Na pewno każdy w swoim życiu miał albo ma taki moment, w
którym muzyka jest dla niego wszystkim. Znajduje sobie zespół lub wykonawcę i
pochłania jego dyskografię w zatrważającym tempie. Ja takie totalne szaleństwo
na punkcie jednego wokalisty miałam na przełomie gimnazjum i liceum. Nie jestem
w stanie powiedzieć od czego to się zaczęło, ale z dumą mogę powiedzieć, że
zostało do tej pory i prawdopodobnie zostanie już do końca życia. Mam tu na
myśli Stinga. Jest on moim absolutnym muzycznym mistrzem i mogą sobie ludzie
gadać o nim co chcą, a ja i tak będę największą fanką.
Gdy moja obsesja na jego punkcie się zaczęła w Poznaniu
wybudowali stadion na Euro 2012, a Sting miał koncert na otwarcie obiektu.
Pamiętam, że byłam totalnie nieszczęśliwa, że pula biletów się skończyła i nie
pojadę na muzyczną ucztę. Jednak po czasie zrozumiałam, że dobrze, że się stało
jak się stało. Skrupulatnie poznawałam kolejne płyty Stinga i na dokładkę
odkryłam, że zanim Brytyjczyk rozpoczął karierę solową, to miał zespół. I to nie
byle jaki zespół. Kapela była petardą. Potem nastał marzec 2011 roku, a ja po
powrocie ze szkoły przeczytałam, że będzie kolejny koncert Stinga w Polsce. Tym
razem w Gdańsku. To oznaczało, że trafiłam do nieba i mogę umierać za życia.
Przez tydzień zastanawiałam się jak powiedzieć rodzicom, że chcę jechać i że
najtańszy bilet kosztuje 250 zł. W końcu zebrałam się na odwagę i przy obiedzie
oznajmiłam, że to życiowa szansa i nie można tego nie wykorzystać. Równocześnie
była planowana tygodniowa wycieczka szkolna. Mama mi oznajmiła, że w sumie
jeśli skoro bardzo chcę jechać to czemu nie. Jednak muszę zdecydować czy
bardziej mi zależy na koncercie czy na wycieczce.
Odpowiedź była prosta: jadę na Stinga! Tylko, że tata
powiedział, że mam jechać sama albo znaleźć jakąś koleżankę, która ze mną
pojedzie. Wiedziałam, że nikt z moich znajomych nie będzie chętny, więc
zostałam skazana sama na siebie. Ale dwa dni później, gdy wróciłam do domu ze
szkoły, tata zawołał mnie do pokoju i powiedział, że mam nam wybrać miejsca,
gdzie będziemy siedzieć podczas koncertu. Byłam w tak dużym szoku, że przez
chwilę się zawiesiłam. Wspólnie podjęliśmy decyzję, a tata dodał: „Tylko na
razie nic nie mów mamie”. Przez dwa tygodnie chodziłam jak nakręcona, a potem
jakoś tak się stało, że zapomniałam o całej sprawie. Po miesiącu tata wręczył
mi kopertę i powiedział, że bilety już są. Miałam ochotę ciągle je trzymać w
ręku, a najlepiej to z nimi spać. Byłą to ostatnia klasa gimnazjum. Koncert
miał być 18 czerwca, a dwa dni później, 20, miał się odbyć bal gimnazjalny.
Jakie ja toczyłam z mamą walki, żeby na niego iść. Nie to mi było w głowie.
Poza tym nie miałam ochoty wciskać się w sukienkę i udawać, że cieszę się na
jakąś głupią imprezę w towarzystwie znajomych z klasy, z którymi praktycznie
nic mnie nie łączy (ostatecznie na bal poszłam i byłam z tego nawet
zadowolona).
W piątek w przerwie od nauki natrafiłam na HBO2 dokument, do
którego przymierzałam się od dłuższego czasu, ale nigdzie go nie mogłam
znaleźć. Mam tu na myśli „Can’t stand losing you: Przetrwać z The Police”. Jest
to film, który jest opowiedziany z perspektywy gitarzysty The Police, Andy’ego
Summersa. Początkowo w filmie została przedstawiona wcześniejsza kariera
muzyka, a potem jego losy w zespole. Fajną formułą produkcji było to, że
wcześniejsze materiały (działalność zespołu to 1977-1983) z działalności grupy
były przeplatane trasą koncertową z 2007 roku, w którą panowie wyruszyli, by
raz jeszcze pokazać publiczności swój geniusz.
Zawsze żałowałam, że nie mogłam żyć w latach 80. i iść na
ich koncert jako nastoletnia fanka. Na szczęście od czego mamy technologię i
możliwość nagrywania. Mam na DVD koncert z trasy promującą ostatnią płytę
zespołu „Synchronicity” z 1983 roku. Widziałam już ten koncert z pięćdziesiąt
razy i z każdym kolejnym odtworzeniem mam ciary na rękach. Po prostu moc. Ale
gdy oglądałam ten dokument i fragmenty z lat 80. to stwierdziłam, że wtedy
chyba nie byłabym fanką zespołu, a tylko i wyłącznie muzyki. Sting wraz z
perkusistą, Stewardem Copelandem, zachowywali się jak rozkapryszone dzieciaki.
Wokalista miał tak olewający stosunek do dziennikarzy, z którymi rozmawiał, że
gdybym to ja była na miejscu zadającego pytania to po prostu wyszłabym ze
studia i się nie oglądała na to czy to gwiazdy czy nie. Jak to możliwe, że
trzydziestoletni facet mówi do dziennikarki, że jej pytania są beznadziejne, on
wymyśliłby lepsze, a po chwili rzuca w perkusistę butelką z wodą i zaczynają
się ganiać jak dzieci. Teraz, jak oglądam wywiady ze Stingiem to widać, że
mocno dorósł. Fakt, jest już dojrzałym człowiekiem, ale ta jego wyniosłość
gdzieś zniknęła.
Ale film nie tylko pokazywał te kolorowe momenty z
działalności zespołu. Andy Summers bez ogródek opowiadał o tym, że przez ciągłe
trasy koncertowe rozpadło się jego małżeństwo (po zakończeniu działalności
grupy żona wróciła do gitarzysty i są ze sobą po dziś dzień), że narkotyki były
na porządku dziennym, a dilerzy tylko czekali, aż skończy się koncert, by
dostarczyć chłopakom towar. Do tego z roku na rok relacje w zespole ulegały
takiemu pogorszeniu, że ostatnia płyta (moim zdaniem najlepsza w dorobku
zespołu) powstała w atmosferze bardzo burzliwej, a każdy walczył, by jak
najwięcej jego materiału znalazło się na płycie. Cóż, widocznie kiedyś musiało
do tego dojść i miało to właśnie miejsce w 1984 roku. Jednak całe trio po zakończeniu
działalności zespołu, zostało na stopie przyjacielskiej i w 1992 roku, na ślubie
Stinga zagrali mały koncert dla gości z największymi przebojami grupy.
P.S. Bardzo prawdopodobne, że w najbliższym czasie nie pojawi się żaden wpis, bo wyjeżdżam w miejsce, gdzie nie ma Internetów, a ja będę odpoczywać. No chyba, że wejdę na dach i będę się łączyć z satelitą w kosmosie. :)