wtorek, 2 sierpnia 2016

Jedziemy na wycieczkę, czyli Hunt - podróżnik cz. 3.1

Znacie to uczucie, gdy bardzo coś chcecie zobaczyć albo gdzieś pojechać i w końcu trafia się taka możliwość? No właśnie, w ostatni weekend spełniło się jedno z marzeń - byłam w Londynie. Stolica Wielkiej Brytanii była na mojej liście odwiedzin od kilku lat. W telewizji czy filmach pokazywali wielki, kolorowy świat. A ja chciałam sprawdzić czy tak jest rzeczywiście.

Wraz z moją towarzyszką wszystko zaplanowaliśmy, zarezerwowaliśmy i odliczaliśmy dni do wyjazdu. O 8:28 w sobotę wsiadłyśmy do pociągu, by po dwóch minutach postawić stopy na londyńskiej ziemi. Początkowo nie zobaczyłyśmy nic zaskakującego poza wielkim dworcem London Paddington. Miał chyba z 15 jak nie więcej peronów, ale zabawa zaczęła się dopiero, gdy przyszło nam wsiąść do metra. Za cholerę nie wiedziałyśmy do jakiej linii się udać i jaka jedzie do naszego hotelu. Zajęło nam to dłuższą chwilę, ale gdy już wszystko ogarnęłyśmy znalazłyśmy się na jednej z większych stacji, czyli Baker Street.


Od centrum do hotelu, w którym mieszkałyśmy miałyśmy ok. 45 minut drogi dwiema liniami metra. Gdy już wsiadłyśmy na właściwej stacji przyszło nam szukać hotelu, którego nie mogłyśmy znaleźć. Zajęło nam to dobre 20 minut, by w końcu przekroczyć jego próg i zorientować się, że menadżerem jest Polka, a my nie pierwszy raz będziemy słyszeć więcej polskiego niż angielskiego. Pokój był uroczy, z dwoma łóżkami, tv, małą lodówką i łazienką, która była w... szafie. Jak siedziało się na toalecie to głową można było przywalić w drzwi, a jak brało się prysznic to trzeba było ubierać się w kabinie (która nie miała połowy zamknięcia), bo inaczej nie można było założyć piżamy.


Po szybkim zostawienie rzeczy w hotelu znowu leciałyśmy na metro, bo na 13:30 musiałyśmy być znowu na Baker Street, bo czekała nas wizyta w muzeum figur woskowych. Dzięki temu, że miałyśmy bilety kupione przez Internet nie musiałyśmy stać w ogromnej kolejce. Za to, gdy znalazłyśmy się w środku trafiłam do nieba (jak się okaże, nie ostatni raz podczas tego weekendu). Od razu rzuciłam się do robienia zdjęć. A najbardziej oczy zaświeciły mi się jak zobaczyłam mojego byłego niedoszłego męża, czyli Benedicta Cumberbatcha. Udało mi się dopchać do jego figury i poczułam jak miękną mi kolana. To takie dziwne uczucie, bo niby on nie prawdziwy, a jednak stał koło swojej podobizny (polecam filmik na YT jak tworzyli jego postać i program Grahama Nortona, w którym pokazali światu to co powstało z ówczesnych przygotowań).


Następnie stopniowo przemieszczałyśmy się po kolejnych pomieszczeniach z figurami m.in. z muzykami, przywódcami światowymi, rodziną królewską, sportowcami czy postaciami z filmów. Figury zrobione są naprawdę dobrze. Wszystko bardzo realistyczne, czasami nawet wydaje się, że to żywe postacie. Jedna z figur oddychała i zaczęłam się zastanawiać czy mam zwidy czy jednak nie.


Po obejrzeniu figur trafiliśmy na małe przedstawienie związane z Sherlockiem Holmesem. W podziemiach budynku zrobiono dekorację a'la wiktoriański Londyn i powiedziano nam, że Sherlock zaginął i trzeba go odnaleźć. Aktorzy przeprowadzili to bardzo sprawnie, a potem poszliśmy do sali, w której wsiadało się do angielskich taksówek i ruszało w podróż po historii Londynu. A na sam koniec trafiłam do fangirlowego raju. Pokazano nam film w 4D o Avengersach. Najlepszy moment, gdy podczas oglądania, gdy Spider Man wypuszczał pajęczynę, my po twarzy dostawaliśmy mgiełką wypuszczaną z fotela, a kiedy Wolverin prezentował swoje pazury, widzowie w oparciach fotela czuli jak jakiś bolec wbija im się w plecy.


Była jeszcze wystawa Star Wars, ale stwierdziłyśmy, że nas to nie interesuje i postanowiłyśmy iść kupić kilka pamiątek. Cóż, miałyśmy iść do jednego sklepu, a skończyło się na czterech z czego w jednym był kalendarz na przyszły rok z Benedictem, ale pech tak chciał, że wszystkie zdjęcia jakie w nim jego były, były tymi które podobają mi się najmniej i sobie opuściłam. Następnie zdecydowałyśmy, że przydałoby się wpaść na Baker Street 221B, ale jak tylko zobaczyłyśmy tamtejszą kolejkę to stwierdziłyśmy, że wrócimy jutro. Przeszłyśmy spacerkiem aż pod Tamizę, by tam wsiąść na London Eye. I tu zaczynają się przeboje... Nie dość, że to co dostałyśmy w muzeum to był tylko voucher na odbiór biletu to jeszcze dwa razy nas odsyłali w inną kolejkę, bo stanęłyśmy nie tu gdzie trzeba. Ostatecznie wylądowałyśmy w sznurku, w którym spedziłyśmy 50 minut. Szczerze to myślałam, że nie dotrwam. A jeszcze tak strasznie chciało nam się pić i jeść. Ale dla widoku jaki nas czekał na gorze było warto, oj było.



Po przejażdżce udałyśmy się pod Big Bena i przypomniał mi się zabawny cytat z jakiegoś filmu czy serialu: "A co ja dobie będę robił zdjęcie pod zegarem? U nas w Ameryce też mamy zegary". Po Big Brnie nadszedł czas na spotkanie z budkami telefonicznymi. Wiadomo, zdjęcia w takim miejscu muszą być, bo inaczej ci nie uwierzą, że byłaś w Londynie. I tak, właśnie tam sobie uświadomiłam, że nie umiem robić selfie, ale nie rozwijamy tego.



Nasz głód był coraz silniejszy, więc zdecydowałyśmy, że idziemy na pizzę. Moja towarzyszka miała na sobie tego dnia koszulkę z napisem "Warszawska lala", więc jak tylko podeszłyśmy do kelnerki ta od razu zaczęła gadać z nami po polsku. Dostałyśmy stolik, zamówiłyśmy pizzę i drinka i pomału mijał czas. Pizza pośladków nie urwała, bo pożałowali dodatków, za to moje mojito było pyszne. W przeciwieństwie do Margarity koleżanki, ale tak to jest jak się eksperymentuje i nie wybiera sprawdzonych klasyków. Na koniec udałyśmy się spokojnie do metra i wróciłyśmy do hotelu, do którego ówcześnie kupilyśmy kilka Desperadosów. I tu zaczyna się zabawa, bo jak otworzyć piwo w butelce, gdy się nie ma otwieracza? Na necie znalazłam filmik z 21 sposobami, jednak w naszym wykonaniu to była porażka. Nie dało się otworzyć butelką o butelkę, kluczem, łyżeczką, zębami, o próg łazienki i o parapet. Dopiero, gdy zorientowałyśmy się, że ramy naszych łóżek są metalowe, towarzyszce się udało dokonać otwarcia. Dzień zakończył się dwoma Desperami i paczką chipsów. A ostatnie co pamiętam, bo sen mnie zmożył to trzeci sezon CSI NY w tv o 2:40 w nocy...


P.S. Jakby ktoś nie wiedział jak wyglądam to na tym zdjęciu z Cumberbatchem to ja. Rudy Hunt :D

P.S.2. Cześć druga podróży w najbliższym czasie, możliwe, że jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz