niedziela, 3 lipca 2016

Jedziemy na wycieczkę, czyli Hunt - podróżnik cz. 1

Od miesiąca nic nie pisałam i to jest straszne. Przez ten czas sporo się działo, ale ostatecznie wracam i jestem. Ponad tydzień temu zmieniłam strefę czasową i znalazłam się na Wyspach Brytyjskich. W tym roku postanowiłam trochę więcej pozwiedzać i zaczęłam już wczoraj. Udałam się do Swindon. Jak to kiedyś usłyszałam, to raj dla bab, bo tam jest sklep na sklepie. I to prawda. W pobliżu dworca autobusowego jest wielka ulica, na której sklep goni sklep. A niecałą milę dalej znajduje się świetne outletowe centrum handlowe. Ale wszystko po kolei...

Już w autobusie miałam ochotę zawołać: "Hej przygodo!". Siedziałam w piętrowym busie na górze przed samą szybą na początku pojazdu. Miało się wrażenie, że człowiek siedzi na przedzie kolejki górskiej. Miało się ochotę patrzeć tylko przed siebie i zapomnieć o wszystkim. Jedynym denerwującym akcentem był facet, który siedział obok i cały czas brzdąkał na gitarze. On nie grał, to nie była gra. Poza tym idealnie. Gdy już znalazłam się na miejscu to się okazało, że w sumie to wysiadłam o przystanek za daleko i trochę trzeba było drałować z buta. Jeszcze GPS poprowadził mnie w zupełnie przeciwnym kierunku. Ale sobie poradziłam. Gdy weszłam do środka, do outletowego centrum handlowego byłam w raju. Najpierw szybka kawa, a potem polowanie w sklepach.

Znacie to uczucie, gdy w wasze ręce wpada ciuch idealny, w którym czujecie się jak we własnej skórze i wtedy nawet cena nie gra roli? No właśnie... Przeżyłam ja to wczoraj. Wchodzę do Bencha, a na wieszak wisi bluza idealna. Oczami wyobraźni juz widziałam jak chodzę w niej na uczelnie albo jadę na weekend do domu. Przymierzam ją i jestem w niebie. Niepewnie spoglądam na metkę i widzę £21. Dobra, nieważne. Biorę, raz się żyje. Mierzę raz jeszcze i bum - na rękawie ma dziurę. No nieeeee... Z bólem serca porzucam zdobycz i opuszczam sklep. Ale na pocieszenie idę do Fabryki Cadbury i kupuję batony Daim. W centrum było wiele fajnych sklepów, ale większość asortymentu rozczarowywała. No bo jak człowiek słyszy outlet to myśli, że trafi na świetne promocje. Wiadro prawda. Ale o dziwo tłumy ludzi ogromne. I wszyscy wychodzili z wielkimi siatkami. W końcu ostatecznie wolałam się skupić na dekoracji budynku niż na sklepach. A tu kilka przykładów:




Będąc w tym centrum moją uwagę przykuł pewien sklep z zabawkami. Niby nic szczególnego, ale jednak. Wszędzie na półkach siedziały 'sflaczałe' misie, które by mogły brać udział w teatrzyku dla dzieci. Dopiero, gdy weszło się w dalszą część sklepu człowiek odkrywał całą tajemnicę. Był to sklep, w którym na oczach klienta wypychano puchem owe misie. Przy wielkiej maszynie siedział facet, który wypychał zabawki, a potem je zszywał. Co ciekawe, misie nie były zwyczajne. Były poprzebierane np. za Minionki, Batmana, bohaterów Marvela czy Krainy Lodu. Jedyny mój błąd, że nie zapytałam o cenę.


Po ok. 3,5 godziny skończyły mi się sklepy do zwiedzania i stwierdziłam, że czas iść tam, gdzie tygryski lubią być najbardziej, czyli do Primarka. Musiałam się wrócić kolo dworca i trafić na tą piękną, długą ulicę, gdzie jest mnóstwo sklepów. Szłam, szłam i szłam, ale dotarłam. Początkowo nic mnie nie zainteresowało i poczułam rozczarowanie. Ale im głębiej w sklep tym więcej radości. Po pierwsze w końcu znalazłam idealne ogrodniczki, ale za to rozmiar nie znalazł mnie. Więc mam nadzieję, że w innym Primarku rozmiar juz będzie. Po drugie, stwierdziłam, że bez piżamy to ja stąd nie wychodzę. No i nie wyszłam. Piżama z Avengersami trafiła do koszyka. Potem niestety zostałam skazana na dział męski, bo jak zwykle na damskim dyskryminacja i brak czegokolwiek z Marvelem. Za to ze Star Wars od zarąbania. No to hop, hyc na męski i wpadłam do raju. Dwie koszulki, jedna z Marvelem, druga z Avengersami i bluza z Kapitanem Ameryką. Właściwie to chciałam coś z Hulkiem, ale jak zwykle no... Poza tym, że kupiłam ładne ubrania to byłam bliska omdlenia. Na ostatnim piętrze sklepu było z milion stopni, bo tego dnia słońce nieźle grzało, a w środku było mnóstwo ludzi. 





A gdy już wsiadłam do autobusu w drogę powrotną to byłam bliska zaśnięcia, bo słońce tak fajnie grzało, a nogi chciały mi odpaść razem z butami. Ale nowe miasto odwiedzone. Jednak stwierdzam, że w Swindon nie chciałabym mieszkać. Póki co Bath forever in my heart. Pewnie za jakieś dwa tygodnie i tam trafię, ale na razie trzeba zarabiać na nowe zakupy.

A na koniec trochę zdjęć z trasy:








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz