wtorek, 26 kwietnia 2016

Nie mogę znieść tego, że cię stracę...

Na pewno każdy w swoim życiu miał albo ma taki moment, w którym muzyka jest dla niego wszystkim. Znajduje sobie zespół lub wykonawcę i pochłania jego dyskografię w zatrważającym tempie. Ja takie totalne szaleństwo na punkcie jednego wokalisty miałam na przełomie gimnazjum i liceum. Nie jestem w stanie powiedzieć od czego to się zaczęło, ale z dumą mogę powiedzieć, że zostało do tej pory i prawdopodobnie zostanie już do końca życia. Mam tu na myśli Stinga. Jest on moim absolutnym muzycznym mistrzem i mogą sobie ludzie gadać o nim co chcą, a ja i tak będę największą fanką.

Gdy moja obsesja na jego punkcie się zaczęła w Poznaniu wybudowali stadion na Euro 2012, a Sting miał koncert na otwarcie obiektu. Pamiętam, że byłam totalnie nieszczęśliwa, że pula biletów się skończyła i nie pojadę na muzyczną ucztę. Jednak po czasie zrozumiałam, że dobrze, że się stało jak się stało. Skrupulatnie poznawałam kolejne płyty Stinga i na dokładkę odkryłam, że zanim Brytyjczyk rozpoczął karierę solową, to miał zespół. I to nie byle jaki zespół. Kapela była petardą. Potem nastał marzec 2011 roku, a ja po powrocie ze szkoły przeczytałam, że będzie kolejny koncert Stinga w Polsce. Tym razem w Gdańsku. To oznaczało, że trafiłam do nieba i mogę umierać za życia. Przez tydzień zastanawiałam się jak powiedzieć rodzicom, że chcę jechać i że najtańszy bilet kosztuje 250 zł. W końcu zebrałam się na odwagę i przy obiedzie oznajmiłam, że to życiowa szansa i nie można tego nie wykorzystać. Równocześnie była planowana tygodniowa wycieczka szkolna. Mama mi oznajmiła, że w sumie jeśli skoro bardzo chcę jechać to czemu nie. Jednak muszę zdecydować czy bardziej mi zależy na koncercie czy na wycieczce.

Odpowiedź była prosta: jadę na Stinga! Tylko, że tata powiedział, że mam jechać sama albo znaleźć jakąś koleżankę, która ze mną pojedzie. Wiedziałam, że nikt z moich znajomych nie będzie chętny, więc zostałam skazana sama na siebie. Ale dwa dni później, gdy wróciłam do domu ze szkoły, tata zawołał mnie do pokoju i powiedział, że mam nam wybrać miejsca, gdzie będziemy siedzieć podczas koncertu. Byłam w tak dużym szoku, że przez chwilę się zawiesiłam. Wspólnie podjęliśmy decyzję, a tata dodał: „Tylko na razie nic nie mów mamie”. Przez dwa tygodnie chodziłam jak nakręcona, a potem jakoś tak się stało, że zapomniałam o całej sprawie. Po miesiącu tata wręczył mi kopertę i powiedział, że bilety już są. Miałam ochotę ciągle je trzymać w ręku, a najlepiej to z nimi spać. Byłą to ostatnia klasa gimnazjum. Koncert miał być 18 czerwca, a dwa dni później, 20, miał się odbyć bal gimnazjalny. Jakie ja toczyłam z mamą walki, żeby na niego iść. Nie to mi było w głowie. Poza tym nie miałam ochoty wciskać się w sukienkę i udawać, że cieszę się na jakąś głupią imprezę w towarzystwie znajomych z klasy, z którymi praktycznie nic mnie nie łączy (ostatecznie na bal poszłam i byłam z tego nawet zadowolona).

Cały dzień przed koncertem mnie trzęsło z radości. Byłam w tak wielkim amoku, że w Ergo Arenie pojawiliśmy się już  o 18, czyli na dwie godziny przed całym wydarzeniem. Ale opłacało się. Po 20 dostaliśmy dwugodzinne show, które sprawiło, że gardło miałam zdarte i za żadne skarby świata nie chciałam, żeby to się skończyło. Mimo iż w tym roku minie pięć lat od tego wydarzenia to nadal czasem mam wrażenie jakby to było wczoraj, ewentualnie tydzień temu.



W piątek w przerwie od nauki natrafiłam na HBO2 dokument, do którego przymierzałam się od dłuższego czasu, ale nigdzie go nie mogłam znaleźć. Mam tu na myśli „Can’t stand losing you: Przetrwać z The Police”. Jest to film, który jest opowiedziany z perspektywy gitarzysty The Police, Andy’ego Summersa. Początkowo w filmie została przedstawiona wcześniejsza kariera muzyka, a potem jego losy w zespole. Fajną formułą produkcji było to, że wcześniejsze materiały (działalność zespołu to 1977-1983) z działalności grupy były przeplatane trasą koncertową z 2007 roku, w którą panowie wyruszyli, by raz jeszcze pokazać publiczności swój geniusz.

Zawsze żałowałam, że nie mogłam żyć w latach 80. i iść na ich koncert jako nastoletnia fanka. Na szczęście od czego mamy technologię i możliwość nagrywania. Mam na DVD koncert z trasy promującą ostatnią płytę zespołu „Synchronicity” z 1983 roku. Widziałam już ten koncert z pięćdziesiąt razy i z każdym kolejnym odtworzeniem mam ciary na rękach. Po prostu moc. Ale gdy oglądałam ten dokument i fragmenty z lat 80. to stwierdziłam, że wtedy chyba nie byłabym fanką zespołu, a tylko i wyłącznie muzyki. Sting wraz z perkusistą, Stewardem Copelandem, zachowywali się jak rozkapryszone dzieciaki. Wokalista miał tak olewający stosunek do dziennikarzy, z którymi rozmawiał, że gdybym to ja była na miejscu zadającego pytania to po prostu wyszłabym ze studia i się nie oglądała na to czy to gwiazdy czy nie. Jak to możliwe, że trzydziestoletni facet mówi do dziennikarki, że jej pytania są beznadziejne, on wymyśliłby lepsze, a po chwili rzuca w perkusistę butelką z wodą i zaczynają się ganiać jak dzieci. Teraz, jak oglądam wywiady ze Stingiem to widać, że mocno dorósł. Fakt, jest już dojrzałym człowiekiem, ale ta jego wyniosłość gdzieś zniknęła.

Ale film nie tylko pokazywał te kolorowe momenty z działalności zespołu. Andy Summers bez ogródek opowiadał o tym, że przez ciągłe trasy koncertowe rozpadło się jego małżeństwo (po zakończeniu działalności grupy żona wróciła do gitarzysty i są ze sobą po dziś dzień), że narkotyki były na porządku dziennym, a dilerzy tylko czekali, aż skończy się koncert, by dostarczyć chłopakom towar. Do tego z roku na rok relacje w zespole ulegały takiemu pogorszeniu, że ostatnia płyta (moim zdaniem najlepsza w dorobku zespołu) powstała w atmosferze bardzo burzliwej, a każdy walczył, by jak najwięcej jego materiału znalazło się na płycie. Cóż, widocznie kiedyś musiało do tego dojść i miało to właśnie miejsce w 1984 roku. Jednak całe trio po zakończeniu działalności zespołu, zostało na stopie przyjacielskiej i w 1992 roku, na ślubie Stinga zagrali mały koncert dla gości z największymi przebojami grupy.

Film polecam obejrzeć nie tylko fanom zespołu, ale także osobom, które w jakimś stopniu interesują się muzyką tamtych czasów. W bardzo dokładny i realistyczny sposób została pokazana rzeczywistość jaka miała miejsce na przełomie lat 70. i 80.




P.S. Bardzo prawdopodobne, że w najbliższym czasie nie pojawi się żaden wpis, bo wyjeżdżam w miejsce, gdzie nie ma Internetów, a ja będę odpoczywać. No chyba, że wejdę na dach i będę się łączyć z satelitą w kosmosie. :) 

czwartek, 21 kwietnia 2016

Im wyżej tym gorzej spadać

Każdy na pewno zna to uczucie, gdy czeka na jakiś film odkąd dowiedział się, że powstanie. A jeśli do tego dołożymy dobrą i znaną obsadę to nie mamy wątpliwości, że koniecznie trzeba to zobaczyć. Tak też było w moim przypadku, gdy dowiedziałam się o „High Rise”. Jeśli w obsadzie jest Tom Hiddleston, Sienna Miller, Luke Evans i Jeremy Irons to to nie może się nie udać. Im bliżej premiery było tym bardziej cieszyłam się, że w końcu trafił się jakiś dobry film. Nie żeby poprzednie, na których byłam mi nie odpowiadały, ale tutaj po prostu czułam, że to będzie jazda bez trzymanki. Niestety wszystkie kina postanowiły pokazać mi środkowy palec i nie miały zamiaru dystrybuować produkcji. Na moje szczęście, w pewnym niewielkim kinie odbywała się projekcja. Nic, tylko rezerwować bilety.

Przed seansem wszelkie recenzje i zapowiedzi filmu omijałam szerokim łukiem, nie chcąc sobie psuć efektu zaskoczenia. Jedyne co do mnie dotarło gdzieś z Internetów to informacja, że film jest dziwny. Cały dzień przed pójściem do kina zastanawiałam się co to może znaczyć. Ku mojej radości rozwiązanie otrzymałam podczas projekcji.

Gdy zasiadłam już w fotelu (przy okazji pragnę pozdrowić ciumkającą panią z „poczekalni”, która potem znalazła się z nami na sali, ale na szczęście była na tyle daleko, że jej nie słyszałam) poczułam jakby dziwny dreszcz na plecach. Obawiałam się, że siądzie mi to na tyle skutecznie na psychikę, że mogłabym stracić racjonalne myślenie. Wiem, to brzmi dziwnie, ale jak na ulotce czytasz, że film w pewnym momencie przechodzi w zbiorową orgię i wszyscy tracą kontrolę, no to cóż. Fakt, orgie były i to dużo, ale ja wyszłam z tego cało (jeny, jakkolwiek to brzmi).

O czym właściwie jest film? Poznajemy dr Roberta Lainga (Tom Hiddleston), który chcąc zmienić coś w swoim życiu wprowadza się do dziwnego apartamentowca. Zamieszkują go różni ludzie, ale podział jest prosty: im jesteś bogaty tym mieszkasz wyżej. Pomiędzy piętrami znajduje się m.in. supermarket (jeśli dobrze pamiętam to jest to piętro 15) oraz siłownia (piętro 30). Cały budynek ma 40 pięter, a na samej górze, czymś w rodzaju raju, mieszka główny architekt i stwórca monstrum, Anthony Royal (Jeremy Irons). Im dłużej mieszka w tym budynku nasz główny bohater tym dziwniejsze rzeczy się tam dzieją. Całodzienne i noce imprezy, „skoki w bok”, samobójstwa, starcia sąsiadów i utraty kontroli nad tym co się dzieje.

Gdyby ktoś poszedł tak po prostu na ten film i przez dwie godziny nie widział w nim nic poza jakimiś dziwnymi scenami to by stwierdził, że reżyser i scenarzysta oszaleli. Otóż na pierwszy rzut oka tak właśnie może być. Gdyby nie to, że z każdą kolejną minutą widać pewną analogię do sytuacji, z którą wszyscy ludzie na świecie mają do czynienia. Tak naprawdę ten wielki apartamentowiec to państwo. Kraj, który jest rządzony przez wielkiego dyktatora. W tym przypadku owym władcą jest Royal (nawet w jego nazwisku jest odniesienie jak mamy go traktować, czyli po królewsku). Zajmuje on ostatnie piętro, z którego stworzył sobie prawdziwe królestwo. Najniższe piętra zamieszkują wielodzietne rodziny, które ledwo wiążą koniec z końcem. Ojcem jednej z takich rodzin jest Richard Wilder (Luke Evans). Jego nazwisko tez nie jest przypadkowe (Dzikszy), bo w dużej mierze przyczyni się on do upadku wieżowca. Duże znaczenie odgrywa także Charlotte Melville (Sienna Miller), której zawód nie do końca jest znany, za to ona zna wszystkich i wie wszystko. Między wierszami można odczytać, że jest ona taką prostytutką współczesnego świata. Wszyscy idą do niej tak naprawdę tylko po jedno: po uciechę cielesną, a ona ewidentnie to lubi. Do tego ma niesamowicie mądrego syna Toby’ego (Louis Suc), który interesuje się nauką i wie, że potem może być tylko lepiej.

Na wyższych piętrach mieszkają ci, którym się wydaje, że wiedzą i mają więcej od tych na dole. W filmie pada ciekawe stwierdzenie, że tak naprawdę wszyscy toną w długach tylko ci na górze potrafią je lepiej maskować. Cóż, zgadzam się w stu procentach, bo jeśli by przełożyć to na realny świat to czy nie jest tak, że ci lepiej sytuowani też mają problemy tylko trochę innego kalibru?

W pewnym momencie niższe piętra budynku zostają odcięte od światła co w pewnym stopniu staje się przyczyną buntu wśród mieszkańców. Każdy, dbając tylko o siebie bądź o swoją rodzinę, zaczyna walczyć o przetrwanie. Kobiety z dziećmi ukrywają się w jakimś prowizorycznym pomieszczeniu w jednym z mieszkań, a mężczyźni idą się bić między sobą na śmierć i życie. Oczywiście na ostatnim piętrze, śmietanka towarzyska bawi się w najlepsze i nie przejmuje się niczym dopóki problem nie zaczyna dosięgać także ich. Gdy tylko mają nóż na gardle i kończy im się jedzenie, zabijają nawet ukochanego konia pani Royal. Reyser w piękny sposób pokazuję tu analogię do tego, że jak ten najniższy lud zbuntuje się przeciwko władzy, to wybuchają zamieszki, wojny i wtedy już nie ma podziału na biedaków, bogatych i władzę. Wtedy każdy walczy o przetrwanie, nie zwracając uwagi na to w jakim wcześniej znajdował się położeniu. Są dobrzy i ci źli. Ci, co chcą zatrzymać władzę i ci, co chcą ją przejąć. Na koniec i tak zwycięży ten, który chce, żeby wszystkim było jak najlepiej, a ten najgorszy pójdzie spać z rybkami. Tylko kim byłby ten najsilniejszy, gdyby nie odpowiednia kobieta u jego boku? Cóż, w tym wypadku było dużo kobiet, ale koniec końców jest tak jak powinno być, czyli bezpiecznie i dobrze. Chociaż nikt nie może być pewnym co strzeli do głowy temu, który walczył o dobro. Może coś mu się potem odmieni...

Generalnie film bardzo pokręcony i jeśli ogląda się go prostolinijnie to się nie odgadnie tego ukrytego kontekstu. Ale gdy odkryje się prawdziwy sens mamy naprawdę dobre kino, które będzie próbowało nam przekazać przestrogę o tym co się może stać, gdy coś pójdzie nie tak... Produkcja warta obejrzenia, ale niekoniecznie jako piątkowa rozrywka po całym tygodniu ciężkiej pracy. No chyba, że ktoś się lubi zrelaksować przy krzyżówce filmu psychologicznego z porno.


P.S. Aha i jedną wielką petardą tego filmu jest ścieżka dźwiękowa. Nie sądziłam, że w tak dobry sposób można przerobić genialne pierwotnie piosenki ABBY. Ciary przeszły najbardziej jak usłyszałam "SOS". Tylko mam problem, żeby znaleźć to na YT. 

P.S.2. W sieci pojawił się zwiastun „Dziewczyny z pociągu” (link na fanpage’u na Facebooku) i patrząc po tym co tam otrzymaliśmy jest szansa, że film będzie trochę lepszy od książki. Chociaż nie mogło zabraknąć elementów porno...


czwartek, 14 kwietnia 2016

Będę tuż za tobą, bo jestem twoim cieniem

Czasami zdarza się tak, że szczęście się do nas uśmiechnie i przez przypadek bierzemy udział w konkursie, a potem wygrywamy. Tak też było i tym razem, gdy wysłałam maila na konkurs, a w odpowiedzi dostałam, że czekają na mnie bilety do kina Helios na dowolny seans w tym tygodniu. Ja i moja przebiegłość, a także zimna kalkulacja, stwierdziłyśmy, że przecież w piątek, 15 kwietnia jest premiera „High Rise” i będzie jak znalazł. Otóż NIE! Wszystkie kina w mojej okolicy zmówiły się i pokazały mi środkowy palec w tej kwestii. Ani Helios ani Multikino nie mają tego filmu w swoim repertuarze, a najbliższe Cinema City, które to wyświetla jest w... Toruniu. Stwierdziłam, że aż taka szurnięta nie jestem i najwyżej poczekam aż będzie gdzieś poza kinem (ku mojej radości jedno z niewielkich kin w mojej okolicy będzie miało „High Rise” i nie mam zamiaru odpuścić). Więc pozostała kwestia co zrobić z biletami, jeśli nie idę na to, na co planowałam.

Weszłam na stronę kina i rzuciło mi się trzech kandydatów. „Hardcore Henry”, „50 twarzy Blacka” i „Cień”. Pierwszy film po obejrzeniu zwiastunu odrzuciłam, ponieważ jest on kręcony z perspektywy bohatera. Jeśli chodzi o taki obraz w grze to jestem jak najbardziej za, ale po obejrzeniu dwuminutowego trailera miałam dość i czułam, że po wyjściu z kina mogłabym zwymiotować. „50 twarzy Blacka” wydawało mi się czymś lepszym niż historia z Grey’em, ale nie na tyle, żebym koniecznie chciała to obejrzeć. No i na końcu został mi „Cień”. Przeczytałam opis i wydał mi się całkiem ok. Do tego fajny plakat i ładny pan na nim. Weszłam na Filmweb, zobaczyłam obsadę i mnie zamurowało (cóż, nie mogę zacytować tego co wtedy powiedziałam, bo to niecenzuralne). Pamiętacie taki film jak „Dziewczyna z portretu” (jak nie pamiętacie filmu to może chociaż wpis, który popełniłam po obejrzeniu tej produkcji?)? Był tam sobie taki aktor co wyglądał jak Putin. Wręcz deska w deskę. No i właśnie. Okazało się, że ten przystojny pan z plakatu i Putin z „Dziewczyny...” i jeden i ten sam człowiek. I w tym momencie zapadła decyzja co będę oglądać.

Zabrałam moją kumpelkę do kina, ta zaopatrzyła nas w prowiant i można było się wyluzować. Oczywiście o bilety musiałam się upomnieć, bo panie w kasie nie do końca ogarnęły sprawę (w Multikinie było nawet gorzej, więc nie powinnam narzekać). Po wejściu na salę puścili standardowo reklamy i zwiastuny i po raz kolejny moja lista produkcji do obejrzenia powiększyła się. Z jednym małym wyjątkiem jakim jest film „Smoleńsk” (dobrze, że już nie chodzę do liceum, bo pewnie ktoś wpadłby na wspaniały pomysł zorganizowania wyjścia do kina na ten twór i przyświecałoby nam stwierdzenie „historię Polski trzeba znać”).

W filmie poznajemy żołnierza, Vincenta Loreau (Matthias Schoenaerts), który po powrocie z misji, ze względu na stan zdrowia fizyczny, jak i psychiczny, zostaje odsunięty od służby i zostaje ochroniarzem u bogatego biznesmana Imada Whalida (Percy Kemp). Owy biznesmen posiada piękną żonę, Jessie (Diane Kruger) i syna Ali’ego (Zaïd Errougui-Demonsant). Gdy Whalid wyjeżdża w sprawie interesów do opieki nad żoną i synem zostaje poproszony Vincent. Loreau z minuty na minutę coraz bardziej zakochuje się w Jessie, a do tego przez cały czas ma wrażenie, że ktoś śledzi jego podopiecznych. Od tej pory zaczyna się walka z tym co istnieje naprawdę, a co jest tylko w jego głowie.

Bardzo dobrze został pokazany motyw psychiki Vincenta. Z jednej strony taki twardziel, z tatuażami, z wojenną przeszłością, który nie boi się niczego i jest skłonny zaryzykować życie, a z drugiej na widok pięknej kobiety odpływa myślami i zaczyna się pocić (jakkolwiek to brzmi). Z każdą kolejną sceną walczy sam ze sobą, tym bardziej, że Jessie początkowo traktuje go jak powietrze i w pewnym momencie wydaje się, że go nie toleruje.

Można znaleźć wiele opinii, że film trzyma napięcie niczym najlepsze produkcje Hitchcocka. Czy to prawda? No cóż... Jednego nie można nie powiedzieć. Kiedy spodziewamy się, że coś się wydarzy to się nie dzieje nic, ale jeśli zaczynamy się zastanawiać czy coś tu może nas zaskoczyć to nagle dostajemy w twarz i się budzimy, bo akcja nabiera rozpędu. Jeśli ktoś uwielbia thrillery to zapewne powie, że ten jest zbudowany na tej samej kanwie co pozostałe, ale mnie osobiście przypadł do gustu, chociaż pośladków nie urwał. Jedyne co spowodował to dziwny sen dziś w nocy i tornado w moim fangirlowskim życiu, bo Matthias Schoenaerts (czemu ja zawsze muszę trafiać na takich aktorów, który zapamiętanie nazwiska zajmuje mi lata świetlne?) dołączył do mojego Wesołego Fandomowego Autobusu.


Film warty obejrzenia, ale na raz. Potem się już raczej do niego nie wraca. Mimo wszystko emocje utrzymuje na poziomie. 


P.S. Jeśli ktoś nie chce spoilera to proponuję opuścić ten wpis w tym miejscu i dziękuję za uwagę!


A jeżeli nie to muszę się podzielić krótkim stwierdzeniem tuż po ostatniej scenie w filmie i zakończeniu seansu.
"Ty, patrz, to miał być thriller, od początku do końca, a oni mi tu wyjeżdżają z komedią romantyczną". 

piątek, 8 kwietnia 2016

Chyba się nam nie podobało...

Ostatnio los tak chce, że trafiają mi się darmowe bilety na sztuki teatralne z Londynu w Multikinie. W Lany Poniedziałek była po raz drugi na "Hamlecie", a wczoraj zdarzyło się tak, że trafiłam na "Jak wam się podoba". Nie ukrywam, że chciałam na to iść, ale jakoś tak wyszło, że fundusze na bilety do kina na ten miesiąc się skończyły i ochota mi przeszła. Ale we wtorek dostałam zaskakującego SMS-a: "Wygrałam bilety na Jak wam się podoba". Otrzymałam tę informację od koleżanki, z którą byłam na "Hamlecie". W pierwszym momencie pomyślałam, że to żart, ale jednak nie.

Wczoraj, po bardzo zapchanym dniu (mogę się pochwalić, że zaczynam zabawę z kreatywnym pisaniem w szerszym gronie!) o 18:45 pojawiłam się w kinie. W połowie dnia złapała mnie jakaś niechęć, żeby iść do kina, ale pomyślałam sobie, że w sumie będzie fajnie i do tego zbliża się weekend, więc super będzie go dobrze zacząć. Jednak przed kinem kupiłam sobie marchewki (chciałam być fit czy co?) i ciastko z morelą i radość się mnie trzymała. Zasiadłam w fotelu i oczekiwałam fajerwerków. No cóż...

Najpierw pokazano krótki materiał o sztukach (oczywiście nie wszystkich) jakie do tej pory pojawiły się na scenie tego teatru. Nie trwało to długo, co zaostrzyło tylko mój apetyt na spektakl. Na ekranie pojawili się aktorzy, wypowiedzieli pierwsze kwestie i... zasnęłam! Niestety... Dlaczego? Hmm... Z nudów? Ze zmęczenia? Z braku zrozumienia tego co do mnie mówią z ekranu? Sama nie wiem. Za to po przebudzeniu zaczęłam myśleć tylko i wyłącznie o przerwie, bo zrobiłam się głoda.

No ale czas powiedzieć o czym sztuka. Krąży opinia, że "Jak wam się podoba" to najbardziej romantyczna komedia Shakespeare'a, określana także sielankową. Jeśli jest to prawda to ja się nie zgadzam. W takim wypadku pozostałe dramaty z tego gatunku to dopiero musi być masakra. Osobiście uważam, że Shakespeare jest najlepszy w tragediach, ale to tylko moje skromne zdanie, ja się przecież na tym nie znam.

Mamy tutaj księżcia Fryderyka, który jest tyranem, zabiera bratu tron i wygania brata do lasu. Rządy księcia sprawiają, że coraz więcej osób, którzy się z nim nie zgadzają, muszą opuścić miasto. Nawet najbliższe osoby, nie mogąc wytrzymać tyrani, uciekają do Lasu Ardeńskiego. Aby nie zostać rozpoznanym przebierają się, co sprawi, że wynikną z tego interesujące sytuacje.

Rosalinda (Rosalie Craig) zakochauje się z wzajemnością w Orlando (Joe Bannister), jednak ta na wygnaniu przebiera się za chłopaka dla niepoznaki i zmusza Orlando, by mówił do niej Rosalinda i wyobrażał sobie, że to ona (oczywiście to była ona, ale on się nie zorientował, bo była przebrana za chłopaka) i sprawi, że ona sprowadzi jego ukochaną. Tak naprawdę, żeby wytłumaczyć to co tam się działo to trzeba się nieźle nagimnastykować. Więc będę wredna i polecam zajrzeć do samego utworu. Poza tym jak się przysypiało tak jak ja, no to ciężko wszystko opisać.

Sztuka była podzielona na dwie części. Pierwsza dłużyła mi się niesamowicie, co chwilę patrzyłam na zegarek i modliłam się, żeby przerwa nadeszła jak najszybciej. Druga część rozpoczęła się od krótkiego materiału zza kulis i wywiadów z aktorami. Potem zrobiło się trochę śmieszniej niż na początku i jakoś zleciało.

Cóż, nie wiem czy to moja wina czy spektaklu, ale nie przypadł mi do gustu. Możliwe, że nie potrafiłam wyłapać tego z czego powinnam się śmiać. Tak naprawdę gdzieś tam uśmiech zagościł na mojej twarzy może dwa razy. Niby komedia, ale czegoś mi zabrakło. Coś się nie zgadzało.

Ale żeby nie było, że tylko marudzę, że coś mi się nie podoba to muszę zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Mam tu na myśli muszykę i scenografię. Pojawiły się momenty wokalne, gdzie aktorzy naprawdę świetnie bawili się piosenką. Kilmat utworów to było skrzyżowanie pieśni krasnoludów z "Hobbita" i ostatnia płyta Stinga "The Last Ship". To było naprawdę piękne. Co do dekoracji to prześlicznie wyglądały krzesła i stoły podwieszone na suficie, które imitowały drzewa w lesie. Szczerze liczyłam, że jakieś krzesło spadnie, ale tak sie nie stało. Oczywiście żartuję, bo szkoda by było, gdyby takie niesamowite dzieło się rozpadło.

Generalnie, gdybym miała wydać pieniądze na bilet byłabym rozczarowana, ale że to wygrane to darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby (nie wiem czy dobrze to napisałam). Do tego na stronie było napisane, że spektakl potrwa ok. 240 minut. Tak jednak nie było. Samo przedstawienie trwało do 2,5 godziny, a materiały dodatkowe i zapowiedzi zamknęły się w ok. 25 minutach. Także wchodząc do kina była 19, a na peronie SKM byłam już o 22:15 i jedyne o czym myślałam wracając do domu to położenie się do łóżka.


P.S. Dziś jest dzień wielkiej pogardy i generalnie dziwnych myśli i rozmów. Po prostu, tak jakoś wyszło...

środa, 6 kwietnia 2016

Nie udawaj Greka, wyjdź za mąż za Zorbę!

W moim pięknym mieście był wczoraj cudowny dzień. Mam tu na myśli pogodę, która zmuszała do tego, że siedzenie w domu byłoby grzechem. Zupełnie spontanicznie i leniwie wybrałam się z moim Wilsonkiem na wycieczkę po mieście. Dobry obiad, spokojny odpoczynek nad rzeką, a potem kino. Jak zawsze w naszym przypadku. Tym razem padło na „Moje wielkie greckie wesele 2”.

Po 13 latach film wraca z sequelem swojej pierwszej części. Tym razem okazuje się, że rodzice Touli (Nia Vardalos), Maria (Lainie Kazan) i Gus (Michael Constantine) po 50 latach pożycia nie mają ślubu, bo ksiądz udzielający im sakramentu nie podpisał dokumentu. Do tego córka Touli i Iana (John Corbett), Paris (Elena Kampouris) musi podjąć decyzję, gdzie chce studiować.

Gus przez cały czas powtarza Paris, że powinna mieć już męża (dziewczyna ma 17 lat) i koniecznie ma szukać Greka. W pewnym momencie dziadek postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i gdy sam spróbuje znaleźć wnuczce wybranka serca to nie wychodzi mu to najlepiej. Do tego Toula nadal sprawia wrażenie ubezwłasnowolnionej przez swoją rodzinę, bo co by się nie działo to wszyscy rzucają hasło „Toula” i kobieta biegnie załatwiać wszelkie sprawy. Siedząc w kinie zaczęłam się zastanawiać jak to się stało, że Ian jeszcze jej nie zostawił. Chyba bym zwariowała jakby na każdym kroku stał ktoś z mojej rodziny.

Poza tym, że płakałam na zmianę ze śmiechu i ze wzruszenia to zdałam sobie sprawę, że co by się nie działo to jednak dobrze jest mieć rodzinę. No bo w sumie lepsi tacy niż żadni. Są szczególnie pomocni jeśli trzeba zorganizować wesele i powstrzymać rodziców/dziadków przed totalną katastrofą i rozpadem rodu.

Uroczym dodatkiem (chociaż ta postać nie zasługuje na takie określenie) do całej historii jest Mana-Yiayia (Bess Meisler), która jak już się pojawiała to wywoływała ryk śmiechu na sali. Za to jak potem się pojawia na ślubie to wszyscy zbierają szczęki z podłogi. Szkoda, że nie każda babcia (w sumie prababcia, zależy dla kogo) jest taka jak Mana-Yiayia.

Film wydawać by się mogło, że jest tylko głupią komedią, która jest pustą rozrywką i jest gorsza od pierwszej części. To nieprawda. Poza tym, że można momentami umrzeć ze śmiechu to do tego otrzymujemy piękną historię o miłości, która przytrafia się na całe życie i że bez drugiej połówki ciężko żyć. Gus w filmie przyznaje, że najgorsze dla niego to spać samemu i nie słyszeć chrapania Marii. Coś w tym jest. Widzę to samo u swoich rodziców, nawet ostatnio o tym rozmawialiśmy. To nie jest wyimaginowane lub stworzone przez scenarzystów. To istnieje naprawdę.

Poza tym produkcja nie tylko pokazuje miłość dojrzałą, ale także młodą, dopiero się rodzącą. Także inną, jakby się mogło wydawać dla konserwatywnej rodziny.

Nie będę się zbytnio rozpisywać. Jeśli ktoś był fanem pierwszej części to i z przyjemnością obejrzy kontynuację. Ale to też film, żeby go obejrzeć tak po prostu. Na wieczorny smutek. Przecież nie ma nic lepszego jak porządna dawka śmiechu.