawsze to jest dobre. Przez to w drugiej części bardziej polubiłam Rocketa, chociaż oczywiście nie brakowało mu tego specyficznego poczucia humoru. Szczególnie jedna scena mnie rozbroiła, ale to pewnie każdy kto obejrzał/obejrzy, będzie wiedział co mam na myśli. W dwójce nabrałam też uwielbienia dla Draxa. No się chłopak wyrobił. Jego śmiech, żarty i teksty do Mantis. Po prostu uwielbiam go. Jednak mam nadzieję, że w następnej części (o ile taka powstanie) będzie więcej nawiązań do jego przeszłości. 


W tej części także nie było oczywiste kto jest czarnym charakterem. Wiadomo, że jak pojawił się nagle ojciec Star Lorda to nie było szans, że będzie miłym, starszym panem, tylko jakąś mendą. Do tego była jeszcze Nebula i Yondu, który no cóż, jak wiadomo z jedynki, milutcy nie byli. Tutaj wszystko jest przewrotne i nie można wierzyć nikomu. No dobra, tylko Grootowi. 


Właśnie, no dobra... Prawda jest taka, że w 70% chciałam iść na ten film tylko dla Groota. Już początek filmu należał do niego, a potem było już tylko lepiej. Jego "I am Groot" wyraża więcej niż tysiąc słów i niezależnie czy w danym momencie jest zły, płacze czy się śmieje to i tak się go kocha najbardziej na świecie. Jest to zdecydowanie mój ulubiony bohater Marvela (sorry, chłopaki z mojego top 5, ale to Drzewko jest bardzo, bardzo przed wami xD ). Zresztą powinien świadczyć o tym fakt, że połowa mojej garderoby to koszulki z nim. Cóż, to nie ty wybierasz fandom, to fandom wybiera ciebie. 


I tak najlepszą rzeczą z całego flmu jest soundtrack. Jeśli nie lubisz takiej muzyki to ci się nie spodoba, ale jeśli wiesz z czym to się je, to będziesz zachwycony. Za każdym razem bujałam się w fotelu i sobie trochę śpiewałam (ale tak, żeby nikt nie słyszał). W każdym razie polecam przesłuchać na Spotify, zarówno muzykę z pierwszej, jak i drugiej części. Uczta dla uszu.


No i nie mogę zapomnieć o czymś co charakteryzuje filmy Marvela - sceny na napisach końcowych. Ach, ach, ach, otrzymaliśmy aż cztery piękne fragmenty w tym (SPOILER!) nastoletniego Groota, który miał bałagan w pokoju, grał na tablecie i przedrzeźniał Star Lorda. Takie to bardzo współczesne. A żeby tego było mało to przed chwilą otrzymałam zdjęcie popsa Groota jako nastolatka. Czyli chyba zbankrutuję. 


Jeśli komuś podobała się pierwsza część to zdecydowanie powinien się wybrać do kina na dwójkę. Muzyka, humor i Groot (wiem, przyczepiłam się do niego) robią cały klimat. Polecam, polecam, polecam. A tak w ogóle to poszłabym jeszcze raz do kina. 


czwartek, 4 maja 2017

Od tajemnicy do morderstwa, czyli Wielkie Kłamstewka

Niektóre seriale jeszcze zanim trafią na antenę są skazane na sukces. Przynajmniej tak by się mogło wydawać. Doskonała reklama, produkcja napakowana gwiazdami, scenariusz na podstawie książki, która na świecie jest bestsellerem. Cudownie? Oczywiście. Tylko czy ktoś, kto już wcześniej w podobnym gatunku siedział nie będzie niezaskoczony? No właśnie. "Big little lies" albo jak ktoś woli polski tytuł "Wielkie kłamstewka" to serial, który zawiera w sobie te wszystkie składniki wyżej wymienione. Tylko co się stało, że mi czegoś zabrakło?


Serial opowiada losach kilku kobiet. Każda jest ze sobą w jakiś sposób powiązana i każda skrywa swoje tajemnice, jedne większe, a drugie mniejsze. W miasteczku pojawia się Jane (Shailene Woodley), która jako nowa w mieście trafia pod skrzydła Madeline (Reese Witherspoon) oraz Celeste (Nicole Kidman). Kiedy dochodzi w szkole do bezpodstawnego oskarżenia syna Jane o atakowanie jednej z dziewczynek, kobiety postanawiają połączyć siły i starają się wyjaśnić co tak naprawdę się dzieje. Do tego w mieście dochodzi do morderstwa...


Cała historia jest retrospekcją. Na samym początku otrzymujemy jakieś dziwne urywki z balu, na którym doszło do morderstwa, przesłuchania mieszkańców miasta (a raczej najbogatszej śmietanki), ale poza tym nie wiemy nic więcej. Dopiero z każdą kolejną sceną i kolejnym odcinkiem kolejne karty zostają odsłonięte. Wszystko wydawać by się mogło, że jest jakąś ogromną zagadką i tajemnicą, ale prawda jest taka, że jeśli ktoś jest uważnym widzem i zna się trochę na gatunku to nie będzie miał problemu z rozszyfrowaniem całej intrygi. Ja już przy trzecim odcinku zorientowałam się o co chodzi, kto, z kim, dlaczego, na co i po co. Jedyne co mnie zaskoczyło przy rozwiązaniu sprawy to sposób morderstwa. No i może trochę kto przypadkowo się do tego przyłożył. 


W serialu bardzo dobrze pokazano, że świat dzieci i dorosłych to dwie zupełnie różne kwestie. Dzieciaki po prostu kierują się tym kto z kim się dobrze bawi i dogaduje, kto potrafi dochować wzajemnych tajemnic i sojuszy. A dorośli nie zwracają uwagi czy dzieci się dobrze czują w swoim towarzystwie tylko ślepo wierzą w jakieś przypadkowe osądy, które nie zawsze są dobre i bardzo często prowadzą do okropnych, a nawet tragicznych rzeczy. Dzieci biją się dla żartów, a dorośli walą po pyskach nie zwracając uwagi na nic. Niestety taka jest prawda i nie trzeba oglądać filmów i seriali żeby to zobaczyć. 


Jednym z głównych problemów jakie ludzie ukrywają przed światem jest przemoc domowa. Ten wątek był tak dobry, że czasami miałam wrażenie, że od samego patrzenia na maltretowaną bohaterkę można stracić przytomność. Tutaj wszystko szło klasycznym schematem: nie, nic się nie dzieje, on się zmieni, ja wierzę w niego, pomogę mu, on się musi przecież jakoś rozładować, on to robi z miłości. Tylko w pewnym momencie jakaś granica zostaje przekroczona i później może nie być ratunku. Owszem, jest terapia, próba ucieczki, ale i tak wszystko jakoś staje w miejscu i wraca do punktu wyjścia, bo przecież są dzieci, tyle nas łączy, kochamy się. Potrzeba ogromnej siły, żeby się z tym wszystkim zmierzyć, a w pojedynkę jest to praktycznie niemożliwe. 


Nie da się ukryć, że w serialu ktoś się bardzo postarał z castingiem i obsadą aktorską. Dawno nie było pod tym względem tak dobrej produkcji. Poza trójką głównych bohaterek na ekranie pojawili się m.in. Alexander Skarsgard, Zoe Kravitz, Adam Scott, Laura Dern czy James Tupper. Każdy zbudował swoją postać w taki sposób, że oczywiste było komu kibicujemy, a komu nie. Kogo chociaż trochę lubimy, a kogo by się chciało utopić nad brzegiem morza. 


Jednak mnie najbardziej w całej produkcji urzekła ścieżka dźwiękowa. Na szczęście na Spotify jest cały soundtrack i można słuchać do woli. Jest przepiękny przekrój od Elvisa po Sade. Za serduszko chwycił mnie najmocniej cover "You can't always get what you want". Od zawsze ta piosenka kojarzyła mi się z Hugh Lauriem i jego wykonaniem, które w gimnazjum maltretowałam tygodniami. Tutaj z tego utworu zrobili bardzo nastrojowy kawałek, który w pewien sposób podsumowuje całą historię serialu (dlatego pewnie nie na darmo jest to ostatnia piosenka w ostatnim odcinku). 


Generalnie produkcja nie jest zła. Jak na coś co powstało na podstawie książki (chyba jednak książki nie przeczytam, bo ostatnio nie mam szczęścia do książek, z których zrobiono ekranizacje) to tragedii nie ma. Dla mnie to jest ten rodzaj produkcji, którą możesz sobie obejrzeć podczas prasowania, jeśli jesteś panią domu, która ogląda coś lepszego niż polskie tasiemce. Owszem, oglądało się lekko (poza epizodami z przemocą domową), ale nic więcej. Szczególnego zaskoczenia nie było, ale pewnie tak miało być.