wtorek, 1 stycznia 2019

Nowy Rok, Stara ja, czyli nic się nie zmieniło...

Na wstępie pragnę wszystkich przeprosić, że tak długo mnie tu nie było. Po prostu jestem leniwą łajzą, której się nic nie chce. Mimo, że przez ten rok (tak, ostatni wpis był pod koniec stycznia) w świecie popkultury dużo się działo to ja milczałam, bo mi się nie chciało. A że 1 stycznia to taki specyficzny dzień to postanowiłam, że czas tu powrócić. Ten wpis będzie podzielony na dwie części. Część pierwsza to będzie swego rodzaju relacja z całego roku, a część druga to będą obserwacje z dnia dzisiejszego.

Grażyna żyje dalej, czyli z roku na rok nie przybywa mi rozumu 

Ten rok największą życiową porażką nie był, ale pod niebiosa też mnie nie wyniósł. W styczniu było bogato pod względem filmowym, bo w kinie praktycznie mieszkałam. Byłam na 14 filmach i jednym maratonie krótkich metraży. Można by powiedzieć, że jestem nienormalna, ale z miłością się nie walczy. W lutym z kolei sporo podróżowałam. Najpierw trafił się szybki wypad do Berlina, który był nielada wyzwaniem, ale dla pięknych wspomnień warto się poświęcić. Potem szturmem ruszyłam na Warszawę, żeby przez ponad godzinę móc zapomnieć jak się oddycha i być trzy metry od dwóch największych polskich aktorskich miłości, czyli byłam w teatrze na "Nastasji Filipownej", w której grali Grzegorz Damięcki i Marcin Dorociński. Marzec za to dał mi spotkanie również z moją wielką polską miłością, jednak tym razem muzyczną. Byłam na koncercie Piotra Roguckiego, a potem udało mi się zamienić z nim kilka zdań, zdobyć autografy na płytach i zrobić sobie zdjęcie. W kwietniu zakochałam się w "Alieniście", zarówno książce i serialu. Było to tak silne, że serial widziałam już cztery razy i zacieram rączki na kolejny sezon, który ma powstać. Maj to czas urlopu i spotkanie autorskie z Vincentem V. Severskim, który podpisał mi książki i zdradził kilka smaczków dotyczących serialu na podstawie jego książek, który wyszedł w październiku. Był to też miesiąc, w którym miałam szaloną podróż nad morze, a jednocześnie była to próba mojej cierpliwości. Czerwiec za to okazał się być najbardziej szalony. Tego miesiąca strzeliło mi coś do głowy i pomyślałam, że może złapałabym Pana Boga za nogi i poczuła się jak w hollywoodzkim filmie. No cóż, człowiek głupi jest to i głupie błędy popełnia. W czerwcu też standardowo spakowałam walizkę i ruszyłam jak co roku na Wyspy Brytyjskie. Lipiec to czas zarówno pracy jak i zwiedzania Anglii. Nie mogłam nie trafić do Bristolu i do Bath. Kocham te dwa miasta do tego stopnia, że jakiś tydzień temu naszła mnie myśl, żeby pojechać tam chociaż na weekend. Nie ominęłam również gorącego Weymonth. Sierpień to był czas przejrzenia na oczy i uświadomienia sobie, że czas spieprzać w podskokach póki życie nie schrzanione. Uwierzcie mi, nigdy w życiu nie poczułam takiej ulgi i szczęścia jak w tamtym momencie. Dodatkowo sierpień jest miesiącem moich urodzin, więc życzyłam sobie zdrowia, mądrości i spełnienia marzeń, by trzy dni później, po ponad siedmiu latach spełnić jedno z marzeń i kupić bilet na koncert największej muzycznej miłości, czyli Stinga. We wrześniu poudawałam, że imprezuje, a dodatkowo odpoczywałam u mojej babci, by nabrać sił na to co dopiero przede mną. Przełom września i października był jednocześnie odrobinę konfliktowy jak i wprowadzający zmiany. Po ponad 10 latach dokonał się remont w moim pokoju i z czegoś co zostało wspomnieniem "poprzedniego życia" przemieniło się w "no witam, prawie jak warszawski słoik kochający Ikeę". Co wcale nie oznacza, że mi się to nie podoba, bo zakochałam się w tych czterech ścianach. W październiku był ciąg dalszy podróży, bo trafiłam do Wrocławia, a pod koniec miesiąca, po raz drugi w tym roku, byłam w teatrze w Warszawie i oglądałam na żywo Pana Grzegorza Damięckiego. Tego samego dnia umarł mi też telefon i miałam prawie dwutygodniowy detoks od mediów społecznościowych. Momentami było ciężko, ale dałam radę. Listopad to nowa praca, ale w tej samej branży. Oprócz tego wcześniej wspomniany koncert Stinga, na którym wystąpił razem z Shaggym. Dostałam tak ogromny zastrzyk energii, że jedyne o czym ostatnio marzę to wyjazd na Jamajkę. Choćby z biletem w jedną stronę. Grudzień to już tylko święta, zapiernicz w pracy i mnóstwo prezentów zarówno ode mnie dla mnie jak i od innych i dla innych. A ostatnie dni to rodzinny czas, nowy telefon, silniejsza miłość do moich miłości i obiecywanie sobie, że kolejny rok będzie tylko lepszy, a ja będę mądrzejsza i nie zrobię żadnego głupstwa na miarę tych z ostatnich lat.

Nowy Rok, nowi wszyscy, czyli nadal jesteśmy tacy sami

Sylwestrowa noc była inna niż do tej pory, bo trafiłam na prawdziwy bal. Makijaż, kreacja, ludzie się mną pozachwycali, wróciłam do domu i poszłam spać. Obudziłam się bez kaca, wyspana, z lekkim bólem nogi. Postanowiłam, że obejrzę jakiś film albo koncert Stinga na komputerze i... No właśnie, mój komputer przestał ze mną współpracować. Nie wiem czy umarł kabel czy gniazdo, ale Zenobi nie chce się ładować. W smutku i złości ubrałam się i wyszłam z domu. Po 5 minutach zdałam sobie sprawę, że ze spaceru nic nie będzie, ale do domu nie chciałam wracać. Zamiast iść nad morze postanowiłam wsiąść w pierwszy możliwy tramwaj i po prostu się przejechać, żeby trochę pomyśleć. Jednak zanim dotarłam na przystanek trafiłam na zagubionego obcokrajowca, który trzy raz dziękował mi, że znam angielski i pokazałam mu drogę do najbliższego środka transportu do Sopotu. Sama udałam się w stronę swojego przeznaczenia i uświadomiłam sobie jaka to ciekawa podróż mnie czeka. Po pierwsze, współpasażerowie. Ludzie w Nowy Rok nie są sobą. Wsiadła ze mną grupka chłopaków, która z wczorajszym wzrokiem koniecznie chciała trafić na jakąś imprezę, bo wczoraj było im za mało. Do kompletu były dwie dziewczyny, które z kolei wracały już chyba do domu, bo kreacje i makijaże już nie pierwszej świeżości, ale chociaż humor dopisywał. Oprócz tego było dwóch panów, którzy chyba wracali z izby przyjęć, bo wnioskuję, że mogli mieć bliższy kontakt z jakąś petardą, ponieważ jeden z panów miał zabandażowany palec, który nadal krwawił. A gdy wysiadłam w ścisłym centrum i wpadłam w tłum ospałych wędrowców, poszłam po kawę i snułam się w lekkim deszczu, z jamajską muzyką w słuchawkach po mrocznych uliczkach starego miasta. I wtedy oto zrodził się pomysł tego wpisu i chęć przeprowadzenia Was za moją nieobecność. Obiecuję się poprawić i wpadać tu częściej, bo przecież błędy należy naprawiać. Po powrocie do domu posprzatałam biurko i zrobiłam przegląd gazet nagromadzonych przez ten rok, a potem zjadłam frytki i planuję poczytać książkę i pić ruskiego szampana, którego kupiłam wczoraj z myślą o dzisiejszym dniu...

Pragnę jeszcze dodać, że chcę Wam życzyć wszystkiego najlepszego w tym roku. Spokoju, zmian na lepsze, ale przede wszystkim spełniajcie swoje marzenia, bo to dzięki nim są cudowne wspomnienia i motywacja do tego, by próbować zmieniać coś w swoim życiu.