poniedziałek, 19 września 2016

Bo do dziecka trzeba... trojga, czyli Bridget Jones powraca!

W sobotę miałam przyjemność wybrać się do kina na trzecią część przygód Bridget Jones. Kiedyś oglądałam dwie poprzednie części, ale niewiele z nich pamiętałam, więc nadrobiłam to w te wakacje. Skutecznie poprawiło mi to nastrój w niedzielne, deszczowe popołudnie, dlatego stwierdziłam, że na trzecią część trzeba pędzić do kina. Zapakowałam do pociągu mojego Wilsona i ruszyliśmy w drogę.

Tym razem Bridget, wydawać by się mogło, jest w końcu szczęśliwa. Ma dobrą pracę, przyjaciół i mimo, że już dawno rozstała się z panem Darcym, to nie potrzebuje faceta na stałe. Jedyne co w jej otoczeniu ją trochę martwi to, to że większość koleżanek ma już dzieci, a ona w wieku 43 lat nadal nic. I tu zaczyna się zabawa. Wraz z koleżanką jedzie na festiwal, na którym poznaje przystojnego Jacka (jak miło na ekranie zobaczyć Patricka Dempsey'a), spędza z nim noc, a potem ucieka. Z kolei kilka dni później jedzie na chrzciny, tam spotyka Marka Darcy'ego, z nim również idzie do łóżka i ponownie ucieka. Niedługo potem dowiaduje się, że jest w ciąży i zaczynają się poszukiwania potencjalnego tatusia. 


Mogłoby się wydawać, że otrzymamy odgrzewanego kotleta, gdzie schemat powtórzy się po raz setny, ale tak nie jest. Początkowo tatusiowie istnieją osobno, potem dochodzi do konfrontacji, by w końcu wspólnie uczestniczyć np. na zajęciach w szkole rodzenia (wychodzi z tego całkiem niezły galimatias). Raz jeden z panów jest bardziej zaangażowany, a raz drugi. Ostatecznie jednoczą siły, by w najważniejszym dniu być razem z Bridget i potomkiem. 


Film już podczas pierwszych pięciu minut zaskakuje nas niesamowicie pewnym wydarzeniem, którego nikt się nie spodziewa (nie, nie chodzi tu o przygodny seks). Na całej sali kinowej było słychać wstrzymanie oddechu i grupowe: "O nieeeee, jak to?!". Mimo iż dostajemy trochę po twarzy to w tym momencie nie opuszcza nas poczucie humoru. Potem z minuty na minutę jest coraz lepiej. Jednym z najlepszych momentów jest jak Bridget zaczyna rodzić. Początkowo, wraz z Markiem, zmuszona jest iść pieszo do szpitala, co przyprawia Darcy'ego o ból kręgosłupa (ciężarna, a tym bardziej panna Jones dużo waży). Trochę później dołącza do nich Jack, który przejmuje Bridget od Marka, ale gdy ten stwierdza, że sam nie zaniesie jej do szpitala, panowie postanawiają zanieść ją wspólnie. Kończy się to tym, że kobieta zostaje potraktowana jak worek kartofli. Dosłownie, bo jeden niesie ją za ręce, a drugi za nogi. 


Problem macierzyństwa w filmie został poruszony w bardzo współczesny sposób. Jeśli facet nie poczuje się odpowiedzialny, to ja, silna i niezależna kobieta, dam sobie radę sama. Jednak mimo wszystko fajnie by było, gdybyś ty, potencjalny kandydacie był obecny w naszym życiu. A już w ogóle super, jeśli będziecie obaj. I tu nadchodzi ta chwila, że ponarzekam na jeden wątek: pani doktor. Przy całej mojej miłości do Emmy Thompson (chyba teraz w udziale przypadają jej role lekarek) jej postać była tragiczna. Niby śmieszna, niby żarciki, ale prawda jest taka, że jej nastawienie do facetów było negatywne. Co z tego, że ona sobie świetnie poradziła po rozwodzie, ale może nasza bohaterka taka nie jest? Może nie pasuje jej wszechobecna, narzucająca się opinia szanownej pani ginekolog. 

Zaskoczeniem i to pozytywnym, było pokazanie zmiany poglądów przez matkę Bridget. Początkowo bardzo konserwatywna starsza pani, pod wpływem trochę swojej córki, a trochę wyborów na jakże ważne stanowisko w radzie parafialnej, zmienia się w otwartą i wyrozumiałą damę. 


Ogólnie aktorstwo jak zawsze świetne. Renee (poza widocznymi ingerencjami chirurga plastycznego) spisała się po raz kolejny świetnie jako Bridget. Ogromny dystans do siebie i poczucie humoru wysuwa się zdecydowanie na pierwsze miejsce. Do tego dwaj przystojni panowie, czy Firth i Dempsey. Po tym pierwszym było widać, że lata lecą, jednak myślę, że dla fanek to nie ma większego znaczenia. Z kolei dzięki drugiemu kandydatowi, jak to zauważyła znana polska dziennikarka, wszystkie ryczące czterdziestki, które są samotne, tłumnie ruszą na polskie festiwale w poszukiwaniu rycerza na białym koniu albo po prostu przygodnego seksu. 

Nie mogę nie wspomnieć o doskonałej ścieżce dźwiękowej i gościnnym udziale pewnego bardzo popularnego wokalisty o uroczych rudych włosach. Pół sali bez oporów śpiewało jego piosenki (tak, tak, ja też, ale starałam się robić to w miarę cicho, co by ludzie nie pouciekali).


Na zakończenie pozostaje mi pokusić się o stwierdzenie, że to chyba najlepsza część przygód Bridget ze wszystkich. A tym którzy jeszcze nie byli polecam się zastanowić czy są #TeamJack czy #TeamMark. :)


środa, 7 września 2016

Śpiewać każdy może, czyli spełniać marzenia za wszelką cenę

Będąc na prawie trzymiesięcznym detoksie od kina, w końcu mogłam zaspokoić swój głód kinematograficzny. Podjęcie decyzji o wyjściu na film zajęło mi dziesięć minut, a to tylko dlatego, że musiałam wybrać kino, w którym dziś jest najtaniej. Na moje szczęście okazało się, że to to, które mam pod domem. I w tym miejscu chciałabym napisać, że nie ma nic krępującego czy żałosnego w samotnym chodzeniu do kina. Oczywiście z towarzystwem ogląda się przyjemniej, ale jak człowiek idzie sam to przynajmniej może zdecydować na co chce iść, o której, a w razie ewentualnej wtopy filmowej, może opuścić seans w każdej chwili.

Oczywiście przed seansem był mój ulubiony moment, gdy na ekranie pojawiały się trailery nadchodzących filmów. Zdecydowanie zobaczę WSZYSTKIE filmy, które miały zapowiedź tego wieczora. Chociaż nie, jest jeden wyjątek... To „Smoleńsk”. Choćby mnie wołami mieli zaciągnąć do kina to nie ma szans. To będzie dno dna. A oprócz tego była Bryśka Jones (w sumie dobrze, że nie będzie w trzeciej części Granta), „Światło między oceanami”, „Dziewczyna z pociągu” (od razu mówię, że w zwiastunie dali rozwiązanie zagadki, czyli ktoś spieprzył sprawę), „Ostatnia rodzina” (pozycja obowiązkowa!) i „Sługi Boże” (może być przyzwoity thriller). Także czas polować na bilety i zażywać kultury, głupcze!

A teraz nastąpi krótkie oświadczenie. Jeśli ktoś ma zamiar oglądać poniżej przedstawiony film to ostrzegam, że możliwe spoilery.


Na „Boską Florence” (tytuł oryginału jak zwykle różni się od polskiego – „Florence Foster Jenkis”) chciałam iść już wcześniej. Głównie ze względu na Meryl Streep, która jest bezapelacyjnie moją aktorską królową. Tak jak aktorów, których uwielbiam mogę wymieniać niczym litanię, tak z aktorkami jest odwrotnie. Na palcach jednej ręki mogę wymienić te, które naprawdę kocham. Oczywiście się nie rozczarowałam. Królowa rozszarpała mnie emocjonalnie. Ale o tym za chwilę.


„Boska Florence” to opowieść o kobiecie, która mimo fatalnego głosu, postanowiła zostać śpiewaczką operową. To bardzo powierzchowny opis. Niezupełnie się z nim zgadzam. Dla mnie to tak naprawdę opowieść o tym, że umierający człowiek za wszelką cenę stara się żyć pełnią życia i robić to co podpowiada mu serce. Dodatkowo ma u swego boku osoby, które ją wspierają i troszczą się, by złe strony życia nie istniały.

Pierwsze trzy sceny są naprawdę zabawne, ale potem niespodziewanie dostajemy w twarz. Naszym oczom ukazuje się łysa, cierpiąca kobieta, która spogląda na swojego męża zrozpaczonym wzrokiem. I w tym momencie zrozumiałam, że to nie będzie śmieszny film. Ale pani, która siedziała obok mnie ewidentnie tego nie dostrzegła. Momentami tak się śmiała, że mało brakowała, a film oglądałaby z podłogi. Tak przy okazji ten, kto na wszelkich opisach filmu zamieścił informację, że to komedia, powinien udać się do okulisty. Uważam, że lepszym określeniem byłby komediodramat albo dramat z elementami komediowymi. Zdecydowanie zakończenie filmu nie wskazuje na to, że to komedia. Poza ofiarnym śpiewaniem Florence i zabawnymi minami jej muzyka, nie było nic śmiesznego. Przynajmniej nie dla mnie. Z każdą kolejną minutą filmu miałam wrażenie, że pętla się zaciska i nie ma z czego się śmiać.


 Pod względem obsady film idealny. Trzy przodujące postacie (w porywach do czterech), które w bardzo czysty i prosty sposób przedstawiały relacje jakie je łączyły. Na pierwszym planie był oczywiście związek Florence (Meryl Streep) i jej drugiego męża St Claira Bayfielda (Hugh Grant). Gdy tylko na ekranie pojawia się Grant człowiek od razu się orientuje, że właśnie tutaj kończy się epoka, w której Brytyjczyk grał podrywaczy i przystojnych chłopców. Teraz to już po prostu pan, który może grać męża dojrzałych kobiet, ewentualnie ojca rodziny. Doskonale podkreśla to pojawiająca się siwizna i widoczne zmarszczki na twarzy (ale to dobrze, bo przynajmniej wiadomo, że nie używa botoksu i nie chce być młodziakiem na siłę). Jeśli chodzi o relację łączącą tych bohaterów to bardziej coś duchownego niż cielesnego. Ze względu na chorobę Florence, jej mąż mieszka w osobnym mieszkaniu (jest to właściwie mieszkanie jego kochanki, które opłaca właśnie Florence), co noc układa ją do snu, recytuje jej wiersz, a potem wychodzi, by noce spędzać z inną kobietą. W filmie nie jest to powiedziane wprost, ale pani Foster wydaje się o wszystkim wiedzieć.  A wtedy w jej oczach pojawia się smutek i tęsknota, które potrafią rozerwać widza od środka. Mimo wszystko Bayfield kocha swoją żonę i zrobi dla niej wszystko. Zawsze ją wspiera i jako jedyny walczy o to, by świat jej nie zniszczył swoją krytyką. Dostajemy także odrobinę dziwnego pianistę Cosmę McMoona (Simon Helberg – czyli Howard z The Big Bang Theory), z którym Florence zaczyna pracować. Chłopak początkowo jest przerażony umiejętnościami swojej pracodawczyni, potem trochę się z niej naśmiewa, by w końcu zrozumieć, że ta kobieta stała się jego przyjaciółką i należy za nią stać choćby miała się stać największa katastrofa. Cosma ma też pewien układ z St Clairem. Wie o wszystkim o czym nie powinna wiedzieć Florence, ale w zamian za to bierze na siebie (właściwie to Bayfield go w to wrabia) grzeszki z pewnej imprezy, która miała miejsce w domu męża pani Foster. Jest także kochanka Kathleen (Rebecca Ferguson), o której wiedzą wszyscy, ale to ukrywają.
 
Meryl Streep zdecydowanie jest stworzona do takich ról. I można mówić, że we wszystkich filmach gra tak samo i ma manierę, ale który aktor albo aktorka tego nie ma? Ona jest po prostu mistrzynią i długo nie będzie nikogo, kto zbliży się do niej charyzmą i talentem. Dodatkowo w tym filmie pokazała piękny paradoks: idealnie zagrała postać, która nie umie w ogóle śpiewać, a sama w rzeczywistości ma doskonały głos (polecam obejrzeć „Mamma Mia!”).


Film warty zobaczenia, ale nie jako kolejna komedia do obejrzenia po pracy. Przynajmniej nie według mnie. Pośmiać się można, ale nie aż tak, żeby leżeć na podłodze, bo to po prostu tutaj nie przystoi.