piątek, 31 lipca 2015

Proszę, zabierz nas do domu...

Wczoraj obudzona o 5 nad ranem i poinformowana, że fabryka matka mnie nie potrzebuje zagwarantowałam sobie dzień wolny. Korzystając z okazji wyspałam się, pozmywałam i chciałam się po prostu poobijać, ale zostałam wysłana po syrop dla mojego kuzyna do apteki (przy okazji farmaceutka myślała, że mam dziesięcioletnie dziecko i zrobiła minę jakbym zabiła jej matkę kapciem). Niestety zanim kupiłam to po co przyszłam to zostałam poinformowana, że lekarstwo mogę nabyć dopiero za pół godziny, bo pani z apteki poszła na lunch. Zrezygnowana wycofałam się z pomieszczenia i poszłam do sklepu z odzieżą. Ale po chwili się zorientowałam, że przecież w tym budynku znajduje się sklep, do którego zawsze chciałam iść, ale nigdy nie miałam czasu. Mam na myśli księgarnie.

Nieco speszona weszłam do środka i od razu wiedziałam, że nie powinnam przekraczać progu tej cudownej świątyni. Zaczęłam przeglądać regał po regale i byłam coraz bardziej zafascynowana. Trafiłam na książki moich ulubionych autorów i zaczęłam się zastanawiać czy byłabym w stanie przeczytać chociaż rozdział jakiejś książki. Doszłam do wniosku, że byłoby mi trudno i postanowiłam, że czas zabrać się za dokladniejszą naukę angielskiego, żebym mogła w przyszłym roku tam wrócić i kupić sobie co dusza zapragnie. A dusza dużo zapragnęła.

Trafiłam na kilka kryminałów, które bardzo chętnie bym przeczytała. Ale największą radość, a zarazem smutek przyniosło mi główne znalezisko, o którym myślałam kilka dnia. Mam tu na myśli "Poldark". Wiadomo, że serial powstał na podstawie książki, więc chciałam tą książkę poznać. I się udało. Radość sprawiło mi to, że w ogóle była dostępna na półce, a uczucie zostało spotęgowane w momencie, gdy zajrzałam do środka i przeczytałam, że jest około siedmiu części tej serii. Niestety po kilku sekundach dotarł do mnie smutek i postanowił mi przypomnieć, że nie znam bardzo biegle angielskiego i swobodnie sobie nie poczytam. A jak wiadomo, w Polsce zanim przetłumaczą to miną lata świetlne. Chyba jednak przyłożę się do tego angielskiego...

Nie zrobiłam nawet pół kroku, a moim oczom ukazały się trzy najpiękniejsze półki jakie można było sobie wymarzyć. Po brzegi były wypchane komiksami Marvela. Stałam przed nimi z rozdziawioną paszczą i dobrze, że zdałam sobie sprawę, że wyglądam jak idiota, bo w pobliżu pojawili się ludzie. Paszczę natychmiast zamknęłam i zaczęłam przeglądać komiksy. Już postanowiłam, że na pewno kupię sobie jakieś i trudno, będę czytać je ze słownikiem. Ale, ale... Natrafiłam też na coś co sobie kupię obowiązkowo i to za najbliższą wypłatę (ale nie za dzisiejszą). Mianowicie jest to leksykon wszystkich bohaterów Marvela. Od Thora, po Iron Mana, przez Kapitana Amerykę, Hulka i na Groocie kończąc. To nic, że muszę za to wybulić £10, ale zrobię toooooo!

Byłam za to zdziwiona faktem, że w księgarni było niewiele książek Christie czy Conan Doyle'a. Myślałam, że Anglicy trochę tego na stanie mają, a tu się jednak okazuje, że jestem w błędzie. Cóż, my też mamy mało Mickiewicza i Reymonta w księgarniach.

Później szybko się przebiegłam po literaturze dziecięcej, historycznej i faktu, ale nic ciekawego nie znalazłam. Na biografiach za to trafiłam na książkę, która opisywała życie mojej wielkiej, pierwszej i jedynej miłości pilkarskiej, Thierry'ego Henry'ego. Ciekawe kiedy w Polsce na nią trafię? Bo ładne były w niej zdjęcia, a i tekst zapewne interesujący.

Na koniec zatrzymałam się przy niewielkim stoliku, na którym leżały kolorowanki antystresowe dla dorosłych. Przejrzałam wszystkie i doszłam do wniosku, że straszne zdzierstwo i się nie opłaca tutaj kupować. Najtańsze wydanie, kieszonkowe kosztowało £6, a najdroższe £15. A w Sainsburym pod domem mam ładne wzorki do kupienia za £4.

Księgarnie opuściłam po 35 minutach, a to i tak krótko jak na mnie. Doszłam do wniosku, że żeby być w pełni szczęśliwą musiałabym tam zostawić jakieś £45. Generalnie to nie stać mnie, żeby coś takiego zrobić, ale może chociaż komiksy sobie kupię? Jeszcze o tym pomyślę...

P.S. Na polski akcent również trafiłam. Znalazłam Wiedźmina, ale na razie na angielski zostały przetłumaczone tylko trzy części. Z czego w księgarni była tylko jedna.



czwartek, 23 lipca 2015

Ten pociąg już dawno odjechał...

Przestałam być dzieckiem. Kiedy to się stało? Wytłumaczy mi ktoś? A przynajmniej z fizycznego punktu widzenia, bo psychicznie... No właśnie, jak to tak naprawdę jest?

Miałam okazję być dziś na placu zabaw. Spędziłam tam dwie godziny i sporo tego czasu poświęciłam na pewne przemyślenia. Doszłam do wniosku, że już od jakiegoś czasu to nie ze mną się tu przychodzi, żeby mnie pilnować, tylko ja przychodzę, żeby kogoś pilnować. Brzmi może trochę niezrozumiale, ale gdzieś tam w środku to wywołuje dziwne uczucia. Niby tutaj jestem taki kozak, hej do przodu, bierz byka (życie) za rogi i nie marudź, a tak naprawdę to chciałabym, żeby znowu moim jedynym zmartwieniem było, na której zjeżdżalni dziś zjechać i czy zdążę do domu na wieczorynkę. Niestety, eldorado się skończyło.

Zatęskniłam dziś także za prawdziwymi wakacjami. Takimi, podczas których nic się nie robiło. Oj, przepraszam, robiło się i do sporo. Chodzi mi o ten czas, gdy rano szło się odebrać świadectwo, a po południu siedziało się już w aucie i było w drodze do babci na wieś. Gdzie rano wychodziło się na podwórko i wracało wieczorem i to jeszcze z wielką niechęcią, bo przecież na zakręcie drogi graliśmy w "Państwa, miasta" i nie dokończyliśmy, bo o 21 kazali wrócić do domu. A teraz człowiek ma wakacje po to, by w przerwie od całorocznej nauki zarobić sobie na wydatki na cały następny rok. No bo ile można ciągnąć kasę od rodziców?

Czy to, że noszę koszulki z rysunkowymi nadrukami świadczy o tym, że mam siano w głowie i jestem dziecinna czy raczej to, że potrzebuje jakiejś odskoczni od dorosłego świata i chociaż na trochę chcę wrócić do dzieciństwa? Ostatnio pokazałam mamie dwie nowe koszulki, które sobie kupiłam, a ona gdy tylko je zobaczyła skwitowała to krótko: "Jak dla niemowlaka". Cóż, może mama ma rację i powinnam się dostosować do etapu życia w jakim jestem. Tylko, że ja chyba jeszcze nie chcę albo nie jestem gotowa, żeby wciskać się w sukienki i kłaść kilo makijażu na twarz. Wolę pobujać w obłokach i wymyślać w mojej głowie scenariusze, które i tak nigdy się nie zrealizują.

Czasem mam przebłyski, że ok, założę wysokie buty i zmienię swoje myślenie, ale za chwilę przypominam sobie, że długo nie dam rady udawać i wolę nosić moje zielone trampki i rysunkowe t-shirty. Przecież kogo to tak naprawdę obchodzi kim jestem? Jeśli chce się ze mną zadawać to nie powinno mu to przeszkadzać, że mam takie odchyły, a nie inne. W końcu każdy jakieś ma. Ja mam takie. W głębi duszy nadal jestem dzieckiem i chyba szybko to się nie zmieni. W końcu piżama w Minionki nie może leżeć na dnie szafy i czekać aż mole ją zjedzą. :)

P.S. Jestem okropna, bo pomimo sporej ilości czasu nic tu nie dodaje. Ale obiecuję, że się poprawię.

P.S.2. Zdjęć ponownie brak, bo tak. :D

poniedziałek, 6 lipca 2015

Czy to jawa czy sen?

Ostatnio coraz częściej prześladują mnie bardzo dziwne sny. Ich dziwność do dzisiejszej nocy była na znośnym poziomie. Jednak po przebudzeniu dzisiejszego poranka stwierdziłam, że zdecydowanie wymagam leczenia psychiatrycznego. Bo to co wyprawia się w mojej głowie to jakaś chora sytuacja. Nie będę zdradzać co dziś mi się przyśniło, ale musicie mi uwierzyć, że powiało totalną patologią.

Generalnie każdej nocy coś mi się śni. Jedne sny pamiętam lepiej, a inne gorzej. Twarze postaci przeważnie są rozmazane, ale ich głosy dobrze znane. Za każdym razem zastanawiam się dlaczego przyśniło mi się to, a nie co innego. Za dobre sny dziękuję, a za koszmary przeklinam mój mózg. Niestety nie potrafię powiedzieć dlaczego raz mogę podążać za jednym snem całą noc, a innym razem budzę się zlana potem i boję zasnąć.

Wiele dobrych snów było inspiracją do zrobienia czegoś. Np. do rozpoczęcia pisania nowego opowiadania. Do tej pory pamiętam te sny i cieszę się, że sytuację w nim zawarte wydarzyły się chociaż w mojej głowie. Bo przecież po to są marzenia, nie tylko te rzeczywiste, żeby się nimi cieszyć.

Tylko czy to o czym śnimy to tak naprawdę nasze podświadome pragnienia? Czy raczej coś co wymyślił sobie nasz mózg, by spłatać nam nocne figle? Cóż, osobiście uważam, że w obu tych przypadkach może być sporo prawdy. No bo skoro o czymś dużo myślimy to w końcu nasza mózgownica to zapamięta i przetworzy to na swój własny sposób. Pamiętam jak w czerwcu, tuż przed egzaminem przyśniło mi się, że pewna profesor oblewa mnie tylko za to, że moja koleżanka, która weszła ze mną na egzamin nie odpowiedziała na swoje pytania. Przerażona obudziłam się w środku nocy i zaczęłam się zastanawiać czy to przypadkiem nie była prawda.

Kilka lat temu moja przyjaciółka powiedziała mi, że za każdym razem jak śni jej się jeden i ten sam sen, to komuś w rodzinie coś złego się przytrafia. I nie wiedzieć czemu, ale to prawda. Gdy tylko w nocnych majakach pojawiają jej się straszne klauny o twarzy wilków goniące ją przez pustynie (tylko nie pamiętam czy piaskową czy lodową) to wie, że należy uważać na nadchodzący dzień. Ja na szczęście nie mam takich doświadczeń i bardzo się z tego cieszę.

Jednak do tej pory obawiam się, że będąc w sennym transie zrobię coś głupiego albo zrobię sobie i komuś krzywdę. Przecież nie wiadomo co może się stać, gdy lunatykujemy. Póki co wyleczyłam się z tej przypadłości. Ale obawa nadal gdzieś głęboko pozostaje.

Mój dzisiejszy sen przyprawił mnie o wielogodzinne rozmyślania. Z jednej strony to co wymyślił mój mózg mogło być prawdą, ale z drugiej to wszystko było bardzo surrealistczne. Osoba, która tam była na sto procent nie zrobiłaby tego i nie zachowywałaby się w taki sposób jak się zachowywała. Jestem o tym przekonana, bo wydaje mi się, że trochę ją znam. A na dokładkę ja bym też taka nie była jak tam, bo mam w sobie zbyt mało odwagi. Cóż, w snach stać nas na szalone rzeczy.

Ale, ale... Odkąd mam nowy telefon w swoim posiadaniu to trzęsę się jak jajo o jego stan. W przeciągu pięciu miesięcy już siedem razy śniło mi się, że ulega on zniszczeniu. Nie wiem czy mój realny strach się na to przekłada, ale coś musi w tym być, bo za każdym razem, gdy się budzę po tym koszmarze to modlę się by telefon był w jednym kawałku. Czyli naprawdę wygląda na to, że potrzebuję psychiatry.

W snach boję się wszystkiego i czasem mam wrażenie, że doznaje deja vu. Bo to co przydarza mi się w prawdziwym życiu czasem wydaje mi się, że ja już to widziałam w moim śnie. I niestety zdarza się, że to jest tak przerażające, że przestaje racjonalnie myśleć.

Nie chcę wyjść na wariata albo jakiegoś psychicznego, ale wydaje mi się, że sny coraz częściej odgrywają realny sens w naszym życiu. Bo niektóre sny mogą być prorocze, a inne zawierają tylko wskazówki. A już w ogóle przedziwnym snem jest dla mnie motyw, gdy w zjawie nocnej pojawia się ktoś zmarły i daje ci radę. Zdarzyło mi się tak i mimo iż rada była przekazana metaforycznie (do tej pory nie wiem jak to rozszyfrowałam) to wiem, że odczytałam ją dobrze i dzięki niej podjęłam pewną, bardzo ważną decyzję.

Dlatego nadal będę wierzyć w sny i będę się cieszyć z każdego pozytywnego. A ten dzisiejszy odbiorę jako chory wymysł mojego mózgu i puszczę go w niepamięć. Bo wiem, że to nie ma szansy na przetrwanie i wydarzenie się. A teraz życzę dobranoc i kolorowych snów. :)

P.S. Znowu obrazków brak.

P.S.2. Ciekawe co dzisiaj mi się przyśni. Oby nic złego...

niedziela, 5 lipca 2015

Tylko Niebo wszędzie jest takie same...

Od tygodnia egzystuję na obcej ziemi, czyli w Wielkiej Brytanii. Jak każdy student szukałam w maju możliwości zarobku i moje myśli przywiodły mnie aż tutaj. Trzy dni ciężkiej pracy za mną i szykują się kolejne. Ale nie narzekam. Póki co jest ok i mam nadzieję, że do czasu mojego powrotu do domu kurs Funta utrzyma się na obecnym poziomie. Ach, zostanę milionerem. Ale nie o zarobkach chcę pisać. Chciałabym się podzielić moimi obserwacjami...

Pierwsze co rzuca się w oczy będąc poza domem to ludzie. Wiem, wiem, przecież nie kosmici, ale jest jedną rzecz, która mnie tu... hmmm... jakby to powiedzieć... zastanawia. Nie zależnie od wieku, koloru skóry, wagi, języka, płci czy wzrostu wszyscy są wytatuowani. Idziesz ulicą i mijasz suchą, zgarbioną babcię, a zza kołnierza bluzki wystaje jej dziara. Myślisz sobie "cóż, pewnie błąd młodości, ale za chwilę widzisz trzy następne staruszki i masz jakby deja vu. Generalnie nie mam nic przeciwko tatuażom, ale czy to tak fajnie wygląda na starej, pomaraszczonej skórze?

Kolejna sprawa to kwestia czasu. Czas płynie tu zupełnie inaczej. Jakby wolniej i obok. Oczywiście nie tylko w pracy, gdzie jest to ze zdwojoną siłą, ale również w weekendy. Możesz spać, spacerować, oglądać tv, czytać książkę, jeść, a i tak jeszcze będziesz mieć mnóstwo czasu na inne rzeczy.

Za to wydawanie pieniędzy przychodzi tutaj w ekspresowym tempie. Zresztą nie tylko tutaj. Ale, ale... Jeśli przyjeżdżasz do tego pięknego kraju z zagranicy to jest jedna, podstawowa zasada: NIE PRZELICZAJ FUNTÓW NA SWOJĄ WALUTĘ! Od tego można dostać depresji i zacząć odmawiać sobie wszystkiego. A przecież nie o to chodzi. Bo co za normalny człowiek zapłaciłby 24 zł za zwykłą kawę w kawiarni albo 8 zł za pół litrową Colę w supermarkecie? Oczywiście przelicznik będzie się włączał i ciężko będzie przestać o tym myśleć, ale po prostu trzeba.

Dzisiaj zdarzyło mi się pozwiedzać trochę miasto i moja chrzestna postanowiła O prowadzić mnie ciekawym szlakiem: angielskich lumpeksów. Popularne "lumpki" to bardzo interesujące zjawisko. Niestety na ogół nie chodzę do takich sklepów, bo najzwyczajniej w świecie nie umiem tam robić zakupów, a właściwie nie potrafię wyszukiwać okazji. Za to w angielskich lumpkach jest bardzo ciekawa sprawa. Oprócz ciuchów można tak zakupić książki, płyty, filmy, gry, a nawet szkło do domu i kartki okazjonalne. Mnie oczywiście najbardziej interesowały książki. Na półkach najczęściej można było spotkać Greya i różne biografie. Przyglądałam się dość intensywnie pewnej półce i znalazłam książkę, którą nie sposób dostać w Polsce, a jeśli już się trafi to kosztuje majątek. Mam tu na myśli biografię Stinga. Przez dziesięć minut przeglądałam książkę, by stwierdzić, że mój angielski jest zbyt kijowy i nie kupię jej, bo nic nie zrozumiem. Ale im bardziej oddalałam się od sklepu tym mocniej chciałam kupić znalezisko. Przecież książka była w idealnym stanie i kosztowała £2. Dlatego obiecałam sobie, że za tydzień po nią wrócę i choćbym miała ją czytać ze słownikiem i translatorem to ją kupię.

Do moich dzisiejszych podbojów muszę też zaliczyć zwiedzanie polnych dróg i podziwianie pociągów. Od dziś przestanę narzekać na polskie PKP, przynajmniej z wizualnego punktu widzenia. Angielskie pociągi z zewnątrz wyglądają tragicznie i powinniśmy się cieszyć, że nasze Pendolino jest takie ładne. Tutejsze ciuchcie były chyba ostatnio w fabryce w latach 70. jak nie wcześniej. Dlatego nie ma co, trzeba się cieszyć z tego co mamy.

A jeśli chodzi o ogólne wrażenia z obecnego pobytu to jest dobrze. Owszem, trochę inaczej niż u nas, ale nie jest źle. Może nie ma się czym chwalić, ale dopiero po pięciu dniach zorientowałam się co po kolei oznaczają słowa i liczby w adresie, a także jak wyglądają przejścia dla pieszych. Niestety jeszcze nie wszystko jest dla mnie zrozumiałe, ale postaram się ogarnąć jak najwięcej. Na szczęście patrząc w niebo niczym się ono nie różni od tego polskiego...

P.S. Brak obrazków, bo nie ma odpowiednich. Może gdzieś tam potem coś się znajdzie.