Od tygodnia egzystuję na obcej ziemi, czyli w Wielkiej Brytanii. Jak każdy student szukałam w maju możliwości zarobku i moje myśli przywiodły mnie aż tutaj. Trzy dni ciężkiej pracy za mną i szykują się kolejne. Ale nie narzekam. Póki co jest ok i mam nadzieję, że do czasu mojego powrotu do domu kurs Funta utrzyma się na obecnym poziomie. Ach, zostanę milionerem. Ale nie o zarobkach chcę pisać. Chciałabym się podzielić moimi obserwacjami...
Pierwsze co rzuca się w oczy będąc poza domem to ludzie. Wiem, wiem, przecież nie kosmici, ale jest jedną rzecz, która mnie tu... hmmm... jakby to powiedzieć... zastanawia. Nie zależnie od wieku, koloru skóry, wagi, języka, płci czy wzrostu wszyscy są wytatuowani. Idziesz ulicą i mijasz suchą, zgarbioną babcię, a zza kołnierza bluzki wystaje jej dziara. Myślisz sobie "cóż, pewnie błąd młodości, ale za chwilę widzisz trzy następne staruszki i masz jakby deja vu. Generalnie nie mam nic przeciwko tatuażom, ale czy to tak fajnie wygląda na starej, pomaraszczonej skórze?
Kolejna sprawa to kwestia czasu. Czas płynie tu zupełnie inaczej. Jakby wolniej i obok. Oczywiście nie tylko w pracy, gdzie jest to ze zdwojoną siłą, ale również w weekendy. Możesz spać, spacerować, oglądać tv, czytać książkę, jeść, a i tak jeszcze będziesz mieć mnóstwo czasu na inne rzeczy.
Za to wydawanie pieniędzy przychodzi tutaj w ekspresowym tempie. Zresztą nie tylko tutaj. Ale, ale... Jeśli przyjeżdżasz do tego pięknego kraju z zagranicy to jest jedna, podstawowa zasada: NIE PRZELICZAJ FUNTÓW NA SWOJĄ WALUTĘ! Od tego można dostać depresji i zacząć odmawiać sobie wszystkiego. A przecież nie o to chodzi. Bo co za normalny człowiek zapłaciłby 24 zł za zwykłą kawę w kawiarni albo 8 zł za pół litrową Colę w supermarkecie? Oczywiście przelicznik będzie się włączał i ciężko będzie przestać o tym myśleć, ale po prostu trzeba.
Dzisiaj zdarzyło mi się pozwiedzać trochę miasto i moja chrzestna postanowiła O prowadzić mnie ciekawym szlakiem: angielskich lumpeksów. Popularne "lumpki" to bardzo interesujące zjawisko. Niestety na ogół nie chodzę do takich sklepów, bo najzwyczajniej w świecie nie umiem tam robić zakupów, a właściwie nie potrafię wyszukiwać okazji. Za to w angielskich lumpkach jest bardzo ciekawa sprawa. Oprócz ciuchów można tak zakupić książki, płyty, filmy, gry, a nawet szkło do domu i kartki okazjonalne. Mnie oczywiście najbardziej interesowały książki. Na półkach najczęściej można było spotkać Greya i różne biografie. Przyglądałam się dość intensywnie pewnej półce i znalazłam książkę, którą nie sposób dostać w Polsce, a jeśli już się trafi to kosztuje majątek. Mam tu na myśli biografię Stinga. Przez dziesięć minut przeglądałam książkę, by stwierdzić, że mój angielski jest zbyt kijowy i nie kupię jej, bo nic nie zrozumiem. Ale im bardziej oddalałam się od sklepu tym mocniej chciałam kupić znalezisko. Przecież książka była w idealnym stanie i kosztowała £2. Dlatego obiecałam sobie, że za tydzień po nią wrócę i choćbym miała ją czytać ze słownikiem i translatorem to ją kupię.
Do moich dzisiejszych podbojów muszę też zaliczyć zwiedzanie polnych dróg i podziwianie pociągów. Od dziś przestanę narzekać na polskie PKP, przynajmniej z wizualnego punktu widzenia. Angielskie pociągi z zewnątrz wyglądają tragicznie i powinniśmy się cieszyć, że nasze Pendolino jest takie ładne. Tutejsze ciuchcie były chyba ostatnio w fabryce w latach 70. jak nie wcześniej. Dlatego nie ma co, trzeba się cieszyć z tego co mamy.
A jeśli chodzi o ogólne wrażenia z obecnego pobytu to jest dobrze. Owszem, trochę inaczej niż u nas, ale nie jest źle. Może nie ma się czym chwalić, ale dopiero po pięciu dniach zorientowałam się co po kolei oznaczają słowa i liczby w adresie, a także jak wyglądają przejścia dla pieszych. Niestety jeszcze nie wszystko jest dla mnie zrozumiałe, ale postaram się ogarnąć jak najwięcej. Na szczęście patrząc w niebo niczym się ono nie różni od tego polskiego...
P.S. Brak obrazków, bo nie ma odpowiednich. Może gdzieś tam potem coś się znajdzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz