piątek, 23 czerwca 2017

Przepraszam, co my oglądamy? Czyli Song To Song

Dobra, przyznaję się, jestem turbo leniwą bułą, której się ostatnio nic nie chce. Nawet robić wpisu. Jednak stwierdziłam, że plik na pulpicie kuje mnie w oczy i czas się zabrać do pracy. Od premiery "Song to song" minął ponad miesiąc. Nie ukrywam, że odkąd się dowiedziałam, że powstanie ten film to nie mogłam się doczekać, żeby go obejrzeć. Głównie przez wzgląd na obsadę. Dlatego bardzo się ucieszyłam, gdy udało mi się zdobyć darmowe wejściówki i zgarnąć moją przyjaciółkę ze sobą do kina. Miało być miło. Ona miała się zachwycać Goslingiem, ja Fassbenderem i wszyscy mieli być szczęśliwi. Otóż nie...

Na samym początku pomyślałam sobie, że to nie będzie film akcji, nie będzie lania po mordzie, będzie stonowana akcja, pomału, spokojnie. Owszem, było za wolno i za spokojnie. I za patologicznie. Po pierwszych trzydziestu minutach salę opuściło 10 osób. Bez jakichkolwiek wątpliwości i zająknięć, wzięli swoje rzeczy i z radością opuszczali seans, mrucząc po nosem "co to za gówno". Myślałam, że ludzie powariowali, że nie no, po pół godzinie to przecież za szybko, bo akcja się jeszcze nie rozkręciła. Taaa, jak się drętwo zaczęło tak się skończyło. Jedyne co mnie trzymało w fotelu to ładny Fassbender.


O czym właściwie jest film? No właśnie, o niczym. Absolutnie o niczym. Prawda jest taka, że nawet w Internetach ciężko znaleźć jakiś sensowny opis o czym jest ta produkcja. Jest dwóch przystojnych panów, ładna pani, potem pojawia się druga. Panowie się kiedyś przyjaźnili, pierwsza pani kocha/kochała jednego, z drugim chodziła do łóżka, druga pani z kolei chyba kochała tego drugiego, a może bardziej jego pieniądze, a potem tragicznie się to dla niej skończyło. Panowie i panie bujali się pomiędzy różnymi romansami, ale nic ich nie uszczęśliwiało. I tak mijały ponad dwie godziny filmu, który się oglądało tak, jakbyśmy podglądali dziwnych ludzi. 


W sumie jedyną rzeczą, którą wyniosłam z tego filmu było to, że każdy człowiek w swoim życiu, za wszelką cenę stara się robić rzeczy by uszczęśliwić swoich rodziców. Czy to duchowo czy to materialnie. Tak naprawdę tylko to się liczy. Liczy się to by rodzice byli z nas dumni i mogli się nami chwalić. Bo kto będzie opowiadał o twoich życiowych porażkach? Prawda jest taka, że chcemy to ukryć w najciemniejszym kącie naszej szafy albo zamieść pod dywan. Ale potknięcia i wywrotki się zdarzają. 


Po wyjściu z kina określiłam ten film jako intrygujący. A zrobiłam to tylko dlatego, że zabrakło mi innego słowa na określenie go. Owszem, podobała mi się praca kamery, bo praktycznie były same zbliżenia na twarze, wszystko było takie artystyczne, trochę pokolorowane i czasem sprawiające wrażenie dokumentu, a nie filmu fabularnego. Co zabawne, wiele ludzi było rozczarowane faktem, że ten film tak bardzo się nie udał, a miał doskonałą obsadę: Ryan Gosling, Michael Fassbender, Rooney Mara, Natalie Portman, Cate Blanchett, Lykke Li (jak na taki film to świetnie zagrała, naprawdę!) i jednak nie wyszło. A do aktorskiego towarzystwa wprawne oko mogło dostrzec wiele gwiazd muzyki m.in. Patty Smith, Iggy'ego Popa czy chłopaków z Red Hot Chili Peppers.


I to właśnie muzyka była czymś genialnym w tym filmie. Polecam posłuchać soundtracku. Od muzyki klasycznej po doskonałego rocka w czystej postaci. I nie, to nie jest musical jak można przeczytać w niektórych opisach. To po prostu film z doskonałą ścieżką dźwiękową. Poza tym w "Song to song" znalazła się przepiękna scena, w której jest śpiewana modlitwa po polsku. I serio, możecie być wierzący bądź też nie, ale po wysłuchaniu i obejrzeniu tego fragmentu ma się ciary na całym ciele. Aż dłonie zacisnęłam w pięści w tamtym momencie. Oczywiście jest to wprowadzenie do pewnej sceny, po której można sobie uświadomić co film mógł pokazać w prostszy sposób, a nie w taki zawiły i artystyczny.


Film do obejrzenia zdecydowanie raz. Więcej nie potrzeba, bo nie wiem czy po drugim, piątym czy dziesiątym seansie da się ten film zrozumieć. Poza tym, że Gosling był ładny, Fassbender mega pokręcony i szurnięty, muzyka doskonała to nie ma nic. Nic a nic. Film do mnie nie trafił i szczerze mówiąc chyba trafi do czołówki filmów, podczas których najczęściej patrzyłam na zegarek. I bardzo się cieszę, że nie płaciłam sama za bilety, bo bym żałowała każdej złotówki. 


P.S. Jakbyście szukali zamiennika kwiatka bądź czekoladek dla ukochanej to polecam czerwoną żarówkę. I to jeszcze ukradzioną. Ot, takie fajne, niekonwencjonalne. Szczerze? Cieszyłabym się bardzo! ;)