niedziela, 17 lipca 2016

Jedziemy na wycieczkę, czyli Hunt - podróżnik cz. 2

Wczoraj miałam przyjemność ponownie pojechać do Bath. Kocham to miasto od pierwszego wejrzenia i gdyby ktoś mnie zapytał, gdzie chciałabym mieszkać to właśnie tam. Miasto przepiękne i bogate historycznie. Starożytny Rzym czuć tam nadal i chyba to jest tam najlepsze. Do tego jeśli ktoś uwielbia książki Jane Austen to doskonale wie, że autorka mieszkała w tym mieście.

Rok temu w Bath byłam dwa razy. Trochę więcej chodziłam i podziwiałam, ale i tak usłyszałam, że jak nie byłam w Łaźniach to tak naprawdę nie zwiedzałam. Może i bym tam poszła, ale wstęp nie należy do najtańszych. W tym roku głównym założeniem było pojechać po prostu na zakupy. Ale przed zakupami, wraz z moją towarzyszką podróży, udałyśmy się na najlepszą herbatę i bezglutenowe brownie na świecie. Ja tęskniłam za tym cały rok, a towarzyszka była tam po raz pierwszy i chyba podziela mój entuzjazm dla tego miejsca. Bo uwierzcie mi, za kawałek tego ciasta człowiek jest w stanie zrobić wiele, a nawet wszystko.

Potem na naszej drodze pojawiły się sklepy z pięknymi słodyczami. Ręcznie robione, cukierki w miliardach smaków, nic tylko wydawać pieniądze. Później szukałyśmy jakiejś uliczki, co by towarzyszka mogła zapalić. Dzięki temu mogłam spojrzeć na przepiękną katedrę z innej perspektywy.

Następnie obrałyśmy nasz kierunek na Primark. Kocham sklep miłością wielką. Kocham koszulki od nich. Kocham ciuchy dla facetów. Kocham prawie wszystko. Chodź wczoraj trochę się zawiodłam, bo nie było tego po co przyjechałam. Za to kupiłam coś, na co polowałam od dwóch lat - ogrodniczki. Za dzieciaka chodziłam w nich przez cały czas, a teraz w końcu się udało je zdobyć. Są urocze i wszyscy mi mówią, że dobrze w nich wyglądam. Czyli rolnik sam w dolinie. A właściwie rolniczka. Rolniczka co szuka męża. Za to, przymierzanie ciuchów to okropna sprawa. Człowiek nabierze ze sobą tego tonę, potem się napoci, żeby to przymierzyć, a na końcu bierze tylko cztery rzeczy i tyle z tego jest.

Ale sklepy i tak są rozciągnięte na całej długiej ulicy i tylko kuszą, żeby kupować. Towarzyszkę tak to skusiło, że kupiła sobie buty. I jak rozglądała się za tymi butami to znalazłyśmy takie malusie Conversy dla bejbinka. Po czym stwierdziłyśmy, że jak się trafi bogaty mąż to dziecko takie dostanie.

Po zakupach trzeba było się udać na obiad. A że po drodze trafiłyśmy na KFC to tam się udałyśmy. Błędem było tylko to, że kurczaka wzięłyśmy ostrego i był naprawdę ostry. Ale dobry.

A na do widzenia przeszłyśmy się pod parasolami zawieszonymi nad jedną z ulic i udałyśmy się na dworzec.

Miasto przecudne, warte zobaczenia i zakochania się. Może w tym roku uda mi się pojechać tam jeszcze raz, bo miłość trzeba pielęgnować. A na koniec kilka zdjęć:




P.S. Kolejny wpis będzie prawdopodobnie już z Londynu. ^^

niedziela, 3 lipca 2016

Jedziemy na wycieczkę, czyli Hunt - podróżnik cz. 1

Od miesiąca nic nie pisałam i to jest straszne. Przez ten czas sporo się działo, ale ostatecznie wracam i jestem. Ponad tydzień temu zmieniłam strefę czasową i znalazłam się na Wyspach Brytyjskich. W tym roku postanowiłam trochę więcej pozwiedzać i zaczęłam już wczoraj. Udałam się do Swindon. Jak to kiedyś usłyszałam, to raj dla bab, bo tam jest sklep na sklepie. I to prawda. W pobliżu dworca autobusowego jest wielka ulica, na której sklep goni sklep. A niecałą milę dalej znajduje się świetne outletowe centrum handlowe. Ale wszystko po kolei...

Już w autobusie miałam ochotę zawołać: "Hej przygodo!". Siedziałam w piętrowym busie na górze przed samą szybą na początku pojazdu. Miało się wrażenie, że człowiek siedzi na przedzie kolejki górskiej. Miało się ochotę patrzeć tylko przed siebie i zapomnieć o wszystkim. Jedynym denerwującym akcentem był facet, który siedział obok i cały czas brzdąkał na gitarze. On nie grał, to nie była gra. Poza tym idealnie. Gdy już znalazłam się na miejscu to się okazało, że w sumie to wysiadłam o przystanek za daleko i trochę trzeba było drałować z buta. Jeszcze GPS poprowadził mnie w zupełnie przeciwnym kierunku. Ale sobie poradziłam. Gdy weszłam do środka, do outletowego centrum handlowego byłam w raju. Najpierw szybka kawa, a potem polowanie w sklepach.

Znacie to uczucie, gdy w wasze ręce wpada ciuch idealny, w którym czujecie się jak we własnej skórze i wtedy nawet cena nie gra roli? No właśnie... Przeżyłam ja to wczoraj. Wchodzę do Bencha, a na wieszak wisi bluza idealna. Oczami wyobraźni juz widziałam jak chodzę w niej na uczelnie albo jadę na weekend do domu. Przymierzam ją i jestem w niebie. Niepewnie spoglądam na metkę i widzę £21. Dobra, nieważne. Biorę, raz się żyje. Mierzę raz jeszcze i bum - na rękawie ma dziurę. No nieeeee... Z bólem serca porzucam zdobycz i opuszczam sklep. Ale na pocieszenie idę do Fabryki Cadbury i kupuję batony Daim. W centrum było wiele fajnych sklepów, ale większość asortymentu rozczarowywała. No bo jak człowiek słyszy outlet to myśli, że trafi na świetne promocje. Wiadro prawda. Ale o dziwo tłumy ludzi ogromne. I wszyscy wychodzili z wielkimi siatkami. W końcu ostatecznie wolałam się skupić na dekoracji budynku niż na sklepach. A tu kilka przykładów:




Będąc w tym centrum moją uwagę przykuł pewien sklep z zabawkami. Niby nic szczególnego, ale jednak. Wszędzie na półkach siedziały 'sflaczałe' misie, które by mogły brać udział w teatrzyku dla dzieci. Dopiero, gdy weszło się w dalszą część sklepu człowiek odkrywał całą tajemnicę. Był to sklep, w którym na oczach klienta wypychano puchem owe misie. Przy wielkiej maszynie siedział facet, który wypychał zabawki, a potem je zszywał. Co ciekawe, misie nie były zwyczajne. Były poprzebierane np. za Minionki, Batmana, bohaterów Marvela czy Krainy Lodu. Jedyny mój błąd, że nie zapytałam o cenę.


Po ok. 3,5 godziny skończyły mi się sklepy do zwiedzania i stwierdziłam, że czas iść tam, gdzie tygryski lubią być najbardziej, czyli do Primarka. Musiałam się wrócić kolo dworca i trafić na tą piękną, długą ulicę, gdzie jest mnóstwo sklepów. Szłam, szłam i szłam, ale dotarłam. Początkowo nic mnie nie zainteresowało i poczułam rozczarowanie. Ale im głębiej w sklep tym więcej radości. Po pierwsze w końcu znalazłam idealne ogrodniczki, ale za to rozmiar nie znalazł mnie. Więc mam nadzieję, że w innym Primarku rozmiar juz będzie. Po drugie, stwierdziłam, że bez piżamy to ja stąd nie wychodzę. No i nie wyszłam. Piżama z Avengersami trafiła do koszyka. Potem niestety zostałam skazana na dział męski, bo jak zwykle na damskim dyskryminacja i brak czegokolwiek z Marvelem. Za to ze Star Wars od zarąbania. No to hop, hyc na męski i wpadłam do raju. Dwie koszulki, jedna z Marvelem, druga z Avengersami i bluza z Kapitanem Ameryką. Właściwie to chciałam coś z Hulkiem, ale jak zwykle no... Poza tym, że kupiłam ładne ubrania to byłam bliska omdlenia. Na ostatnim piętrze sklepu było z milion stopni, bo tego dnia słońce nieźle grzało, a w środku było mnóstwo ludzi. 





A gdy już wsiadłam do autobusu w drogę powrotną to byłam bliska zaśnięcia, bo słońce tak fajnie grzało, a nogi chciały mi odpaść razem z butami. Ale nowe miasto odwiedzone. Jednak stwierdzam, że w Swindon nie chciałabym mieszkać. Póki co Bath forever in my heart. Pewnie za jakieś dwa tygodnie i tam trafię, ale na razie trzeba zarabiać na nowe zakupy.

A na koniec trochę zdjęć z trasy: