Moja metryka w urzędzie w jednej z rubryk ogłasza: "Miejsce
urodzenia - Gdańsk". Czy się z tego cieszę? Owszem. Czy jestem z tego
dumna? Jak najbardziej. Od zawsze miałam miłe skojarzenia z tym miastem, a w
moim sercu są piękne wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to człowiek przyjeżdżał
do dziadków przy każdej możliwej okazji. Dzielnica, którą najlepiej znam to
zdecydowanie Przymorze. Narobiło się tam mnóstwo kilometrów spacerując, jeżdżąc
na rowerze, bawiąc się na placu zabaw. Za każdym razem, gdy przejeżdżam tam
tramwajem lub samochodem to łezka się kręci w oku, więc naturalnym wyborem
uczelni do studiowania był Gdańsk. Ale tak naprawdę w tym mieście zakochałam
się dzisiaj i to dzięki banalnym doświadczeniom. Zajęcia na uniwersytecie
skończyłam dziś o 9:15 (pan doktor wypuścił nas szybciej) i radośnie
stwierdziłam, że do pociągu do domu zostało mi prawie dwie godziny. Wsiadłam w
najbliższy tramwaj i udałam się do centrum po ciepłe pączki, które są
przepyszne. Tym samym chciałam zrobić rodzince niespodziankę i przywieść coś na
osłodę po całym trudnym tygodniu. A gdy miałam już pączki w plecaku i czekałam
na przystanku na tramwaj, który miał mnie zabrać na dworzec w Gdańsku
Wrzeszczu, doznałam olśnienia. Dookoła mnie ludzie się spieszyli, samochody
pędziły, a ja po prostu stałam i gapiłam się na drzewa, przez które przebijało
się słońce. Poczułam się jakby była wiosna. Odpłynęłam gdzieś myślami. W uszach
sączyło się ukochane The Police, a potem sam Sting, już solo. Wsiadłam do
tramwaju, przejechałam z pięć przystanków i ruszyłam dzielnie w stronę dworca.
Przez cały czas rozglądałam się. Niby
byłam tu już wcześniej, ale wszystko wydawało mi się jakieś inne, nowe. Mijali
mnie dziwni ludzie, a ja mijałam dziwne budynki. W głowie zakiełkowała mi myśl:
"A może by tak opisać to miasto? Wymyślić bohatera, umieścić go w tych
ulicach i pozwolić mu ożyć?". Jednak potem mi się przypomniało: "Po
co? Przecież to już jest. Czytałaś to". No właśnie czytałam...
Otóż, Moi Drodzy, mam niezwykłe szczęście, że znam osobiście
(no dobra, widziałam ją tylko raz i zamieniłam z nią dwa zdania) pewną gdańską
pisarkę, Katarzynę Rogińską. Ale największym szczęściem jest to, że jest ona
koleżanką z podstawówki (z klasy) mojego taty. 26 maja 2011 roku dostaliśmy
zaproszenie do oliwskiej biblioteki na spotkanie autorskie. Cieszyłam się jak
dziecko. Ale wróćmy do początku. Pierwsza książka, a raczej opowiadanie pani
Kasi wpadło w moje ręce latem 2009 roku, gdy tata przywiózł do domu malutki
tomik "Tajemnica Neptuna", który otrzymał od współautorki książeczki
podczas spotkania po latach. Podprowadziłam książkę i zatopiłam się w
opowiadanie pt.: "Kocim szlakiem". Nawet nie wiedziałam kiedy, a
skończyłam lekturę. I wtedy pomyślałam: "Ja chyba też bym chciała pisać".
Akcja opowiadania rozpoczyna się od uroczego opisu nawiązującego do kotów (autorka
uwielbia koty i w każdej książce jest o nich bardzo dużo), jednak potem mamy do
czynienia z obciętą głową znalezioną na pętli w Oliwie. I wtedy zaczyna się
zabawa...
Rok później w 2010 roku ukazała się książka "Jeśli
czegoś pragnę" i tym razem pani Kasia jest jedyną autorką. W tej powieści
mamy do czynienia z tajemniczymi zgonami w domach pomocy społecznej. Wszędzie
niby jest ta sama przyczyna zgonu, ale to tylko napędza coraz więcej podejrzeń.
Rozpoczyna się śledztwo, a my poznajemy biegłą sądową Grażynę Król i sierżanta
Szolca, który jej pomaga. Jak dla mnie jest to dobry, zaskakujący kryminał.
Jeśli ktoś lubi ten gatunek to będzie się świetnie bawił.
Ale wróćmy do 26 maja 2011 roku. Wraz z rodzicami zajęłam
miejsce w bibliotece i słuchałam co autorka ma do powiedzenia na temat swojej
najnowszej książki "Wieża sokoła". Po zapoznaniu z fragmentami
powieści można było zakupić przedmiot owego spotkania i porozmawiać chwilę z
autorką oraz zdobyć autograf. Byłam nieco zawstydzona, ale tata zgarnął mnie z
krzesła i poszliśmy do pani Kasi. Zostałam przedstawiona jako córka mojego taty
i porozmawiałyśmy trochę, ale z tego stresu niestety nie pamiętam o czym.
Poprosiłam o autografy na książkach (mam imienne i do tego przy każdym podpisie
jest pyszczek kotka) i pożegnaliśmy się. Zadowolona, że będę miała nową książkę
do czytania, wróciłam do domu. Tylko, że pojawił się mały problem. Zaczęłam
czytać i... się rozczarowałam. Wiem, że jest napisane na okładce, że to mroczny
thriller, ale nie spodziewałam się, że aż tak. W książce poznajemy młodą
Greczynkę o imieniu Dymitra, która na swojej drodze spotyka przystojnego
Edwarda i jego matkę, Polaków. Zakochana dziewczyna przyjeżdża z nim do Polski
i zaczyna się dla niej prawdziwe piekło. Facet jest tak obrzydliwy, zboczony i
nienormalny, że wymiękłam. Książka ma 296 stron, a ja ją porzuciłam już na 102.
Po prostu dalej nie mogłam i póki co nie mogę się zmusić do lektury. Wierzę, że
to się kiedyś zmieni, ale jeszcze nie jestem na to gotowa.
Jednak ktoś lubi koty, greckie krajobrazy i dreszczyk emocji
to gorąco polecam książki pani Kasi. Za "Wieżę..." nie ręczę, ale
dwie pozostałe to świetna zabawa. Ale głównym powodem, dla których warto sięgnąć
po te powieści (i opowiadanie) to dokładne i piękne opisy Gdańska, a
szczególnie Oliwy.