niedziela, 28 stycznia 2018

Zakochani z urzędu, czyli Podatek od miłości

Wiecie, są takie filmy, na które długo się czeka. Czeka się, bo się dużo słyszało, bo mówią, że będzie dobre, bo sto tysięcy innych powodów. Otóż na "Podatek od miłości" czekałam do pewnego momentu, a mianowicie gdy zobaczyłam zwiastun po raz pierwszy, a raczej fragmenty filmu w teledysku do piosenki, którą wykonała Kayah. Przed tym momentem nie mogłam się doczekać aż będzie wiadomo coś więcej poza tym, że dwie główne role przypadły Aleksandrze Domańskiej i Grzegorzowi Damięckiemu. Potem czar prysł, bo w zwiastunie powiało typowo polską komedią romantyczną, czyli złem wcielonym. Jednak po pierwszym seansie zostałam zaczarowana.


„Podatek od miłości” nie jest (jakby się mogło wydawać) filmem o facecie, który jest prostytutką. Nic z tych rzeczy. Marian (Grzegorz Damięcki) jest trenerem osobistym, który po prostu doradza ludziom. Niestety pewna osobista sprawa zmusiła go do tego, by udawać, że jest panem do towarzystwa. Całe śledztwo przeprowadza w sprawie potwierdzenia tym kim jest prowadzi Klara (Aleksandra Domańska), która jest twardą babką i nie da sobie wejść na głowę. Co zresztą nie raz pokaże. Generalnie jest to słodko-pierdząca komedia romantyczna, w której dialogi są płaskie, a kadry kolorowe, radosne i generalnie miłość wali po oczach. Tutaj rodzące się uczucie idzie trochę drugim torem. Ważniejsze jest odkrycie prawdy kim tak naprawdę jest Marian.


 Genialne w tym filmie są dialogi. Sceny, w których pojawiają się dzieci są przekomiczne. Zresztą spotkanie z rodzicami Klary, a szczególnie z jej ojcem (w tej roli Zbigniew Zamachowski) to perełki. Jednak chyba ludzie na sali najgłośniej wybuchnęli śmiechem, gdy był monolog o „byciu słoikiem”. A bycie słoikiem jest super, pozdrawiam mamę ;)


Jedną z mądrzejszych rzeczy w tym filmie było rozpisanie ról drugoplanowych (pierwszymi się zaraz osobno zajmę). Wystarczyło, że ktoś pojawił się na jedną lub dwie sceny, ale w bardzo skondensowany sposób przekazał to, co miało pchnąć ciąg dalszy akcji. Nikt tu nie był nachalny, nie wpychali go na siłę, żeby tylko wypełnić czas na ekranie. Przyznam się szczerze, że filmy spokojnie mógłby być dłuższy o jakieś dwadzieścia minut, tym bardziej że zakończenie oczywiście poleciało sztampą. A zabrakło takiej jednej sceny, która pokazywała co dalej. Wiadomo, że żyli długo i szczęśliwie, ale aż się prosiło coś uroczego.


 Jeśli chodzi o głównych bohaterów. Ktoś od castingu pomyślał i świetnie, że nie zatrudnili po raz kolejny tych samych opatrzonych twarzy. Aleksandra Domańska w ostatnim czasie zaczęła się pojawiać w filmach (m.in. „Volta” czy „Po prostu przyjaźń”), ale także w serialach. Klara, którą zagrała oprócz tego, że jest dobra w tym co robi, czyli w ściganiu oszustów podatkowych to do tego świetnie boksuje, szybko biega i jest świetnym szpiegiem. Nie jest typową słodką idiotką, która najpierw się zakochała, potem coś jej się nie spodobało i się obraziła. Potrafiła podjąć kilka decyzji, które zdecydowanie zmieniły jej życie. A jeżeli macie konto na Instagramie to zacznijcie tam obserwować Olę. Jej relację, zdjęcia i filmiki to złoto. Humor poprawiony na cały dzień. Jeśli chodzi o Grzegorza Damięckiego to kto by pomyślał, że naczelny złol dobrych, polskich seriali, stanie się nagle pięknie patrzącym na kobiety uwodzicielem. Oczywiście z tym uwodzeniem to mam na myśli tabuny kobiet, które po prostu tłumnie ruszyły do kina. A jeśli któraś z pań miałaby za mało uroku osobistego pana Damięckiego to polecam obejrzeć Teatr Telewizji z 1992 roku „Moralność Pani Dulskiej”. Zakochanie gwarantowane z miejsca ;) 


Oczywiście przyznaję się, że na tydzień przed premierą zaczęłam oglądać (i słuchać) wszystkie możliwe wywiady promujące film. Głównie z Grzegorzem Damięckim, ale no jakoś inni byli mniej chętni. Przynajmniej dowiedziałam się, że piosenkę promującą film w duecie z Kayah miał właśnie zaśpiewać Damięcki, ale odmówił. Z jednej strony szkoda, bo ma naprawdę świetny głos (ma swój zespół, w którym jak to mówi „drze się, a nie śpiewa”), co można usłyszeć w filmie. Ale z kolei z drugiej strony patrząc po tym jak się stresował i czuł niekomfortowo podczas telewizyjnych wywiadów to może lepiej, że stało się jak się stało. Do tego był ten mini serial na TVN-ie, który miejscami zastanawiał mnie jaki w ogóle ma sens, no ale człowiek oglądał. I tu trzeba napisać, że Polacy nie potrafią w marketing. To zawsze już chyba będzie piętą Achillesa. Ja wiem, że w trailerach chce się umieszczać wszystko co najlepsze, ale zwiastun do „Podatku...” był tak zmontowany, że po prostu wiele osób zostało odstraszonych.


Mnie się tak film spodobał, że wylądowałam w kinie dwa razy. Na pewno jak wyjdzie na DVD albo trafi na VOD to sobie jeszcze nie raz obejrzę, bo to naprawdę ciepły i przyjazny film, który pokazuje, że nawet największy przegryw ma szansę wyjść na prostą albo przynajmniej znaleźć kogoś z kim będzie mógł wkroczyć na drogę, która prowadzi na tą prostą. Jak nudzi wam się w weekendowe popołudnie to po prostu zabierzcie do kina osobę, w której towarzystwie dobrze się bawicie i odpłyńcie od codzienności na niecałe dwie godziny.

 

czwartek, 25 stycznia 2018

3 razy po 30 minut, czyli Najlepsze Polskie Krótkometrażówki 2017

Miałam niesamowitą przyjemność wybrać się na pokaz najlepszych polskich filmów krótkometrażowych ubiegłego roku. Mowa tutaj o: "60 kilo niczego" (reż. Piotr Domalewski), "Amerykański sen" (reż. Marek Skrzecz) i "Najpiękniejsze fajerwerki ever" (reż. Aleksandra Terpińska). Na dwa z tych trzech czekałam szczególnie mocno, ale wszystko po kolei. W kolejności wyświetlania w kinie.


"60 kilo niczego"

Bohaterem filmu jest Krzysztof (Grzegorz Damięcki), który rozpoczyna pracę w kopalni kruszców jako kierownik. Próbuje sztywno trzymać się zasad, żeby wszystko było w jak najlepszym porządku, jednak dochodzi do wypadku, po którym Krzysztof będzie musiał podjąć decyzję czy przeciwstawić się panującym tam zasadom czy walczyć z własną moralnością.

Nie ukrywam, że od prawie dwóch lat jestem fanką Grzegorza Damięckiego, który jest po prostu świetnym aktorem. Pod koniec tego filmu siedziałam mocno wbita w fotel i zastanawiałam się czy w ostatnim czasie miałam przyjemność oglądać tak doskonały pokaz ludzkich emocji. Do tego doskonale został przedstawiony odwieczny problem pracy "na czarno" a także zatrudnienia obcokrajowców. Jeżeli będziecie mieli okazję obejrzeć ten film to nawet się nie zastanawiajcie. Liczę, że niedługo pojawi się gdzieś w Internecie, żebym mogła obejrzeć go jeszcze raz.


"Amerykański sen"

Świetny dokument o spełnianiu marzeń i prostym, codziennym życiu młodego chłopaka. Szymon, nastolatek z małej miejscowości Głuchołazy, postanawia że zostanie zapaśnikiem amerykańskiego wrestlingu. Aby móc spełnić marzenie łapie się każdej drobniej pracy, by następnie wyjechać na obóz szkoleniowy.

Lubię filmy dokumentalne, ale takie z prawdziwego zdarzenia. Tutaj miałam okazję poznać historię nastolatka, który po prostu chce być kimś, a nie tylko siedzieć w wiosce zabitej dechami i szukać czegoś czego nigdy nie znajdzie. Ogromnym plusem tego filmu jest lekki i niewymuszony humor, który pojawia się w autentycznych dialogach. Do tego przedstawienie typowej polskiej rodziny z malutkiej miejscowości. Umówmy się, że wiele osób na pewno mogło by zobaczyć w tej produkcji samych siebie.


"Najpiękniejsze fajerwerki ever"

Film opowiada o trójce przyjaciół, którzy muszą się zmierzyć ze swoją codziennością na tle rozszerzającego się w mieście konfliktu zbrojnego. Każde z nich wyznaje inne wartości i aby jakoś przetrwać muszą zupełnie zmienić swoje nastawienie.

Osobiście nie przypadł mi ten film do gustu. Może to jest kwestia tego, że to obraz jakiegoś rodzaju postapokaliptyczny, a ja z takimi produkcjami mam problem. Nawet aktorki, które wystąpiły w tym filmie nie są moimi ulubienicami (mam tu na myśli Justynę Wasilewską i Malwinę Buss). Szczerze mówiąc to tylko odliczałam czas kiedy to się skończy, bo przez cały czas coś nie uwierało. Albo kierunek w którym idzie albo zachowanie bohaterów. Nie moja bajka, ale fani na pewno się znajdą.


P.S. Jutro lecę na "Podatek od miłości" i coś mi się wydaję, że będę zachwycona. W każdym razie wpis na pewno! ;) A pod koniec miesiąca wrzucam moje własne zdanie o pozostałych filmach jakie widziałam w tym miesiącu.

środa, 17 stycznia 2018

Pomyliliśmy przyjęcia czyli Party

W styczniu byłam w kinie już sześć razy, a to jeszcze nie koniec. Czekają mnie jeszcze co najmniej trzy wizyty. Jakoś tak ostatnio mam twórczego lenia i doszłam do wniosku, że pod koniec miesiąca będzie jeden duży wpis o wszystkich filmach jakie widziałam w styczniu. Jednak w tym przypadku musiałam się wyłamać. "Party" miało być dobrym filmem, po którym wszyscy oczekiwali, że będzie miło i sympatycznie. Otóż, no właśnie...


Na tytułowym przyjęciu spotyka się grupa znajomych, którzy mają zamiar świętować zdobycie teki ministra przez jedną z bohaterek, Janet (Kristin Scott Thomas). W tym samym momencie jej mąż, Bill (Timothy Spall) postanawia oznajmić coś, co pociągnie za sobą lawinę oskarżeń, pomówień i wyjawień niewygodnej prawdy. Właściwie ten film byłby lepszy jako sztuka teatralna, bo tak naprawdę powierzchnia, na której odbywała się akcja nie wychodziła poza ramy domu Janet i Billa. A tak wyszło coś co nie do końca zagrało.


Fajnym pomysłem było to, że film jest czarno-biały. Jakoś tak przyczyniało się to do tego, że trochę bardziej można było się skupić na bohaterach i na ich problemach niż na tym co jest dookoła. Na korzyść była też długość filmu. Coraz rzadziej spotyka się filmy pełnometrażowe, które ledwo przekraczają sześćdziesiąt minut. Chociaż z drugiej strony przez to, że czas był tak skrócony możliwe, że nie było szansy na lepsze rozwinięcie problematyki produkcji.


Wszędzie reklamują ten film jako doskonałą czarną komedię z typowym brytyjskim humorem. Cóż, zawsze wydawało mi się, że bawi mnie owe poczucie humoru, bo uwielbiam Monty Pythona, Fry and Laurie czy nawet Benny'ego Hilla, ale tutaj miejscami miałam minę w stylu "serio, naprawdę to ma mnie bawić?". A szczególnie byłam nie tyle zażenowana co zdziwiona wręcz duszeniem się ze śmiechu ludzi, który byli ze mną na seansie. No kurczę, owszem były pewne ironiczne zbiegi okoliczności, ale (uwaga, możliwy spoiler!) śmierć na podłodze mieszkania jest śmieszna? Może to moja wina, może miałam gorszy dzień na takie poczucie humoru, sama nie wiem.


Do tego miejscami dialogi były tak płaskie i nienaturalne, że aż zaczęłam się zastanawiać czy ludzie na pewno tak między sobą rozmawiają. Może taki był zamysł, może to przerysowanie postaci i sytuacji właśnie takie miało być, jednak to zupełnie do mnie nie trafiło. Plusem była obsada, która była dobrze dobrana i tak naprawdę każdy z aktorów jest szerzej znany z jakiejś roli (przynajmniej dla mnie). Więcej nie ma się co rozpisywać, jeśli lubicie coś w stylu przerysowanego teatru telewizji to śmiało, jak nie to po prostu odpuście i poszukajcie czegoś przy czym naprawdę dobrze możecie się bawić.