Tym razem Bridget, wydawać by się mogło, jest w końcu szczęśliwa. Ma dobrą pracę, przyjaciół i mimo, że już dawno rozstała się z panem Darcym, to nie potrzebuje faceta na stałe. Jedyne co w jej otoczeniu ją trochę martwi to, to że większość koleżanek ma już dzieci, a ona w wieku 43 lat nadal nic. I tu zaczyna się zabawa. Wraz z koleżanką jedzie na festiwal, na którym poznaje przystojnego Jacka (jak miło na ekranie zobaczyć Patricka Dempsey'a), spędza z nim noc, a potem ucieka. Z kolei kilka dni później jedzie na chrzciny, tam spotyka Marka Darcy'ego, z nim również idzie do łóżka i ponownie ucieka. Niedługo potem dowiaduje się, że jest w ciąży i zaczynają się poszukiwania potencjalnego tatusia.
Mogłoby się wydawać, że otrzymamy odgrzewanego kotleta, gdzie schemat powtórzy się po raz setny, ale tak nie jest. Początkowo tatusiowie istnieją osobno, potem dochodzi do konfrontacji, by w końcu wspólnie uczestniczyć np. na zajęciach w szkole rodzenia (wychodzi z tego całkiem niezły galimatias). Raz jeden z panów jest bardziej zaangażowany, a raz drugi. Ostatecznie jednoczą siły, by w najważniejszym dniu być razem z Bridget i potomkiem.
Film już podczas pierwszych pięciu minut zaskakuje nas niesamowicie pewnym wydarzeniem, którego nikt się nie spodziewa (nie, nie chodzi tu o przygodny seks). Na całej sali kinowej było słychać wstrzymanie oddechu i grupowe: "O nieeeee, jak to?!". Mimo iż dostajemy trochę po twarzy to w tym momencie nie opuszcza nas poczucie humoru. Potem z minuty na minutę jest coraz lepiej. Jednym z najlepszych momentów jest jak Bridget zaczyna rodzić. Początkowo, wraz z Markiem, zmuszona jest iść pieszo do szpitala, co przyprawia Darcy'ego o ból kręgosłupa (ciężarna, a tym bardziej panna Jones dużo waży). Trochę później dołącza do nich Jack, który przejmuje Bridget od Marka, ale gdy ten stwierdza, że sam nie zaniesie jej do szpitala, panowie postanawiają zanieść ją wspólnie. Kończy się to tym, że kobieta zostaje potraktowana jak worek kartofli. Dosłownie, bo jeden niesie ją za ręce, a drugi za nogi.
Problem macierzyństwa w filmie został poruszony w bardzo współczesny sposób. Jeśli facet nie poczuje się odpowiedzialny, to ja, silna i niezależna kobieta, dam sobie radę sama. Jednak mimo wszystko fajnie by było, gdybyś ty, potencjalny kandydacie był obecny w naszym życiu. A już w ogóle super, jeśli będziecie obaj. I tu nadchodzi ta chwila, że ponarzekam na jeden wątek: pani doktor. Przy całej mojej miłości do Emmy Thompson (chyba teraz w udziale przypadają jej role lekarek) jej postać była tragiczna. Niby śmieszna, niby żarciki, ale prawda jest taka, że jej nastawienie do facetów było negatywne. Co z tego, że ona sobie świetnie poradziła po rozwodzie, ale może nasza bohaterka taka nie jest? Może nie pasuje jej wszechobecna, narzucająca się opinia szanownej pani ginekolog.
Zaskoczeniem i to pozytywnym, było pokazanie zmiany poglądów przez matkę Bridget. Początkowo bardzo konserwatywna starsza pani, pod wpływem trochę swojej córki, a trochę wyborów na jakże ważne stanowisko w radzie parafialnej, zmienia się w otwartą i wyrozumiałą damę.
Ogólnie aktorstwo jak zawsze świetne. Renee (poza widocznymi ingerencjami chirurga plastycznego) spisała się po raz kolejny świetnie jako Bridget. Ogromny dystans do siebie i poczucie humoru wysuwa się zdecydowanie na pierwsze miejsce. Do tego dwaj przystojni panowie, czy Firth i Dempsey. Po tym pierwszym było widać, że lata lecą, jednak myślę, że dla fanek to nie ma większego znaczenia. Z kolei dzięki drugiemu kandydatowi, jak to zauważyła znana polska dziennikarka, wszystkie ryczące czterdziestki, które są samotne, tłumnie ruszą na polskie festiwale w poszukiwaniu rycerza na białym koniu albo po prostu przygodnego seksu.
Nie mogę nie wspomnieć o doskonałej ścieżce dźwiękowej i gościnnym udziale pewnego bardzo popularnego wokalisty o uroczych rudych włosach. Pół sali bez oporów śpiewało jego piosenki (tak, tak, ja też, ale starałam się robić to w miarę cicho, co by ludzie nie pouciekali).
Na zakończenie pozostaje mi pokusić się o stwierdzenie, że to chyba najlepsza część przygód Bridget ze wszystkich. A tym którzy jeszcze nie byli polecam się zastanowić czy są #TeamJack czy #TeamMark. :)