czwartek, 7 maja 2015

Kasztany jeszcze nie kwitną, a już po maturach...

Idąc dziś na tramwaj na uczelnie minęłam staw, po którym pływał łabędź. Był sam, jeden. Nie robił praktycznie nic... Nurkował. Radośnie wystawił kuper do góry, a szyję trzymał w wodzie. I pomyślałam sobie wtedy jak on ma dobrze. Nie robi nic innego jak pływa po stawie i nurkuje. Za to ja zaczynam się zastanawiać ile będę mieć wrześniowych poprawek egzaminów. Szczerze, już mam dość czytania i nauki, a tak naprawdę jeszcze nic się na dobre nie rozkręciło. Dobijające...

Ale nie o to mi chodzi. Z dniem wczorajszym skończyły się podstawowe matury pisemne. Większości zostały już tylko ustne. Ale są też tacy ambitni, który męczą się z dodatkowymi przedmiotami. Też byłam taka ambitna. W sumie nie do końca, bo wybrałam jedno rozszerzenie i jedną podstawę. Ale nie to mnie śmieszy. Śmieszy mnie to ile z tych "okropnych dni" pamiętam.

Niby daty kojarzę i to co było w jakiej kolejności, ale za żadne skarby nie przypomnę sobie co robiłam po maturach czy od ostatniego egzaminu aż do momentu wyjazdu do pracy. Te półtorej miesiąca jakby w ogóle nie istniało. Czarna dziura. Nic.

Wróćmy jednak do samych egzaminów. Fakt, to było rok temu i doskonale pamiętam, że na polskim i na matmie siedziałam tuż przed komisją. To było okropne. Serio. Z kolei angielskiego nie pamiętam. Nie wiem co było i kto był ze mną na sali. Potem wiem, że w czwartek miałam rozszerzony polski, z którego pisałam na inny temat niż moje ziomki. Bo ja pisałam o obrazie miasta, a reszta o miłości. Miłość porzuciłam już w kwalifikacjach do kwalifikacji, bo tam był "Romeo i Julia", a ja tej książki nie znoszę. I chyba w sumie dobrze na tym wyszłam. O mieście dobrze mi się pisało. Po czwartku był piątek i był WOS na podstawie. Wzięłam to tylko dlatego, że WOS w miarę lubię, a do papierów na uczelnie, znaczy na kierunek, punkty się z tego liczyły (a kogo teraz obchodzą punkty na studiach?!). Później w następnym tygodniu były ustne, ale w jakie dni to sobie za żadne skarby świata nie przypomnę. Wiem tylko tyle, że z polskiego był czas wchodzenia przyspieszony o prawie godzinę. Przynajmniej szybciej w domu byliśmy. A z angielskiego pamiętam, że w jednym z zadań powinnam dostać pytanie, że opowiadam o jakiejś sytuacji z przeszłości (nasza nauczycielka zawsze nam powtarzała, żeby tam dużo mówić i w czasie przeszłym). Tylko, że ja zostałam zaskoczona i nie dość, że wylosowałam zestaw o kulturze szeroko rozumianej to jeszcze w tym pytaniu nie mówiłam o czymś w czasie przeszłym tylko "jaki jest mój ulubiony program TV/serial". Byłam tak spanikowana, że jedyne co przyszło mi do głowy to Sherlock i wiem, że coś ściemniałam, że oglądam to, bo jest tam świetna gra aktorska i ciekawe odcinki. Boże, co ja wtedy miałam za siano w głowie?

Na szczęście oba ustne zaliczyłam i to z niezłym wynikiem. Generalnie wyniki matur pamiętam i wciąż zastanawiam się po co. Przecież to do niczego mi już nie potrzebne. Ale i tak się liczy, że wszystko zdane. Pamiętam jak przyjechałam z roboty w czerwcu na jeden dzień po świadectwo maturalne i gdy urocza pani w sekretariacie sięgnęła po segregator ze zdanymi i okazało się, że tam jestem to zrobiło mi się czarno przed oczami. Nie wiem czy to ze szczęścia czy z wrażenia czy z jednego i drugiego. A potem moje byłe nauczycielki zaczęły mnie ściskać i gratulować i pytać o plany na przyszłość. Aha i tego dnia było bardzo gorąco. W sensie jeśli chodzi o temperaturę powietrza. To dokładnie pamiętam, bo wtedy koszula przylepiła mi się do pleców, a ja nie lubię tego uczucia.

Teraz to wszystko miło wspominam. Nawet ten stres przed matmą. I chętnie bym się cofnęła o ten rok, bo jak pomyślę co mnie teraz czeka to mi słabo. Nie to, że marudzę, bo sama chciałam iść na studia, ale wolałam jak był sprawdzian raz na dwa tygodnie niż teraz z każdego przedmiotu, wielkie koła w jednym tygodniu. Idź na studia mówili, będzie fajnie mówili.

A wracając do porannej obserwacji łabędzia. Tak na niego patrzyłam i doszłam do wniosku, że co by nie było to i tak zawsze będziemy marudzić. Bo jak byliśmy w przedszkolu to za wszelką cenę chcieliśmy iść do szkoły. Po podstawówce marzyło nam się gimnazjum, a po gimnazjum liceum. Z kolei jak już tam trafiliśmy to odliczaliśmy dni do tego pięknego momentu, gdy spakujemy walizki i urwiemy się spod kontroli rodziców ruszając na studia. Jednak z mojej perspektywy wygląda to teraz tak: Chcę być w przedszkolu, gdzie jest obowiązkowe leżakowanie (jaki człowiek był głupi, że wtedy tego nie doceniał) i można spać w dzień. Uczyć się tego co jest w podstawówce. Mieć podejście do życia i wywalone na wszystko jak w gimnazjum. Stan ducha i siano w głowie mieć jak w liceum. Ale wiedzę posiadać jak na studiach.

I w ogóle to bym chciała wrócić do domu i nie musieć się o nic martwić. Amen.

P.S. Obrazków nie ma, bo nie wiem co wstawić. Kasztany?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz