poniedziałek, 21 grudnia 2015

Przyjdzie zły Mikołaj i wszystkich zje!

Cóż, zbliżają się Święta i nie da się tego ukryć. Niby atmosfera, niby prezenty i zakupy, ale jednak czegoś brakuje. Śniegu? Spokoju? Czasu? Wydaje mi się, że to raczej coś innego.

Boże Narodzenie kojarzy mi się z czasami, gdy byłam małą dziewczynką, wierzyłam, że prezenty przynosi Mikołaj i nie interesowało mnie nic innego jak szybkie pochłonięcie pięciu pierogów i nurkowanie pod choinkę. Doskonale pamiętam jak jechaliśmy do babci (o ironio, kilka ulic dalej niż obecnie przebywam w tygodniu) naszym samochodem, którego zresztą też już nie ma i czekało się jak na jakiś największe spełnienie marzeń. Rodzinna atmosfera, specyficzny zapach świąt i lepienie pierogów. Z tego wszystkiego zostało tylko to ostatnie... W Mikołaja już dawno nie wierzę, świąteczną atmosferą rzygam już w połowie listopada, a czas, który powinien służyć odpowiednim przygotowaniom, ucieka nie wiadomo gdzie.

Tydzień temu w sobotę byłam w kinie na Krampusie. Z zasady nie chodzę na horrory, bo nie lubię się bać w kinie. Na film idę, żeby się wyluzować albo pogapić na aktorów. Ale na ten film trafiłam z tej okazji, że byłam u My Darling na weekend i stwierdziła, że obecnie w kinie leci chłam, a to jako jedyne nadaje się do obejrzenia. Trochę nie uśmiechało mi się ruszyć na takie coś, ale co zrobić?

Ku mojemu zdziwieniu to było bardziej zabawne niż straszne. Przestraszyłam się w sumie dwa razy, a w kulminacyjnym momencie, gdzie powinnam siedzieć pod fotelem ze strachu, ryłam się najgłośniej na całej sali i tylko modliłam się, żeby nie dostać czkawki, bo nie mogłam złapać oddechu z rozbawienia. Chociaż przez pewną scenę, gdy tylko widzę piernikowe ciastka-ludziki to dostaję schizy i biorę nogi za pas. Niestety to się nazywa zryty baniak.

Ale, ale, kim jest Krampus? Krampus to zły duch Świętego Mikołaja. Wierzy się w niego w tradycji niemiecko-austryjackiej i straszy się nim dzieci, W Polsce jeśli potomstwo bądź wszelkie dziecięcia są niegrzeczne to albo nie dostają prezentów albo są uraczone rózgą. U naszych zachodnich sąsiadów wpaja się dzieciom, że jeśli będą niegrzeczne to przyjdzie po nie Krampus i je zabierze. Kojarzy mi się to z moją koleżanką z dzieciństwa i tym jak mama straszyła ją, że jak nie będzie się jej słuchała to przyjdzie po nią dziad i ją ukradnie. Czyżby to miało jakiś związek?

Do tego Krampus był kimś w rodzaju strażnika świąt. Jeśli jakaś rodzina zapominała co to magia świąt i co w tym czasie jest najważniejsze to ją odwiedzał i nie była to przyjemna wizyta. Takiego spotkania doczekali się bohaterowie filmu. Film polecam, jeżeli komuś się nudzi i chce się trochę pośmiać w małym napięciu.

Za to od tygodnia zaczynam się zastanawiać czy taki Krampus nie istnieje naprawdę. W tym roku dzieje się ze mną coś dziwnego. Wszyscy czekają na te Święta jak na zbawienie, ciągle powtarzają, że chcą już jechać do domu, do rodziców. A ja co? Najbardziej mam ochotę wyjechać gdzieś, gdzie nikt mnie nie znajdzie i całe to świąteczne szaleństwo mnie ominie. Powinnam się cieszyć, że nadszedł taki wyjątkowy czas, że rodzina, że prezenty, że to wszystko. Ale ja po prostu jestem z boku. Jakby to mnie nie dotyczyło. Może jest to spowodowane tym, że praktycznie przez Święta będę sama (no, pomijając Wigilię). A to przecież żadna radość być samym w ten czas. Co z tego, że lodówka będzie pełna, jak w domu nie będziemy mieli choinki, a moi rodzice będą 200 kilometrów ode mnie. Równie dobrze mogłabym nie wracać do domu na Święta, co było jedną z pierwszych moich myśli.

Skoro już tak będzie jak będzie to postanowiłam, że przez te dwa dni nie będę wykazywać żadnej aktywności z wyjątkiem zbudowania sobie fortecy na łóżku, zgarnięciu sałatki jarzynowej i łososia z lodówki i zanurzeniu się w jakiś dobrych filmach. Bo co innego mam robić? Udawać, że jest fajnie i całkowicie mi to odpowiada? Gówno prawda.

Dlatego, gdy z roku na rok zbliżają się Święta, ja mam ochotę znowu być tą małą dziewczynką, która pod choinką znalazła Teletubisia i wiadro klocków LEGO, które wtedy były szczytem moich marzeń. A teraz, nawet siedząc i pisząc ten wpis, obok mnie leżą moje prezenty, które sama sobie kupiłam i na które 24 grudnia będę musiała zareagować totalnym zaskoczeniem, bo przecież wolą dać mi kasę niż kupić coś co mi się nie spodoba. Tylko, że jeszcze parę lat temu to nie było problemem, bo ja naprawdę potrafię się cieszyć ze wszystkiego. Nawet jeśli miałby to być sweter z reniferem i para skarpet.


P.S. Planuję zrobić do Bożego Narodzenia jeszcze jeden wpis, ale nie wiem co z tego wyjdzie. Tak czy inaczej już teraz życzę Wam wszystkim wesołych, zdrowych i rodzinnych Świąt Bożego Narodzenia! :) Na pewno życzenia pojawią się jeszcze na fanpage'u na Facebooku, ale człowiek przezorny to zawsze ubezpieczony czy jakoś tak.

wtorek, 1 grudnia 2015

Two be(ers) or not to be(ers), czyli krew, pot i dużo łez...

Wczoraj miałam niesamowitą przyjemność zobaczyć transmisję National Theatre Live i spektakl "Hamlet". Nie powiem, oczekiwałam na ten dzień odkąd tylko pojawiła się informacja, że można już rezerwować bilety, ale im bliżej godziny zero, tym bardziej uchodziło ze mnie ciśnienie. A już w ogóle zwątpiłam w całe przedsięwzięcie, gdy dowiedziałam się, że spektakl potrwa cztery godziny (przedwczoraj informacja została zweryfikowana, że to jednak będzie 210 minut) i po prostu zasnę tam z nudów. Otóż... BŁĄD!

Po wejściu do kina poczułam jakąś dziwną fangirlową moc i zdałam sobie sprawę, że ja tu przecież nie jestem za karę tylko z miłości. Tytułowego Hamleta gra Benedict Cumberbatch i jakże by mogło to być torturą? Mimo iż kino było puste (w porównaniu ze Środami z Orange, oczywiście) to wszędzie widziałam tych oczekujących w napięciu ludzi. Na salę zaczęli wpuszczać na pięć minut przed rozpoczęciem transmisji. Gdy tłum zaczął zajmować miejsca, na naszych fotelach zauważyliśmy dwie kartki: ankietę dotyczącą naszych wrażeń odnośnie spektaklu i kupon konkursowy Fiata 500. Takie tam, lokowanie produktu. Przeurocza pani udzieliła nam kilku wskazówek dotyczących trwania pokazu i przerwy jaka miała się dobyć, a także co należy zrobić z ankietami. Gdy wszyscy zajęli swoje miejsca zabawa się zaczęła.

Zanim dostaliśmy to po co przyszliśmy, mieliśmy okazję obejrzeć krótki wywiad z Benedictem Cumberbatchem oraz jego wizytę w jednej ze szkół, w których grupa teatralna przedstawiła własną interpretację sztuki. Niestety jestem tak bardzo spaczoną fangirl, że wiedziałam o czym Ben będzie mówił w wywiadzie, bo widziałam gify na Tumblrze. Tak to jest jak połowa blogów, które obserwujesz dotyczą właśnie Cumberbatcha.

Po takim krótkim wprowadzeniu otrzymaliśmy piękny pokaz, który wywoływał wszelkie możliwe emocje. Cumberbatchowi można zarzucić brak urody (przynajmniej tej szytej pod kanon typowego piękna), ale nie beztalencie. Aktorem jest obłędnym i sposób w jaki potrafi żonglować emocjami jest niesamowity. W jednej chwili potrafi wylewać morze łez, by za chwilę robić z siebie błazna i zachowywać się jak pięcioletnie dziecko. Komizm i dramatyzm przeplatają się w takim tempie, że nie można się choć przez chwilę nudzić. Do tego kto by się spodziewał, że Hamlet może biegać po scenie w jeansach, adidasach i koszulce z Davidem Bowiem? Otóż tak, to się właśnie wydarzyło. Ubiorem, wyglądem i zachowaniem główny bohater przypominał typowego 17-latka, który żyje w bogactwie, tylko trochę jest nieszczęśliwy. No dobra, trochę bardzo. A na dokładkę ma kumpla hipstera, który jest cały wytatuowany i chodzi w koszulach w kratę. W jednej ze scen, gdy grabarz kopał dół, a Hamlet i Horatio mu się przyglądają, panowie wyglądają jakby wybrali się na nocne zwiady dzielni. Jeszcze Ofelia ubiorem zahaczała o współczesność. Nosiła duży, rozciągnięty sweter albo piękną czarną suknię. Miało się wrażenie, że młodzi bohaterowie sztuki są nawiązaniem do współczesności. Z kolei "starszyzna" była odziana klasycznie, epokowo. Do tego pojawiały się rekwizyty naszych czasów. Ofelia biegała z aparatem i robiła zdjęcia, grabarz miał radio i termos.

O ciarki na całym ciele przyprawiała scenografia i muzyka. Każdy element dekoracji był bardzo realistyczny, co sprawiało, że widz czuł się jakby był w jakimś prawdziwym zamku i przyglądał się wszystkiemu z boku. Pięknym momentem był fragment, który kończył część pierwszą spektaklu. Na całej scenie panowała ciemność, a tylko z bocznych drzwi wydobywały się błyski i grzmoty jakby za rogiem czaiła się burza.

Moim wyznacznikiem znudzenia w kinie/teatrze jest częstotliwość spoglądania na zegarek. Podczas spektaklu zrobiłam to tylko dwa razy. Pierwszy taki incydent miał miejsce na czterdzieści minut przed przerwą i to tylko dlatego, że moje pośladki zaczęły drętwieć. Drugi raz stało się tak na dziesięć minut przed przerwą i gdy spojrzałam na zegarek to byłam w szoku, że już jest tak późna pora i że ten czas tak szybko zleciał.

Jak wszyscy wiedzą (albo i nie, ale spoilera nie zrobię, bo książka istnieje już parę lat) prawie wszyscy bohaterowie na końcu sztuki umierają i leżą na scenie. Zabawną sytuacją było jak Cumberbatch padł martwy, ale tak ciężko oddychał ze zmęczenia (w wywiadzie powiedział, że jest ciągle głodny i bez życia), że jego całe ciało się ruszało. Czyli był martwy, ale jednak nie. Oczywiście, to tylko taka zabawna dygresja z mojej strony i wybaczam mu wszystko, bo to naprawdę był kawał dobrej roboty. Widać było, że przygotowania zabrały mu dużo czasu i pochłonęły wiele energii, bo zrobił się taki chudy, że mocniejszy powiew wiatru mógłby go zdmuchnąć ze sceny.

Oczywiście moje czujne fangirlowskie oko nie odpoczywało ani trochę i w jednej ze scen z Hamleta wychodził tak bardzo Sherlock. Tutaj znowu żartuję, ale tempo wymawianych słów w jednej z rozmów/monologu (w sumie ciężko określić) było tak zawrotne jak podczas wywodów myślowych u Sherlocka, w którego Cumberbatch się wciela.

Jeśli ktoś by był zainteresowany udaniem się na spektakl to gorąco polecam. I nie ważne czy jest się fanem Cumberbatcha, londyńskiego teatru, Szekspira czy genialnych przedstawień, pod każdym względem warto. Tym bardziej, że cena biletu do Multikina to 30 zł (jak na trzy i pół godzinny spektakl to chyba nie tak dużo), a gdyby przyszło nam iść do teatru w Londynie to w Funtach by się człowiek nie wypłacił. Wiadomo, co na żywo to na żywo, ale emocje zbliżone. Cóż, muszę się przyznać, że rozważam ponowne udanie się na "Hamleta", ale ciii...


P.S. Na spektaklu byłam z nieocenionym Wilsonem, który mimo swojego ogromnego zmęczenia wysiedział tam ze mną i chyba nawet dobrze się bawił. Mam rację, moja droga? Gdy zajmowaliśmy miejsca powiedziała zdanie, które zdecydowanie potwierdza, że jestem fangirl: "Widzisz te dwudziestki? *wskazuje na dziewczyny wchodzące na sale* One tu zdecydowanie są dla Cumberbatcha." No właśnie, ja też tam po to byłam, ale nie tylko. Dostałam przecudowną rozrywkę w dniu jakże ważnym dla mnie.

P.S. 2. Właśnie się zorientowałam, że aktor, który grał najlepszego kumpla Hamleta jest mi znany, bo widziałam wcześniej trzy filmy z nim. Oczywiście nie byłam tego świadoma. A wystarczyło sprawdzić czy tatuaże, które miał na sobie to jego własność czy tylko charakteryzacja...