sobota, 23 maja 2015

Dziecko szczęścia, czyli mam wszystko...

Na wstępie muszę się wytłumaczyć, że zrobiły się tu zaległości. Niestety, sesja się zbliża, koła już są i czas jest ograniczony. Ale w miarę możliwości postaram się zrehabilitować i powrzucać trochę mojego smędzenia. A teraz przejdźmy do rzeczy. Dzisiejszy wpis z fandomem ma niewiele wspólnego. Dziś postanowiłam porozwodzić się nad swoim życiem. Dlatego, Czytelniku, jeśli nie masz ochoty na wynużenia psychologiczno-wspomnieniowo-jakiekolwiek one są to zamknij tą kartę w przeglądarce i idź pooglądać na You Tuba koty albo coś innego.

Przez ostatnie trzy dni ze wszystkich stron atakuje mnie sprawa rodzicielstwa. Oczywiście nie mojego tylko ogólnie. W każdej gazecie jaką miałam w ręku albo program jaki obejrzałam pojawiały się dwa słowa: mama i tata. Zainspirowało mnie to do zastanowienia się nad swoim losem. No i dodatkowo za cztery dni mamy Dzień Matki, a za miesiąc Dzień Ojca. Dlatego jadąc pociągiem i słuchając smutnych piosenek (dobrze, że nie padało, bo bym udawała, że gram w smutnym teledysku) postanowiłam stworzyć ten wpis.

Może wyjdę na maminsynka (zaraz, ja nie jestem chłopcem... ale odpowiedniego słowa mi brakuje), ale rodzice są najważniejsi. I nie obchodzi mnie co mówią o tym inni. Uwielbiam co tydzień, co weekend wracać do domu, do rodziców. Uwielbiam jak dzwonię w czartek wieczorem do domu i słyszę od taty: "O której jutro przyjedziesz?". Mimo iż nie mówią, że na mnie czekają to i tak wiem, że to robią. Dlatego na piątek czekam z utęsknieniem. Zawsze pada pytanie czy jest coś specjalnego co chciałabym zjeść. Oczywiście, że jest.

Cóż, muszę to powiedzieć, ale jestem cholernym szczęściarzem i umiem to docenić, chociaż może nie zawsze to widać. Jestem jedynakiem, mam wszystko czego potrzebuję, o nic nie muszę walczyć. Życie tak naprawdę jeszcze nie kopnęło mnie mocno w dupę. Póki jest pełna rodzina jest dobrze. Wiadomo spięcia się zdarzają, bo kto ich nie ma i czasem w złości rzucę, że jeszcze będą chcieli, żebym przyjechała, a ja zostanę w swoim smutnym akademiku i tyle mnie będą widzieli. Tak, wiem, to śmieszne i żałosne, ale tak bywa. Jednak po pewnym czasie uświadamiam sobie, że to nie ma sensu. Że chcę do domu, do mamy, do taty. Bo nie ma nic lepszego jak usiąść w piątkowy wieczór, wypić coś dobrego (albo i nie) i po prostu porozmawiać o całym minionym tygodniu. Do tego się pośmiać, powygłupiać i nawet poprzedrzeźniać. A późnym wieczorem po prostu się do nich przytulić i posiedzieć tak nic nie mówiąc.

I pomysleć, że jestem już "dorosła" (bicz plis, nie jestem i wiem o tym), a zachowuję się jak dziecko. Powtórzę to jeszcze raz, jestem cholernym szczęściarzem. Dlaczego? Bo mam ich oboje. Są, tutaj, zawsze. Teraz są za ścianą, ale wiem, że są. I mama i tata. Oboje równie ważni. Kiedy mam z czymś problem to nie szukam rozwiązania Bóg wie gdzie. Idę do mamy. Pamiętam jak kiedyś mi powiedziała, że po to są, że są moimi rodzicami, by zawsze mi pomóc, bo z każdego problemu jest wyjście, a razem możemy je znaleźć. I co z tego, że z tego korzystam. Wolę to zostawić w domu niż iść, rozpowiadać i szukać zrozumienia, którego i tak nie dostanę gdzieś u obcych. Co w domu to w domu. Najlepiej, najbezpieczniej.

Dlatego nie wyobrażam sobie, że mogłoby ich zabraknąć. Nie jestem na to gotowa. resztą chyba nikt nie jest. Ale wiem, że serce by mi pękło. Jednak wiem, że kiedyś nadejdzie taki dzień, że zostanę sama i będę musiała sobie z tym poradzić. Póki co nie chcę o tym mysleć. Jest dobrze jak jest.

Ostatnio śmiałam się z moją mamą, że będąc małym dzieckiem byłam "sterylna". Wiem, to dziwne, ale chodziło o to, że mama bardzo dbała, żebym sie przypadkiem nie ubrudziła, nie jadła czegoś co nie sprawdzone i takie tam. Po prostu dziecko czyścioch. Teraz mama wie, że to zabawne.

Jednym z lepszych wspomnień z dzieciństwa są sobotnie bądź niedzielne spacery z tatą. Zawsze po obiedzie spacerowaliśmy, a wracając do domu tata kupował mi Kinder Niespodziankę. Zabawne, bo figurki z jajek gdzieś zniknęły (a było ich mnóstwo), a wspomnienia zostały i tego nikt mi nie zabierze. Ostatnimi czasy zdarza się, że wracając do domu na weekend zastanę jakąś Kinder Niespodziankę gdzieś na półce. Radość z niwielkiej rzeczy jest wtedy wielka. Do tego stopnia, że moi rodzice mają ze mnie niezły ubaw.

Pewnie każde dziecko powie to o swoich rodzicach, ale moi są najlepsi na świecie. Mimo iż nie zawsze się zgadzamy to oni najbardziej wspierają mnie we wszelkich wyborach. Nawet teraz rozmyślam nad pewną rzeczą i widzę po mamie, że nie dokońca jest zachwycona tym pomysłem, ale powiedziała, że będzie ok i mi pomoże. A wiem, że niektórzy w swoim życiu nie mają tak kolorowo. I to co mam to naprawdę doceniam.

Pomijając rzeczy materialne to rodzice zaszczepili we mnie pewne idee i zachowania, które może są jakie są, ale są moje, w sumie nasze i wiem, że nie chcę ich zmieniać. Co więcej w przyszłości, jeśli sama się dorobię potomstwa to przekażę mu to co dostałam od moich rodziców. Uwielbiam też to, że tata ukształtował mój gust muzyczny. Gdyby nie on i nasze wspólne podróże samochodem to moja playlista w odtwarzaczu byłaby bardzo smutna. Oczywiście innej, własnej muzyki też słucham, ale taka bardzo mu za to dziękuję. Dziękuję mu też za to, że spełnił moje największe marzenie i zabrał mnie na koncert mojego idola. Tak po prostu kupił bilety, pojechał ze mną i bylismy tam razem. Mijają prawie cztery lata od tego wydarzenia, a mi ciągle wydaje się jakby to było tydzień temu.

I gdybym tak miała za wszystko dziękować z osobna to spędziłabym lata na opisywaniu tego. Wiem, że jestem ich kochanym dzieckiem, a oni moimi ukochanymi rodzicami. I mam to gdzieś, naprawdę, że nie mam chłopaka, setek przyjaciół czy co tam mają ci inni ludzie. Wystarczy mi, że oni są zawsze blisko.

Dlatego jeżeli możecie to rozmawiajcie z rodzicami, spędzajcie z nimi czas i po prostu bądźcie z nimi. Mimo, że nie zawsze się zgadacie czy dogadujecie to korzystajcie z tego póki możecie. I nie bójcie się mówić, że ich kochacie.

P.S. Żeby nie było, że jestem okropna to przyjaciele też są ważni, mimo że jest ich niewielu. :)

P.S. 2. Wyjdę na mazgaja, ale myśląc o tym wszystkim co rodzice dla mnie zrobili i ogólnie co jest między nami to się wzruszam. Mam mokre oczy i to silniejsze ode mnie. :)

P.S. 3. Brak obrazków, bo nie będę się dzielić archiwum prywatnym. :D

P.S. 4. Mama dostała dziś ode mnie prezent z okazji Dnia Matki. Z każdym rokiem mój prezent staje się coraz bardziej trafniejszy. Dzisiaj się o tym przekonałam i byłam naprawdę zadowolona z tego faktu. Myślę, że mama też się cieszyła. :)

czwartek, 7 maja 2015

Kasztany jeszcze nie kwitną, a już po maturach...

Idąc dziś na tramwaj na uczelnie minęłam staw, po którym pływał łabędź. Był sam, jeden. Nie robił praktycznie nic... Nurkował. Radośnie wystawił kuper do góry, a szyję trzymał w wodzie. I pomyślałam sobie wtedy jak on ma dobrze. Nie robi nic innego jak pływa po stawie i nurkuje. Za to ja zaczynam się zastanawiać ile będę mieć wrześniowych poprawek egzaminów. Szczerze, już mam dość czytania i nauki, a tak naprawdę jeszcze nic się na dobre nie rozkręciło. Dobijające...

Ale nie o to mi chodzi. Z dniem wczorajszym skończyły się podstawowe matury pisemne. Większości zostały już tylko ustne. Ale są też tacy ambitni, który męczą się z dodatkowymi przedmiotami. Też byłam taka ambitna. W sumie nie do końca, bo wybrałam jedno rozszerzenie i jedną podstawę. Ale nie to mnie śmieszy. Śmieszy mnie to ile z tych "okropnych dni" pamiętam.

Niby daty kojarzę i to co było w jakiej kolejności, ale za żadne skarby nie przypomnę sobie co robiłam po maturach czy od ostatniego egzaminu aż do momentu wyjazdu do pracy. Te półtorej miesiąca jakby w ogóle nie istniało. Czarna dziura. Nic.

Wróćmy jednak do samych egzaminów. Fakt, to było rok temu i doskonale pamiętam, że na polskim i na matmie siedziałam tuż przed komisją. To było okropne. Serio. Z kolei angielskiego nie pamiętam. Nie wiem co było i kto był ze mną na sali. Potem wiem, że w czwartek miałam rozszerzony polski, z którego pisałam na inny temat niż moje ziomki. Bo ja pisałam o obrazie miasta, a reszta o miłości. Miłość porzuciłam już w kwalifikacjach do kwalifikacji, bo tam był "Romeo i Julia", a ja tej książki nie znoszę. I chyba w sumie dobrze na tym wyszłam. O mieście dobrze mi się pisało. Po czwartku był piątek i był WOS na podstawie. Wzięłam to tylko dlatego, że WOS w miarę lubię, a do papierów na uczelnie, znaczy na kierunek, punkty się z tego liczyły (a kogo teraz obchodzą punkty na studiach?!). Później w następnym tygodniu były ustne, ale w jakie dni to sobie za żadne skarby świata nie przypomnę. Wiem tylko tyle, że z polskiego był czas wchodzenia przyspieszony o prawie godzinę. Przynajmniej szybciej w domu byliśmy. A z angielskiego pamiętam, że w jednym z zadań powinnam dostać pytanie, że opowiadam o jakiejś sytuacji z przeszłości (nasza nauczycielka zawsze nam powtarzała, żeby tam dużo mówić i w czasie przeszłym). Tylko, że ja zostałam zaskoczona i nie dość, że wylosowałam zestaw o kulturze szeroko rozumianej to jeszcze w tym pytaniu nie mówiłam o czymś w czasie przeszłym tylko "jaki jest mój ulubiony program TV/serial". Byłam tak spanikowana, że jedyne co przyszło mi do głowy to Sherlock i wiem, że coś ściemniałam, że oglądam to, bo jest tam świetna gra aktorska i ciekawe odcinki. Boże, co ja wtedy miałam za siano w głowie?

Na szczęście oba ustne zaliczyłam i to z niezłym wynikiem. Generalnie wyniki matur pamiętam i wciąż zastanawiam się po co. Przecież to do niczego mi już nie potrzebne. Ale i tak się liczy, że wszystko zdane. Pamiętam jak przyjechałam z roboty w czerwcu na jeden dzień po świadectwo maturalne i gdy urocza pani w sekretariacie sięgnęła po segregator ze zdanymi i okazało się, że tam jestem to zrobiło mi się czarno przed oczami. Nie wiem czy to ze szczęścia czy z wrażenia czy z jednego i drugiego. A potem moje byłe nauczycielki zaczęły mnie ściskać i gratulować i pytać o plany na przyszłość. Aha i tego dnia było bardzo gorąco. W sensie jeśli chodzi o temperaturę powietrza. To dokładnie pamiętam, bo wtedy koszula przylepiła mi się do pleców, a ja nie lubię tego uczucia.

Teraz to wszystko miło wspominam. Nawet ten stres przed matmą. I chętnie bym się cofnęła o ten rok, bo jak pomyślę co mnie teraz czeka to mi słabo. Nie to, że marudzę, bo sama chciałam iść na studia, ale wolałam jak był sprawdzian raz na dwa tygodnie niż teraz z każdego przedmiotu, wielkie koła w jednym tygodniu. Idź na studia mówili, będzie fajnie mówili.

A wracając do porannej obserwacji łabędzia. Tak na niego patrzyłam i doszłam do wniosku, że co by nie było to i tak zawsze będziemy marudzić. Bo jak byliśmy w przedszkolu to za wszelką cenę chcieliśmy iść do szkoły. Po podstawówce marzyło nam się gimnazjum, a po gimnazjum liceum. Z kolei jak już tam trafiliśmy to odliczaliśmy dni do tego pięknego momentu, gdy spakujemy walizki i urwiemy się spod kontroli rodziców ruszając na studia. Jednak z mojej perspektywy wygląda to teraz tak: Chcę być w przedszkolu, gdzie jest obowiązkowe leżakowanie (jaki człowiek był głupi, że wtedy tego nie doceniał) i można spać w dzień. Uczyć się tego co jest w podstawówce. Mieć podejście do życia i wywalone na wszystko jak w gimnazjum. Stan ducha i siano w głowie mieć jak w liceum. Ale wiedzę posiadać jak na studiach.

I w ogóle to bym chciała wrócić do domu i nie musieć się o nic martwić. Amen.

P.S. Obrazków nie ma, bo nie wiem co wstawić. Kasztany?

niedziela, 3 maja 2015

Chciałabym zostać Piernikiem!

Majówka, majóweczka i WFA trochę odpoczywał. Poprzednia majówka nie była fajna, bo czekała na mnie matura, ale teraz mogłam sobie poszaleć. Tym razem spakowałam torbę i pojechałam do Torunia do My Darling (pozdrawiam Cię, jeśli czytasz :P). I z miejsca mogę oznajmić, że jestem zakochana w tym mieście.

I nastał dzień pierwszy

Uroczo urwałam się z 20 minut zajęć na uczeni (ominęło mnie robienie przykładu na tablicy, YAY!) i pojechałam tramwajem na dworzec PKS, z którego o 12 odjeżdżał mój autobus. W autobusie żadnych szczególnych sytuacji nie było poza tym, że przyjechał szybciej i My Darling nie zdążyła mnie odebrać, więc wyszłam jej na pzeciw trochę jak sierota, ale się odnalazłyśmy. Ale wracając do autobusu jeszcze. Wjeżdżając do miasta można zobaczyć fabrykę pierników. I owszem, ukazała mi się, ale zdziwił mnie jeden fakt. Koło magazynu stała ciężarówka Lisnera i zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem nie rozpoczęli produkować pierników o smaku śledzia czy coś. Ale może, kto wie... Dodatkowo poziwiając miasto zza szyby zauważyłam, że trochę się zmieniło, bo na ulice miast ruszyły już tramwaje, których wcześniej nie było. Ten środek lokomocji nie jest mi obcy, bo codziennie nim jeżdżę, ale stwierdzam, że te toruńskie są ładniejsze. Cóż, może dlatego, że niebiesko-żółte, a u nas są w większości czerowne.

Gdy już spotkałam się z My Darling i dotarłyśmy do akademika trochę odpoczęłysmy i udałyśmy się na obiad do najlepszgo miejsca na świecie, a mianowicie do Widelca. Mimo iż kartę mają niewielką, bo są tam tylko burgery, grillowany kurczak i inne tego typu grillowane fruktuały to można umrzeć dla tego jedzenia. A szczególnie dla najlepszych frytek, które są posypywane papryką w proszku. No po prostu można umrzeć. I za niewielką kwotę można się najeść do upadłego. Niestety nie mam udokumentowanego mojego dania, ale mam zdjęcie radosnego rysunku z łazienki.


Po Widelcu poszłyśmy na małe zakupy do ulubionego sklepu Polaków, czyli Biedronki, a potem wróciłyśmy do akademika i znając My Darling i wiedząc, że ogladała większość filmów na świecie poprosiłam ją, żeby mi włączyła "Strażników Galaktyki" (oczywiście Lee tam gra i musiałam to obejrzeć). Niestety już na samym początku seansu zaliczyłam mega wstydliwą wpadkę, o której nie mam zamiaru więcej mówić, ale potem przez cały weekend nie miałam życia i prawie każdy z kim My Darling miała kontakt przez ten weekend dowiedział się o tym. A ja wolę o tym zapomnieć. Generalnie film mi się bardzo podobał i zapewne na drugą część pójdę do kina.

Późnym wieczorem postanowiłysmy iść na starówkę i do pewnego przyjemnego baru, do którego zawsze chozimy, gdy tam jestem. Ale najpierw My Darling postanowiła mnie zabrać na najlepsze lody na świecie. I wszelkie Grycany i inne się pzy nich chowają. Do tego gdy szłyśmy je zamawiać to przechodziłyśmy przez takie urocze przejście w kamienicy, które było uroczo oświetlone. Powiedziałam do My Darling, że jest niczym w filmie romantycznym (było nawet mega ciepło i można było poczuć już lato) tylko brakuje księcia na białym koniu (ewentualnie może być na jeleniu). Zamówiłyśmy lody i poszłyśmy pospacerować po mrocznych, klimatycznych uliczkach starówki. A lody prezentowały się tak (smak mojito i whisky):


Kiedy już zszamałyśmy nasze lody to udałyśmy się do Kadru, czyli naszego głównego celu wycieczki. Tym razem miałam wrażenie, że jakoś wszelkie trunki słabo mi wchodziły i nie poszło tego zbyt wiele. Do tego posunęłyśmy się do niecnego występku, który przemilczę, ale trochę adrenalinka podskoczyła. Ale standardowo został wypity drink Lśnienie i było ok. Bo muszę wytłumaczyć, że w Kadrze każdy drink czy shot ma nazwę jak film lub serial. A Lśnienie jest bardzo dobre, bo limonkowe. A tak się prezentuje okładka karty drinków i jedne z shotów, a właściwie już tylko jeden shot:



Po wyściu z Kadru w dobrym nastroju standardowo, co jest już tradycją, poszłyśmy na ulicę kebebową (naprawdę inaczej się nazywa) i zjadłyśmy kebsika. Niestety jakoś słabo nam wchodził. Potem zrobiłyśmy znowu małą rundkę po starówce i grzecznie, z kulturą wróciłyśmy do akademika.

I nastał dzień drugi

Drugi dzień nie zapowiadał się zbyt uroczo, bo za oknem padało i było ponuro. Ale jak to zwykle bywa u My Darling zapoznała mnie z nowym serialem. Trochę najpierw protestowałam, że jednak nie, że to nie moje klimaty, ale został mi przedstawiony uroczy serial "iZombie". Poznajemy dziewzynę, która na imprezie stała się zombie i żeby mieć dostęp do świeżych mózgów zaczyna pracę w prosektorium. Tak mi się spodobał, że obejrzałam pięć odcinków. Mimo iż nie moje klimaty to jest naprawdę bardzo fajny. Po serialu przyszedł czas na czeluści YouTube'a i wszelkie możliwe filmiki. Później się wypogodziło i poszłyśmy znowu na starówkę, gdzie zapragnęłam kupić pierniki. Ale zanim dotarłam do pierników to znalazłam się w miejscu, gdzie każdy staje się dzieckiem. Mowa tutaj o Fabryce Słodkości czy jakoś tak. Tam było tyle cukierków, że nie mogłam się zdecydować co wybrać. Jako, że portfel mnie ograniczał (ALLELUJA!) to kupiłam tylko to:


Gdy już udało mi się wyjść z tego cudownego miesjca to poszłyśmy po pierniczki. Bardzo dobre pierniczki. Tak dobre, że nie mogłam się zdecydować które wybrać. Na szczęście wzięłam pod uwagę, że to co sprawdzone to najlepsze i wybrałam standardowy zestaw. 


Kiedy wyszłam ze sklepu na drzwiach budki z pamiątkami zauważyłam napis: Pracownicę na stragam zatrudnię. Cóż, Mistrz Yoda jest wszędzie. Chyba mi się włącza zboczenie filologiczne. Po pierniczkach ruszyłyśmy znowu na pyszne lody i stwierdzam, że trudno, mogę się nie mieścić w spodnie, ale dla tych lodów można umrzeć. Serio. Dnia drugiego jadłam Raffaello i miks czekolda: gorzkiej i białej. Po słodkiej rozpuście stwierdziłyśmy, że można isć gdzieś na spacer. Przeszłyśmy się nad Wisłę i podziwiałyśmy widoki, a w międzyczasie ustalałyśmy co zjemy na kolację. Oczywiście miałysmy dylemat, jednak padło na McDonald's. A tymczasem widoki:





Idąc ulicą My Darling stwierdziła, że ma kupony zniżkowe i możemy z nich skorzystać. Po krótkiej naradzie postanowiłyśmy zaszaleć i wybrałyśmy Happy Meal. Gdybyście widzieli minę babki za kasą, która przyjmowała ode mnie zamówienie to byście padli. Szczególnie nie mogła wytrzymać, gdy powiedziałysmy jej jakie chcemy zabawki (przy okazji potem w domu My Darling miała taki ubaw, że turlałyśmy się ze śmiechu). Cóż, jak dzieci, jak dzieci...


Po Macu wróciłyśmy do akademika, wpadłyśmy znowu w wir You Tube'a oraz Quizów na BuzzFeed. My Darling stwierdziła, że jestem w nie beznadziejna, ale to nie prawda. Ja po prostu nie mam pamięci do niektórych rzeczy. A na wieczory seans został wybrany najgorszy film na świecie - Kingsman. Jakie to szczęście, że nie poszłam na to do kina, bo chyba bym umarła. No taka beznadzieja, że szok. Wyglądało to jak tania podróba Bonda. Nigdy więcej.

I nastał dzień trzeci, ostatni

W sobotę rano obudził mnie przyjemny dźwięk jednego z lepszych odcinków Friends, a mianowicie ten, w którym Phoebe ma obsesję na punkcie Stinga. Cóż, chyba bym się tak samo zachowywała. Zainteresowanych odsyłam do 10 odcinka 8 sezonu (chyba się nie mylę). Po kilku odcinkach Friends znowu zaczęłyśmy oglądać You Tube'a. To okropne miejsce, które strasznie uzależnia. Ale przynajmniej poprawia humor. Na obiad poszłyśmy do stałego punktu programu, czyli do Manekina. Strasznie przegięłam tym razem, ale było warto. Zamówiłam przepyszny koktail mleczny (tego dnia mieli malinowy) oraz naleśnika na słodko Ferrero Rocher. Od słodkości można było umrzeć i umarłam, ale było warto. Bardzo warto...


Ręce i telefon My Darling. :P

Na koniec poszłyśmy na szybkie spożywcze zakupy i Toruń postanowił mnie pożegnać w uroczy sposób. Właściwie zrobiła to Coca-Cola. Od razu rzuciło mi się to w oczy i musiałam ją kupić. Przynajmniej przez chwilę picie mnie zrozumiało. 


Na koniec zostało mi tylko jechać na dworzec i zapakować się do pociągu. Ogólnie weekend był mega udany i chciałabym, żeby w najbliższym czasie to powtórzyć, ale pewnie kolejna okazja trafi się dopiero koło listopada, co mnie smuci. Ale jeśli wy macie okazję i chęć jechac do Torunia to zróbcie to. Cudowne miasto... 

P.S. Miałam iść do knajpy zrobionej a'la Friends, ale My Darling stwierdziła, że za barem obsługują hipsterzy i to ją odtrąca. No cóż, wedle życzenia. :)